I oto jest, już ostatni, hmm, prequel (?) do opowiadania. I nie mówcie, że miało być na Gwiazdkę, jest dopiero lipiec… Dedyk dla Nożusia, bo znów przejrzał i znów mnie powalił na kolana swoim komentarzem. I dla Cassie, żeby zobaczyła długie opowiadanie. A i tak podzieliłam na pół.
Kiva
Herbata była ciepła i niezbyt dobra, przynajmniej dla Suzy, która zdecydowanie bardziej wolała letnią wersję tego napoju. Zimowa, którą rozgrzewała się dziewczyna, miała kolor kociego moczu i podobną konsystencję. Co do smaku, nie przypominała młodej herosce niczego; raczej inne rzeczy mogłyby przypominać w smaku ów napój, gdyż znała go od dawna i stanowił on pewnego rodzaju stałą w jej generalnie niestałym życiu. Każdej zimy jej mamá kupowała bardzo duże ilości imbiru, pomarańczy i cytryn tylko po to, by móc parzyć ten rozgrzewający napar wiadrami. Każdego wieczoru wsypywała do pięcioipółlitrowego naczynia szklankę czarnej herbaty, zalewała wrzątkiem, a gdy woda zabarwiła się na czarno, wkrajała do środku cztery pomarańcze, dwie cytryny i dużo imbiru.
Kiedy przesadzała z tym ostatnim, jak w ten przedświąteczny wieczór, jej chicos wypijali swój przydział w osamotnieniu, często dzieląc się z roślinkami doniczkowymi tudzież dzikimi kotami, grasującymi na cmentarzu. Te zawsze przyjmowały ciepły napitek z radością, a sprawianie innym radości jest dobre, prawda?
Suzy sączyła z kubka gorzko-ostry płyn krzywiąc się co kilka łyków. Nie smakował jej, jednak była tak zmarznięta, ze nie narzekała na nic, bo, mimo wszystkich swych wad, był ciepły. A niczego innego człowiekowi nie potrzeba, gdy wraca do domu po trzech godzinach spędzonych na zamiataniu cmentarza w chłodny, zimowy wieczór. I nieważne, że chodzi o teksańską zimę – zima to zima i nic tego nie zmieni. Gdziekolwiek (na północnej półkuli) można wtedy porządnie zmarznąć, bo i wszędzie da się za lekko ubrać.
Dziewczyna dopiła herbatę do końca i postawiła z impetem kubek na stole, jak lekko podchmielony robotnik najemny zwykle stawia kufel po piwie na barze, prosząc o dolewkę. Szczęśliwie jej mamá nie zauważyła tego, więc Suzy mogła bez problemu wymknąć się z kuchni, do której została zaprowadzona zaraz po wejściu do domu. No i zdjęciu butów. W tym domów nie respektowano zbyt wielu zasad, ale ta jedna – że buty należy zdejmować w przedpokoju – stanowiła świętość. A za jej złamanie groziła stała kara w postaci obowiązku zamiecenia całego domu. Z gankiem, tarasem i podwórkiem włącznie. Może w przypadku zwykłego rodzinnego gospodarstwa nie byłoby to jakoś szczególnie straszne, jednak jeżeli weźmiemy pod uwagę specyfikę tego właśnie miejsca – kara była wręcz okrutna. Dlatego też każdy mieszkaniec owego przybytku miał nawyk ściągania obuwia zaraz po wejściu do domu bez wzglądu na okoliczności.
Nawet brak czucia w odmarzniętych palcach nie zwalniał z rozsznurowywania butów górskich, pomyślała gorzko Suzy. Była wdzięczna, że mamá ją przygarnęła, jednak metody dyscyplinowani chicos były dosyć ostre. Zamiatanie cmentarza za rzecz tak błahą jak przypadkowe wyrzucenie siostry przez okno! A to było przecież tylko drugie piętro! Niesprawiedliwość dziejowa po prostu.
Jednakowoż życie tam bardzo dobrze kształtowało charakter młodych herosów – wszyscy byli uprzejmi, grzeczni na tyle, na ile grzeczni mogą być nastoletni półbogowie, zdyscyplinowani, ale przede wszystkim – przystosowani do życia w społeczeństwie. Co stanowiło dla nich nie lada wyzwanie zanim opiekę nad nimi przejęła mamá.
Mamá. Ładne określenie. Takie… rodzinne. Urzędowe brzmi María Teresa Almorvezar Dolomienco. Więc zostańmy przy mamie. Kim właściwie jest? Meksykanką, która wyemigrowała do stanów i założyła coś w rodzaju przedsiębiorstwa cmentarnego w Nowym Meksyku. Z cech szczególnych: widzi przez Mgłę. Miała kiedyś romans z Apollem, ale nic z tego nie wyszło – poza poważną kłótnią i tomikiem boskiej poezji klasy Z. Miałam (nie)przyjemność zapoznania się z nią – nie polecam nikomu poza mentalnymi masochistami. Wracając do Maríi, po znajomości z bogiem, który otworzył jej bramę do mitologicznego świata, postanowiła coś zrobić dla tych wszystkich porzuconych przez rodziców dzieci. W wyniku wielu dziwnych zbiegów okoliczności i rozmów z dorosłymi herosami postanowiła podążyć za swym macierzyńskim instynktem, co zaowocowało otworzeniem Domu Przycmentarnego Raton znanego również jako Przytułek dla Złych Herosów lub, wśród mieszkańców okolic Mt. Calvary, Rodzinny Zakład Poprawczy. Coś jak rodzinny dom dziecka – z tym, że dla herosów sprawiających problemy. Co (niezbyt) dziwne, były to w większości potomkowie bóstw postrzeganych jako złe – od Hadesa poczynając, przez Tanatosa, Nemezis i wiele, wiele innych, a na Nyx skończywszy.
Warto wspomnieć, z czego utrzymuje się mamá. Prowadzi, jak już wspominałam, przedsiębiorstwo cmentarne. Zakład pogrzebowy, krematorium, serwis opiekujący się nagrobkami – pełen zakres usług. Zmarł Ci krewny, który chciał być pochowany w okolicy Mt. Calvary ? Dzwonisz do zakładu Maríi i ustalasz datę, a ona, z pomocą dzieciaków, organizuje wszystko – transport i przygotowanie nieboszczyka, świątynie i kapłana, miejsce na cmentarzu, kondukt żałobny, za odpowiednią opłatą tłum żałobników, a nawet stypę. Nie możesz przyjechać na grób prababki, by go uprzątnąć w setną rocznicę śmierci, podczas gdy Twoja mamusia ma zamiar go nawiedzić? Prosisz Maríę, a jej podopieczni wytną chaszcze, zarastające miejsce pochówku przodka, wypucują marmur na błysk, naprawią ławeczką, położą wiązankę i zapalą świeczki. Słowem – wszystko, co trzeba, by nagrobek wyglądał na zadbany – i to za dosyć przystępne pieniądze.
W swoim pokoju, zamiast spodziewanych ciszy i spokoju, zastała Suzy przybrane rodzeństwo w pokaźnej liczbie sześciu sztuk człowieka. I tak nie było źle; dwa dni wcześniej, po pozmywaniu naczyń po kolacji, wróciwszy do pokoju zobaczyła jedenaścioro herosów prowadzących zaciętą licytację. Grali w pokera, a stawką były trzy pary skarpetek, pół kilo przeszmuglowanej z kuchni czekolady i butelka coli. Finałem, około północy, było wyrzucenie Camilli przez okno, którego to czynu dokonała Suzy podczas pojedynku na kciuki. Żadne z uczestników zabawy nie było w stanie wyjaśnić, w jaki sposób rzecz zaszła tak daleko (do ogródka warzywnego, gwoli ścisłości), dlatego też Suzy skazana została na zamiecenie cmentarza, a reszta – czyli wszyscy pozostali domownicy – na wykonanie innych prac porządkowych. I tak trzeba by je wszystkie wykonać przed gwiazdką – jednak przydzielenie ich jako kary sprawiło, że młodzi uwinęli się z nimi szybciej, a, co ważniejsze, wykonali je dokładniej.
Tym razem dziewczyna nie miała ochoty pakować się w podejrzane zabawy rodzeństwa. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, czas, w którym zawsze można znaleźć jakieś karne prace do wykonania. A przerwa w nauce służyć miała odpoczynkowi, nie całodziennej harówie.
Ogarnęła wzrokiem korytarz, a stwierdziwszy, że wszyscy, którzy mieli swoje pokoje na tym piętrze siedzą u niej, skierowała się na schody. Na czwartym piętrze mieściły się sypialnie młodych, czyli tych herosów, którzy zostali porzuceni przez rodziców i przygarnięci przez Maríę zanim odnalazły ich potwory, a którzy, ze względu na swe nietypowe pochodzenie, nie byli akceptowani przez rówieśników. Powody były różne, jak i dzieciaki są różne. Jake, syn (najprawdopodobniej) Nemezis za bardzo pilnował reguł, przez co w każdej rodzinie zastępczej był wyzywany od ‘skarżypyty’ lub ‘mamisynka’; Hannah już od małego roztaczała wokół siebie aurę śmierci, a pobliżu Artura było zimno, a czasem nawet deszcz zamieniał się w śnieg; z kolei Becky, najmłodsza, bo zaledwie sześcioletnia, półbogini, od małego zdradzała niezdrowe wręcz zainteresowanie nieboszczykami. Fakt, że jej matka wykonywała zawód grabarza nie poprawiał sprawy, więc kilka miesięcy po piątych urodzinach dziewczynki oddała ją pod opiekę Maríi.
Smutna historia, to fakt, jednak mało kto z tych, którzy kiedykolwiek zamieszkiwali ten dom miał szczęśliwe dzieciństwo. Wendy, w chwili obecnej spełniająca się zawodowo pani prezes jakiejś ważnej firmy, kiedyś była torturowana, ponieważ mieszkańcy jej rodzinnej, bardzo zacofanej, wsi podejrzewali ją o bycie czarownicą. Henry, ojciec wielodzietnej rodziny, za młodu lubił gawędzić z duchami. Nadal lubi, jednak teraz nie robi tego przy innych. Sandra, która została sędzią szachowym klasy międzynarodowej kiedyś nie potrafiła wybaczyć koleżance, że zabrała jej największy kawałek jabłka i dręczyła ją przez kilka lat. Takich opowieści jest wiele, a prawie nikt nie zna ich wszystkich. Prawie. Zapominasz o Patricku. Co ty..? Patrick. Patty. Ten młodzian, który nie umiał znaleźć kolegów wśród rówieśników, więc latał z podrostkami. Kim jesteś i skąd wiesz o Patricku? Aghr, znów to samo. Jestem Głosem w Twojej głowie, przybywam w pokoju, nie obawiaj się mnie, nie uciekaj, bla, bla, bla, możemy kontynuować?
Suzy przystanęła przy ścianie. Czy to się stało naprawdę?, pytała samą siebie. Czy ja właśnie słyszałam jakiś obcy głos w mojej głowie? Otrząsnęła się. To mógł być duch. Coś normalnego, kiedy się mieszka przy cmentarzu. A jak się go jeszcze zamiatało przez pół dnia, to już w ogóle w słyszeniu głosów nie ma absolutnie nic anormalnego.
Wyrzuciła z myśli to dziwne wydarzenie, kiedy tylko odnalazła młodych, którzy robili dekoracje bożonarodzeniowe z Sidem. W pokoju dziewczynek walały się papiery, kleje, brokaty, nożyczki, wstążki, cekiny, kawałki filcu, spraye – słowem wszystko, co można wykorzystać do robienia dekoracji świątecznych.
– Można dołączyć? – spytała Suzy po kilkunastu sekundach obserwowania rodzeństwa. Widać było, że dobrze się bawili, więc czemu by nie spróbować..?
– A ty nie jesteś na to ociupinkę za stara? – spytała Becky, nie oderwała jednak wzroku od papierowej śnieżynki, którą wycinała w niesamowitym, jak na dziecko z ADHD, skupieniu.
– Que va! – Język hiszpański wchodzi człowiekowi w krew, czy ten tego chce, czy nie. – Skończy człowiek czternaście lat i już mu mówią, że stary. I odpowiadając na twoje pytanie: nie, nie jestem – dodała szybko nowoprzybyła, zauważywszy, że mała słodka blondyneczka już otwiera buzię. – Z resztą – kontynuowała – Sid może się z wami bawić, więc czemu ja bym miała nie móc?
– Porque Sid es Sid – odpowiedział rezolutnie Jake. Dobrze ujął sprawę. Sid to Sid. Umysł harvardzkiego wykładowcy i natura przedszkolaka zamknięte w ciele szesnastolatka. Już nie wspominając o tym, że zdarzało mu się zapomnieć o zamknięciu ust. Chyba największy indywidualista wśród młodzieży kiedykolwiek zamieszkującej Dom dla Złych Herosów. Jego przeszłość owiana była tajemnicą, którą znali tylko nieliczni, wśród nich María, Hannah i Pan Porter, listonosz. Suzy miała nikłe, choć większe niż reszta rodzeństwa, pojęcie o tym, co działo się z Sidem w dzieciństwie.
Jego ojciec był leśnikiem, opiekował się jakimś tam kawałkiem kanadyjskiej tajgi – tak więc chłopak wychował się z dala od ludzi, za to blisko iglaków. Od czasu do czasu zdarzały się jakieś dzikie zwierzęta, jednak przez znakomitą większość czasu było ich troje: Sid, jego ojciec i Tony, świerk rosnący przed leśniczówką. Tony był jedynym przyjacielem herosa, który to z resztą do tej pory wspomina go z rozrzewnieniem, a kiedy o nim opowiada łezka kręci mu się w oku. Sid żyłby sobie dalej spokojnie w dzikich ostępach, co miesiąc odwiedzając z ojcem miasto, by kupić potrzebne rzeczy i zajrzeć do biblioteki. O tak. Chłopak wręcz pochłaniał książki, a żadne nie mogły zaspokoić jego głodu wiedzy. Nigdy nie chodził do szkoły, co tylko wyszło mu na dobre, gdyż metody edukacyjne jego ojca, skądinąd sprowadzające się do przekazania mu wszystkich tajników zawodu i powtarzania: ‘Synu, weź jakąś książkę i ją przeczytaj.’, sprawiły, że Sid sam sobie dobierał lektury, co za tym idzie; wiedział coraz więcej. Więc żyłby sobie tak dalej, czytając całe dnie, z przerwami na spacery i posiłki oczywiście, do końca życia, gdyby nie rządowy program zabudowy obszarów leśnych, czy coś takiego. W każdym razie leśników przesiedlano w różne dziwne miejsca i umieszczano na dziwnych posadach. I absolutnie nikt nie przejmował się tym, że ich dziewięcioletni synkowie nie dadzą sobie rady w publicznej szkole podstawowej, gdzie zostaną zapisani jako synowie nowego strażnika parku miejskiego.
Tydzień wystarczył, żeby u Sida zdiagnozowano szereg nieprawidłowości psychicznych, odesłano do kilkunastu specjalistycznych przychodni na badania i, co ważniejsze, wyrobiono w nim fobię przed wszelkiego rodzaju nauczycielami, doktorami, a nawet pracownikami porządkowymi. Jego ojciec, jeden z ostatnich prawdziwie dobrych ojców, stwierdził, że ma tego dość, rzucił wszystko i postanowił zostać pustelnikiem. W czym bardzo przeszkadzała mu obecność syna. Tak więc postanowił oddać go pod opiekę matki – nie swojej, rzecz jasna. Z powodu pewnych problemów natury technicznej z tym związanych chłopak wylądował ni mniej ni więcej jak na ulicach Los Angeles. Nie został jednak bezdomnym, co to to nie. Byłoby zbyt miło. A nie było miło, w żadnym wypadku. Delikatnie rzecz ujmując, trafił na lokalną mafię narkotykową. Po kilku miesiącach gang rozbito, Sid trafił do pogotowia opiekuńczego skąd w trybie przyspieszonym zabrał go satyr. Jako że z Los Angeles do Nowego Jorku daleka droga chłopiec zdążył kilkukrotnie uciec opiekunowi. Raz nawet bardzo skutecznie, gdyż wylądował w Denver, podczas gdy kozłonóg zmierzał do Indianapolis. I byłby pewnie trafił w łapska, a raczej paszczę jakiegoś potwora, gdyby nie Milly, duża córeczka Temidy. Duża znaczy tu: dorosła i od dawna nie wydzielająca już zapachu herosa, więc niepowiązana z mitologicznym światem. Miała ona jednak wpojone zasady postępowania w wypadku spotkania samotnego półboga – złapać, zabezpieczyć i dostarczyć w odpowiednie miejsce. Po wykonaniu dwóch pierwszych kroków zdecydowała, że Obóz Herosów na pewno odpowiednim miejscem dla Sida nie jest, więc zadzwoniła do Maríi. Ta jednak przebywała na Alasce, więc Milly, która pomimo tego, że przez miesiąc zajmowała się chłopcem, nie mogła go adoptować na stałe, oddała chłopaka pod opiekę Chejronowi. Centaur przekazał go Luke’owi, który był w tamtym czasie grupowym domku Hermesa. Ten z kolei postanowił podzielić się z maluchem całym swoim żalem i rozczarowaniem. Być może zobaczył w nim potencjalnego wspólnika w buncie, być może po prostu przyjaciela, w każdym razie do listy życiowych porażek Luke’a można dopisać stratę Sida, gdyż Chejron, widząc jak ten pogrąża się we własnym świecie postanowił odesłać go Maríi, która tym razem przyjęła chłopca z otwartymi ramionami.
Nie uszło jednak uwadze chłopca, że wcześniej już próbowano go jej wcisnąć, odczuł przez to, że jest osobą niechcianą. Ze wzglądu na to starał się jak najmniej zwracać na siebie uwagę – był bardzo posłuszny, starał się schodzić wszystkim z oczu i nie naprzykrzać się. Unikał innych domowników, zaszywał się w swoim pokoju, generalnie: chciał nie być.
– Jasne, że możesz! – Odpowiedź Sida była niezwykle entuzjastyczna, jak zawsze z resztą. Kochał albo nienawidził, nie znał stanów pośrednich. Suzy dosiadła się do nich i już po chwili całą jej uwagę pochłonęło wycinanie niedużych pasków z kolorowych ścinek i podawanie ich Arturowi, który z kolei doklejał kolejne ogniwa do długiego łańcucha choinkowego. Nawet rozwścieczony głos wyjący z tyłu jej głowy, nie mógł sprawić, żeby Suzy nie czuła się w tamtym momencie po prostu szczęśliwa.
***
Kiedy skończyli sprzątać pokój po wspólnym robieniu łańcuchów, stroików, bombek, serwetek i miliarda różnych innych rzeczy, wszystkich oznakowanych przez Świętych Mikołajów (tych krasnali w czerwonym, nie tych biskupowatych, oryginalnych), renifery Rudolphy, choineczki, ostrokrzewy, śnieżne zaspy i temu podobny okołobożonarodzeniowy kicz, zorientowali się, że mali herosi już dawno powinni być w łóżkach. Dlatego też czworo zostało w trybie ekspresowym ululanych do snu przez tych dwoje pozostałych, którym, na szczęście, mamá pozwalała kłaść się spać zdecydowanie później. Ta część rodzeństwa, która posiadała podobne przywileje, okupowała sypialnię Suzy. (I Camille. Ale to, że nasza Zuzia miała współlokatorkę jest tu nieistotne. Ważne, że dziewczyna nie mogła zaszyć się wśród książek czy tam robótek ręcznych, nieważne, w każdym razie: nie mogła wrócić do pokoju.)
***
Tym razem herbata była zimna, bo w końcu przeleżała swoje na kuchennym blacie, co nie wpłynęło dobrze na jej walory smakowe. Kiedy Sid pociągnął pierwszy łyk skrzywił się, bo napój był naprawdę ostry. Dawało się go spożyć po osłodzeniu miodem, dużą ilością lipowego, gwoli ścisłości. Choć nadal pozostawiał ten charakterystyczny imbirowy posmak w gardle.
Suzy siedziała w wielkim, miękkim i wyjątkowo wygodnym fotelu, nogi miała podkulone, a na ręce naciągnięte przydługie rękawy ręcznie robionego zielonego swetra. Gdyby tylko obok niej w kominku buzował ogień, idealnie nadawałaby się na idylliczny obrazek przedstawiający długie zimowe amerykańskie wieczory.
– Wiesz, że wyglądasz jak bohaterka świątecznej reklamy Coca-coli? – spytał Sid, który już od kilku minut zastanawiał się, kogo przypomina mu siostra.
– To miał być komplement, zaproszenie do dyskusji, czy luźny komentarz dotyczący rzeczywistości? – dopytała dziewczyna. Chciała mieć pewność, bo z Sidem to nigdy nic nie wiadomo. A wolała go nie urazić, bo zależało jej na łączącej ich przyjaźni. Chłopak zmarszczył brwi, jak zawsze, gdy nad czymś intensywnie myślał. Kilkukrotnie zamknął usta, jak gdyby już-już chciał coś powiedzieć, jednak za każdym razem półotwierał je, jakby myśl mu umykała. Suzy westchnęła przeciągle i wywróciła oczami; nie miała zamiaru wpędzić chłopaka w wir rozmyślań, chciała jedynie poznać jego intencje. Nie był łatwym rozmówcą, bardzo niewiele trzeba, by go zranić, a pamięć miał dobrą, choć nie trzymał urazy.
– Raczej to trzecie – powiedział z niezachwianą pewnością w głosie, gdy Suzy już-już zaczynała wstawać, by do niego podejść, spojrzeć mu w oczy i przypomnieć, że wszystko w porządku, że to nie ma znaczenia, i że nie ważne, co to było, spodobało jej się. Opadła jednak luźno na oparcie słysząc jego głos. Mocniej chwyciła kubek z herbatą, pociągnęła łyk i lekko się skrzywiła. Ale tak ledwo zauważalnie. I tylko dlatego, ze herbata była cierpka. Myślała, że Sid powie coś więcej, jednak ponieważ zamilkł, ona postanowiła zadać dręczące ją od kilku godzin pytanie.
– Sid, po co myśmy w ogóle robili te dekoracje? – rzuciła jakby od niechcenia, jednak oboje wiedzieli, że to pytanie jest ważne. – Mam na myśli – przecież my i tak nie wierzymy w Jezusa. Mamy swoich bogów, swoją kulturę, swoje święta. Więc po co? – Gestykulowała mocno, prawie jak rodowita Włoszka, choć nie miała z Włochami absolutnie nic wspólnego. Przy okazji prawie rozlała herbatę, jednak całość pozostała, na szczęście, w naczyniu.
– To proste. Żeby dom ładnie wyglądał – stwierdził, jakby była to najbardziej oczywista z oczywistych rzeczy. Przekręcił głowę, by spojrzeć na Suzy, a przydługie pasmo blond włosów wpadło mu w oczy. Widząc zdziwienie wymalowane na jej twarzy pokiwał głową, chcąc potwierdzić swe słowa.
– Ale przecież… – wcięła się Suzy. – Mówiłam, nie wierzymy w to, że Bóg się urodził tej nocy.
– Mało kto tak naprawdę wierzy. A wielu ludzi ozdabia domy. – Nadal obstawała przy swoim, co za uparciuch. – Może i nie nasze święta, ale przecież chrześcijanie nie mają ich na wyłączność. Żydzi i muzułmanie też coś tam obchodzą, przecież Dana ciągle nam powtarza, że w jej rodzinie…
– Tak, znam tę historię – przerwała dziewczyna. Faktycznie, opowieści siostry o dziadku – emigrancie, który razem z bratem założył sklep żelazny w Chicago nie były jej obce. – Ale nie o to mi chodzi. Chcę wiedzieć, dlaczego robiłeś z nimi te ozdoby.
– Bo… Chcę, żeby czuli, że komuś na nich zależy, że ktoś chce im poświęcić swój czas. A poza tym uwielbiam takie rzeczy. – Cały Sid. Zawsze szczery i drobiazgowy, nie pominie niczego, co uważa za istotne, nawet jeżeli czuje, że dla innych to błahostka.
– Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem Suzy. Miała, rzecz oczywista, na myśli pierwszą część jego wypowiedzi, tę dotyczącą odczuć Sida względem rodzeństwa. Zaskoczyło ją to trochę, bo była pewna, że, kto jak kto, ale Sid jest raczej antyspołeczny i unika kontaktu z innymi. Ona stanowiła pewien wyjątek, choć nigdy nie mogła powiedzieć, by ich relacja była bardzo bliska, jednakowoż od czasu do czasu zdarzało im się razem spędzić popołudnie, częściej zamiatając cmentarz, czy myjąc nieboszczyka niż oglądając filmy, ale zawsze.
– Tak, naprawdę. Może nie lubię i nie umiem rysować, ale za to inne prace, takie bardziej techniczne, wiesz, klejenie, wycinanie, wydzieranie uwielbiam. Fajne jest klejenie, bo wtedy tworzysz, a nie niszczysz, sprawiasz, że coś, co kiedyś było czymś staje się nowym czymś, ale innym, niż to pierwotne coś, bo to pierwotne coś już nie istnieje, ale to nowe coś też jest piękne i użyteczne, i fajne, i…
– Jasne, załapałam. – Suzanne wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazję, by przerwać monolog brata. Raczej potok słów, bądźmy szczerzy. Czasami, kiedy coś go naprawdę fascynowało, potrafił mówić o tym godzinami, nawet jeżeli jego słuchacze dawno odeszli. – Tylko, wiesz, ja pytałam o to młodych.
– A, że żeby poczuli, że komuś na nim zależy? To prosta zależność. Jeżeli dziecko poczuje że jest kochane, że komuś na nim zależy, że dla kogoś jest zwyczajnie ważne, będzie szczęśliwym dzieckiem. Z resztą odnosi się to też do dorosłych. – Suzy chciała mu przerwać, jednak gestem kazał jej zaczekać, aż skończy. – Każdy człowiek musi być potrzebny i musi też czuć, że ktoś inny go potrzebuje. No a ja jestem człowiekiem, więc staram się żyć jak człowiek, nie jak zwierzę. Proste. – Dla niego było to oczywiste, jednak nie wszyscy kierowali się w życiu tymi samymi wartościami, co Sid. Szkoda, że inni nie rozumieją, z jaką odpowiedzialnością wiąże się bycie istotą ludzką, wielka szkoda. Jaki świat byłby wtedy piękny..!
– Sid? – zaniepokoiła się dziewczyna – Na pewno wszystko z tobą w porządku? – Wstała i szybko podeszła do brata. Dało się zauważyć jej zdenerwowanie, obawiała się, że spowodowała jeden ze słynnych napadów filozofii, które czasem zdarzały się chłopakowi. Jeszcze żadne nie skończył się dobrze.
– Tak, tak, oczywiście! – odparł radośnie. Jego oczy wręcz błyszczały, ale takim dobrym, ciepłym blaskiem, nie jak ślepia zastraszonego kundla, a jak oczka szczęśliwego, podekscytowanego dzieciaka. – Suzy, nie widzisz tego? Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś? – W jego głosie pobrzmiewało szczere i niekryte zdumienie. Nigdy nie potrafił kryć się z emocjami, przez co stanowił obiekt drwin rówieśników – przynajmniej do czasu, gdy zamieszkał u Maríi. – Siadaj – rozkazał siostrze jednocześnie odsuwając się na brzeg kanapy, by zrobić jej miejsce. Suzy z wahaniem usiadła i pociągnęła duży łyk z kubka, który ciągle trzymała w dłoni.
– Jesteśmy ludźmi, prawda? – Roztropnie Suzy potraktowała to pytanie jako retoryczne. – Tak, wiem, że tylko w połowie, ale to wcale nie znaczy, że nie mamy być ludzcy. Ba, mamy być nawet bardziej ludzcy, lepsi niż przeciętny Kowalski, Schmidt, Ramirez, Jones czy Goldstein, bo bogowie to coś więcej niż ludzie, więc, skoro jesteśmy nimi choć po części, to mamy być lepsi, no. A lepszy człowiek to taki, który chce lepiej. No i robi coś, żeby świat był lepszy. – Odwrócił głowę w stronę okna i zapatrzył się w nie. Nie byłoby w tym zupełnie nic dziwnego, gdyby nie to, że zasłonki były zaciągnięte, jak zwykle z resztą. Przyczyna tego dziwactwa była bardzo prozaiczna, mianowicie mało kto miał ochotę codziennie oglądać posępne nagrobki za szybą salonowego okna. Sidowi nie robiło to różnicy, przysypane cienką warstewką śniegu nagrobki czy pasiaste bordowo-żółto-zielone zasłonki z poprzypinanymi reniferkami, ponieważ tak naprawdę nie interesował go widok za oknem. Prowadził wewnętrzny dialog, który wymagał skupienia całej uwagi na wnętrzu, co uniemożliwiało rozmowę z kimkolwiek.
– Sid? – spytała po kilku minutach Suzy. Chciała delikatnie zwrócić na siebie jego uwagę, a raczej spytać o pozwolenie na odejście, gdyż uznała rozmowę za zakończoną. – Dobranoc, braciszku. – Nie doczekawszy się żadnej reakcji z jego strony postanowiła po prostu odejść. Chłopak wzdrygnął się i gwałtownie odwrócił, czego jednak Suzy nie zauważyła, ponieważ zdążyła do tego czasu wstać i zrobić kilka kroków w stronę schodów. Oddychał szybko, jakby zobaczył coś strasznego, a źrenice miał rozszerzone. Złapał siostrę za nadgarstek i zmusił do odwrócenia się w jego stronę. Zanim zdążyła zareagować na jego dziwny stan powiedział, niezwykle przytomnie:
– Ona nie jest tym, kim się wydaje. Nie jest zła, jest po prostu inna.
– Sid! O kim mówisz, co się stało?!
– Po prostu pamiętaj o tym – uciął, powracając do swego zwykłego, melancholijno-filozoficznego tonu. – Idź już, nic mi nie będzie – dodał, widząc, że siostra ciągle stoi i lustruje go wzrokiem, obawiając się właściwie nie wiadomo czego.
Kręcąc ze zrezygnowaniem głową poszła do kuchni, umyła kubek po herbacie, pogryzając przy okazji wyłowione plasterki imbiru, a na koniec przetarła okolice zlewozmywaka, żeby mamá nie mogła na nią nakrzyczeć za zabrudzenie kuchni. Gdy przechodziła przez salon do schodów prowadzących na górę, zerknęła na Sida, który półleżał na kanapie i patrzył w przestrzeń. Westchnęła tylko i przyniosła mu koc, żeby biedak nie zamarzł w nocy, gdyby postanowił ją spędzić w salonie.
***
Wspólne spędzanie świątecznych wieczorów było tradycją w Domu dla Złych Herosów. Nic nie mogło zwolnić żadnego z mieszkańców od siedzenia na parterze domu i słuchania jak María czyta Opowieść Wigilijną Dickensa. Na nieszczęście młodych co roku czytała tę samą historię, co sprawiało, że większość z nich znała ją na pamięć. Suzy nigdy nie nudziło się słuchanie bajek, dlatego siedziała w swoim ulubionym fotelu sącząc z kubka zieloną herbatę. Musiała trochę się odstresować, bo w tym roku to ona, wraz z Camą, która zaspała, Becky, która wybebeszyła indyka tak, jak tylko sześcioletnia artystka potrafi, i Fredem, który ma dwie lewe ręce do gotowania, miała przygotować obiad dwudziestego piątego grudnia. Wyszło jak wyszło, w końcu zjedli naleśniki z gulaszem z indyka, a popili grochówką, w której, nie wiedzieć czemu, pływała fasola, jednak przy przygotowywaniu tego Suzy musiała dorobić się kilku siwych włosów.
Na podłodze Cama i Harriet układały puzzle, niebo nocą, pięć tysięcy elementów, czy jakoś tak, w każdym razie nie szło im to za dobrze. Jedynym, co udało im się złożyć w całość, był księżyc, który stanowił niewielki element obrazka. Młodzi konstruowali z klocków monstrum, które nie przypominało absolutnie niczego, chyba dlatego, że Jake chciał zbudować statek kosmiczny, Becky pieska, a Hannah zamek i smoka. Nie wiedzieć czemu połączyli wszystkie te projekty w całość, a głównym budowniczym mianowali Artura, który zdolności przywódczych miał jak na lekarstwo, co poskutkowało tym, że na środku pokoju wznosiło się pokraczne coś. Ni to druid z gwiezdnych wojen po wizycie w salonie piękności, ni to Kreml wsadzony w środek amazońskiej dżungli. Siedząc w fotelach w kącie naprzeciw kominka Dan i Zara prowadzili dyskusję, zapewne bardzo ciekawą, niezrozumiałą dla nikogo innego, gdyż bezgłośną. Niby od niechcenia postukiwali palcami o swoje uda, uważny obserwator mógł się w tym jednak dopatrzeć liter nadawanych alfabetem Morse’a. Słowem, sposoby na radzenie sobie z nudną opowieścią były różne, mniej lub bardziej pomysłowe, ale skuteczne.
Suzy popijała z dużego kubka zieloną herbatę. Niezbyt mocną, z drugiego parzenia, taką, jaką lubiła najbardziej. Pozwoliła swoim myślom błądzić, chcąc zrelaksować umysł. Jednak już po kilkunastu sekundach pośród urywków formujących się stwierdzeń i wspomnień pojawił się Głos.
Suzy, wypowiedział to delikatnie, jakby z troską, wiem, że nie masz ochoty mnie słuchać, ale powinnaś. Wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa, które mi wpajano od lat powinnam pozwolić jakiemuś fiśniętemu magikowi brzęczeć mi pod czaszką, to sugerujesz? E…, tak, zagięłam Cię, słyszę. Czego chcesz? Co tak ostro, młoda damo? A ty to co, podstarzały dżentelmen się znalazł? Czy ja brzmię jak podstarzały dżentelmen? Jak nielegalny rosyjski uchodźca, wywieziony do Stanów na handel młodymi dziewczynami, który uciekł od swego nabywcy, podczas gdy jego umysł odkrywa czwarty wymiar. Chyba jednak podstarzały dżentelmen jest wiarygodniejszą opcją, nie uważasz? Może i racja, ale nadal nie brzmię jak podstarza… Wyluzuj. Wdech i wydech, spokojnie. Nie ma po co się denerwować, przecież nie gryzę. Nie na odległość w każdym razie.
***
Święta, a po nich i reszta zimy przeminęły niewiarygodnie szybko. Pracy przy cmentarzu zawsze było dużo, zamiatać alejki i myć nagrobki można niezależnie od pory roku, a i ludzie nie czekają z umieraniem do wiosny. Zwłaszcza ci, którzy zamarzają, co jest technicznie niemożliwe już w okolicach marca, jeżeli weźmiemy pod uwagę średnie miesięczne temperatury z ostatnich kilkuset lat dla tego miejsca.
Sid w końcu wybłagał u Maríi pozwolenie na zaangażowanie Suzy w swoje zajęcia. On zazwyczaj zajmował się wstępnym przygotowaniem ciał do pochówku – wypompowaniem płynów, wpompowaniem czego trzeba, pozszywaniem truposza w jedną zgrabną całość, umyciem go, generalnie: doprowadzeniem do stanu, który nie wywoła reakcji zwrotnej żołądka u innych nieletnich pracowników zakładu. Nie wiedzieć czemu Suzy sama chciała pomóc bratu. Z natury niedelikatna i profesjonalnie obchodząca się z nieboszczykami szybko uzyskała zgodę Maríi na zmianę zakresu obowiązków.
Poza tym w połowie lutego Greg złamał sobie stopę łopatą, głupi wypadek przy pracy. Kopał grób i rozmawiał z Jill, ale za bardzo rozmawiał i za mało kopał, przez co wbił sobie łopatę w stopę. Niestety nie miał nawyku noszenia jakiegokolwiek obuwia ochronnego, chociażby w postaci glanów, a zwykłe adidasy nie chronią przed siłą zdolną rozbić zmrożoną ziemię. Korzystając z nieobecności Maríi, która pojechała z Gregiem do szpitala, towarzystwo, nie położywszy uprzednio młodych do łóżek, a splądrowawszy (częściowo) piwniczkę z dojrzewającymi trunkami, postanowiło zabalować. Wszystko było dobrze, do czasu gdy ze spiżarni została wyniesiona beczka. Pół biedy, gdyby zawierała wino, bo młodzież chciała zrobić z niej coś na kształt sanek, w każdym razie – użyć jej do stoczenia się z górki. Warto wspomnieć, że nikt nawet nie tknął alkoholu tamtego wieczora, jednakowoż podjęta została decyzja o zjedzeniu beczki kiszonej kapusty.
Rano salon przedstawiał sobą obraz pobojowiska po bardzo nierównej bitwie. Starcie, rzecz oczywista, wygrała kapusta, ale młodzi herosi nie chcieli poddać się bez walki. Skonsumowali kilkanaście litrów, nim zmogła ich niestrawność. Dobrze, że przynajmniej nie popili tego posiłku zsiadłym mlekiem, bo to skończyłoby się katastrofą na skalę całego miasteczka. Gdyby ktoś postanowił umrzeć w czasie, kiedy wszyscy młodociani pracownicy zakładu pogrzebowego cierpią męki natury, ekhem, żołądkowej, musiałby grzecznie poczekać w zamrażarce tydzień, może dwa…
W każdym bądź razie zsiadłego mleka nikt nie podał, tak samo sprawa miała się z alkoholem, więc mamá ograniczyła ich karę do uprzątnięcia domu. Nie wspomniała natomiast, że przez kolejny tydzień na obiad będzie przygotowywać dania kapuściane. Najtwardsi złamali się trzeciego dnia, gdy do kotleta z kapusty podano kapustę i kapuśniak.
***
Gdzieś pod koniec lutego przyszła widokówka do Suzy – ot, prosty obrazek, łąka, góry w tle, stempel pocztowy z Idaho, nadano trzeciego lutego.
‘Kochana Suzy!
Nawet nie wiesz jak tu pięknie! Musisz kiedyś zobaczyć Alaskę na początku listopada. Siedzę w jakiejś polonijnej wsi, więc i cmentarz ładnie uprzątnięty – rzecz jasna nie umywa się do Waszego. Wysłałem kolejną partię materiału do Steve’a, może wreszcie uda się coś wydać.
Zamierzam spędzić zimę w jakiejś oddalonej od cywilizacji wiosce, więc nie spodziewaj się szybko kolejnych listów. Podobno jest tam jeszcze syn plemiennego szamana, który zna wszystkie tradycyjne opowieści. Przy odrobinie szczęścia za kilka miesięcy będę je znał i ja.
Martwię się ostatnio. O to, że nikomu nie robią różnicy moje słowa, że nie jestem tak naprawdę potrzebny. Ale wtedy myślę o Tobie i wraca mi energia do działania. Trzymaj się ciepło, Pat.’
Niesamowite, ile tekstu potrafi zmieścić człowiek na jednej widokówce. Nie powiem, Patty opanował sztukę ściubienia drobnym maczkiem do perfekcji. Ale posłańców to dobierać nie umie. Żeby jedną kartkę ponad kwartał dostarczać..? Pewnie nie mógł inaczej jej przekazać, nieważne.
Ah, ten Patrick. Nigdy nie należał do normalnych, a pomysł wyruszenia w świat, żeby zbierać ginące historie jest naprawdę niepoważny. Co mu na głowę upadło, żeby zajmować się takimi głupstwami? Nie żebym nie rozumiała, że słowo ma moc, ale mimo to, po co łazić od wsi do wsi i za kawałek chleba i miejsce w stodole opowiadać bajki?
I jeszcze przez cały czas śle do Suzy te kartki. Przecież nie ma nawet pewności, czy ona je czyta, czy w ogóle do niej dochodzą. A odpisać nie może dziewczyna, bo on nigdzie nie zagrzewa miejscówki, chyba, że w takiej dziurze, gdzie poczta dochodzi raz na kwartał. A nie widzieli się już co najmniej ze trzy lata, a od tamtych wakacji minęło, ile, pięć? Coś koło tego. Biedny Patty, nadal wierzy, że Suz go pamięta. Choć te pocztówki chyba jednak stymulują jej pamięć. Ech, nieważne. Tyle jest spraw ważniejszych, ciekawszych niż byli przyjaciele..!
***
” wkrajała do środku cztery pomarańcze”- powinno być środka
czasem zamiast „że” piszesz „ze”
jednak metody dyscyplinowani ? co to dyscyplinowania?
Apollem? Nie wiem czy to poprawna odmiana.
Nyx? Nie wiedziałam, że jest taka bogini. Może Nyks
naprawią ławeczką- ławeczkę
zapalą świeczki? Na grobie? Lepiej znicze, świeczki się pali na torcie.
W swoim pokoju, zamiast spodziewanych ciszy i spokoju- niepotrzebnie użyłaś tu liczby mnogiej
„?,” -tak można?
„Z resztą” -boli, to pisze się razem: zresztą
„Ze wzglądu na to starał się jak najmniej zwracać na siebie uwagę – był bardzo posłuszny, starał się schodzić wszystkim z oczu i nie naprzykrzać się.” – Przez wzgląd na to albo ze względu na to. Masz powtórzenie czasownika w jednym zdaniu.
z resztą- znowu to samo
herbata była cierpka? co to znaczy?
antyspołeczny? może aspołeczny
Z resztą -i znowu
Jeszcze żadne nie skończył się dobrze- nie wiem czy miało tu być żaden, czy nie skończyły
z resztą- znowu
wewnętrzny dialog- z kim prowadził ten dialog? Może chodzi o monolog?
Poza tym nie widzę większych błędów, a na tak długi tekst i tak jest ich mało. Wydaje się ciekawe. Pisz dalej.
Zabiję Nożusia^^^ I błędów jest dużo, a za ‚z resztą’ zabiję się sama.
Że herbata była cierpka… No, to taki przymiotnik, który ją określa… Według Wikisłownika: kwaskowaty, gorzkawo-kwaśny; sprawiający, że cierpnie język.
Dyscyplinowanie to wymuszanie dyscypliny, posłuszeństwa. Np. nauczyciel może dyscyplinować niegrzecznych uczniów przez udzielanie im nagany.
Jeżeli chodzi o pytajnik, a po nim przecinek, to zazwyczaj tak nie można, ale: Nie wiem czy zauważyłaś, jednak Głos ‚mówi’ bezgłośnie, w myślach Suzy i, co ważne, kursywą.
Dlatego też po pytajniku napisanym pochyle wstawiam przecinek, by oddzielić wypowiedź Głosu od komentarza narratora. Więc jest to działanie usprawiedliwione.
I tak samo, wewnętrzny dialog; Suzy rozmawia z Głosem w swojej głowie, więc jest i wewnętrzny i dialog.
I: że Ci się chciało to wypisywać… Nie twierdzę, ze bez sensu i głupio, ale: ze Ci się chciało…
cytuję: „jednak metody dyscyplinowani”, nie wiem, czy miało być dyscyplinowali czy dyscypliny, bo słowo „dyscyplinowiania” jako rzeczownik nie istnieje.
To takie nie fair!
Czemu ja nie potrafię wychwytywac błędów w Twoich opowiadaniach?! Nie nadaję się na betę, zabij mnie, ;____________;.
Twój styl mnie zamracza, oczarowuje, nie jest w stanie nawet skoncentrować się na błędach. To nie fair.
;-(
I ta gawędziarska atmosfera…
Nie no, kocham!
Bardzo fajnie. Opko nietypowe, ten klimat jaki tam panował był taki… no, magiczny Ja też błędów nie wychwyciłam ;p ale muszę przyznać, ze masz niesamowity styl- taki płynny i wciągający. Choć nie umiem znaleźć odpowiedniego przymiotnika opisującego to, co robisz z czytelnikiem, kiedy ten czyta twoje prace. Byłam jak w transie, w transie, z którego nie chciałam się wydostać 😀 Super
Nie wiem czemu, ale szczególnie zapamiętałam ten fragment: „Mamá. Ładne określenie. Takie… rodzinne.”. To prawda. Urzekło mnie. Nie wiem czemu, taki drobiazg. Ale chciałam ci napisać, ze to prawda, że ładne
Wybacz, że tak późno, ale komentuję.
Wszystko ok, ale „z resztą” to można dzielić. Zapamiętaj to, bo to dosyć częste sformułowanie i konieczne jest aby było pisane razem. Było kilka błędów, nie chcę wypisywać ich tak jak nico_23, ale poza tym jest super. Twoje opowiadania są najciekawsze z tych co tutaj przeczytałam. A pomysł z poprawczakiem dla herosów- bomba.