Dedykacja dla Nożownika. Sprawdził to, a potem skomplementował w najlepszy możliwy sposób. Po więcej notatek zapraszam na koniec pracy,
Kiva
„Najstraszniejszym uczuciem jest bezsilność. Wcale nie złość, nie nienawiść, bo one mogą minąć. Jeden promyk słońca, jeden nieśmiały uśmiech, jedno słowo potrafi sprawić, że o nich zapominamy. I nie smutek, bo na niego organizm ludzki nie ma sił. Nie ma sił, by trwać, więc znajduje sposób na pozbycie się go. Nie chamstwo, bo je można zwalczyć. Nie furia, bo się wypala. Nie hańba, bo stracony honor da się odzyskać. Nie, to bezsilność jest najgorsza.
Mało kto zna ją tak, jak ja. Mało kto jej doświadczył w takim stopniu, w jakim ja jej doświadczyłem. Nikt nie zaprzyjaźnił się z nią jak ja. Tylko dlatego, że nikt nie potrafi jej uszanować i nie potrafi z nią żyć. Ja byłem zmuszony się nauczyć.
Wojna to wojna, wymaga poświęceń. Także poświecenia Siebie, ale nie takiego typowego. Przecież co to za problem, zginąć w walce, zginąć jak bohater, jak wojownik? Tego uczą w obozach, to wpajają w Ich tępe głowy. Nie, wojna często wymaga czegoś więcej, znacznie więcej. Cenniejszej ofiary, trochę krwi, bebechy i odrobina mięsa jej nie zadowolą. Nigdy. Zawsze musi też zabrać Coś z każdego. coś z wnętrza, coś, czego obecność uświadamiamy sobie dopiero, gdy tego zabraknie. Nie żadne konkretne Coś, tylko takie zwykłe, niezauważalne coś, jakieś poglądy, przekonania, racje. Czasem należy oddać całego Siebie, nie swoje ciało, ale Siebie, tego prawdziwego i niepowtarzalnego. Swoje wewnętrzne ‘Ja’.
Ale przecież to moja opowieść, nie wywód o okropieństwach wojny. Chociaż moje życie jest z nią ściśle związane. Przynajmniej ta jego część, którą niedawno zakończyłem. Bo moje dzieciństwo, to sprzed czasów Obozu jest całkiem przyjemne i nadawałoby się na scenariusz wesołego serialu, takiego, który ogląda się na poprawę humoru. Mieszkałem w Charlestonie, stamtąd wywodziła się moja rodzina; mój ojciec, jego ojciec i dziadek. Żyłem w luksusie, w dobrym miejscu, z tatą, z mamą, która wcale moją mamą nie była i z siostrą – która okazała się być tylko częściowo siostrą. Oni wszyscy byli normalni, a ja z nimi też, bo nie zdawałem sobie sprawy z mojej inności i przez to nie byłem inny.
Z tamtego okresu najlepiej pamiętam wakacje. Nie przeszkadzała mi szkoła, nawet ją lubiłem, a teraz za nią tęsknię, jednak zawsze z utęsknieniem wyczekiwałem wakacji. Wtedy wyjeżdżaliśmy do domku letniskowego pod miastem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że przez cały dzień łaziłem po okolicy z kolegami. I koleżankami też. Mieliśmy tam taką grupkę, byliśmy elitą wśród tamtejszych dzieciaków.
Nie wiem dlaczego, bo w naszej piątce nie było niczego niezwykłego. Poza tym, że co poniektórzy byli półbogami. Jak się nad tym zastanowić, to mogło to być powodem – ludzi zawsze ciągnie do lepszych od siebie. Tak to już jest na tym złym i podłym świecie. A ja zawsze, zawsze chciałem być kimś wielkim, chciałem być jak Kapitan Ameryka, ocalać świat od zła… I nawet wtedy myślałem o tej naszej bandzie jak o grupie komiksowych superbohaterów. I chyba nie tylko ja, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego tak do nas lgnęły inne małolaty. Podświadomie, bo podświadomie, ale przecież jak taki dzieciak w wakacje pobawi się z super-kolegą, który nie boi się złego pana Jonesa, który nigdy nie oddaje piłek, to potem i jego polubią… Każdy chciał, nie każdemu, ba – nikomu, nie pozwalaliśmy się do nas przyłączyć.
No cóż – my ustalaliśmy zasady. Chociaż, tak naprawdę, robiła to Natasha. Nasza liderka. Wiem, że to głupie, że rządziła nami dziewczyna, ale to może być niefajne tylko dla kogoś, kto nie znał Natashy. Była z nas prawie najstarsza, i pewnie też miała największą moc. Ale poza tym – budziła szacunek. Naturalnym wydawało się, że jeśli Natka chce iść nad rzekę, to my też chcemy iść nad rzekę, tak myśleliśmy. Zawładnęła nami, opętała nasze umysły. Zniewoliła nas, tak to się nazywa. Choć nie była to niewola straszna, czy w jakimkolwiek stopniu dla nas krzywdząca. Sami za nią chodziliśmy, sami jej na to pozwoliliśmy.
A ona nam opowiadała, o bogach, o potworach, i choć wtedy, te pięć lat temu, nic z tego nie rozumiałem, to pamiętam, jakby to było wczoraj, że świetnie opowiadała. Bo myśmy się tam bawili z nimfami i chyba nawet jakimiś satyrami, z jakimiś wróżkami… Słabo pamiętam tamten czas, w ogóle żadnych szczegółów, tylko jakieś ogólniki.
Że potem, w sierpniu chyba, pokłócili się z Patrickiem, znaczy: Natasha z Patrickiem, a potem rodzice zabronili mi się z nimi spotykać, bo miałem się zająć małą siostrzyczką. Ale na ostatni dzień mnie puścili, pozwolili mi iść z nimi na ognisko, miał się nami opiekować stary Jones, u którego mieszkaliśmy, ale się upił i zostaliśmy sami… Wtedy Coś się stało. Doszło do wielkiej kłótni, której nie rozumiałem i… Patrick uciekł. Przez pewien czas wszystko było normalnie, żyliśmy spokojnie, wróciłem do Charlestonu, do szkoły. Wróciłem jeszcze na któryś weekend jesienią w tamto miejsce.
A ona odeszła. Poszła do ‘szkoły z internatem w Nowym Jorku’. Czyli do Obozu Herosów, ale o tym dowiedziałem się zdecydowanie później. Kiedy sam tu trafiłem. Wyjechała, ale wcześniej pokłóciła się z Kevinem, tak mówiła Suzy. I on też wyjechał. Myśleliśmy, że to jakaś klątwa. Bo i Patrick odszedł. Inni nadal tak myślą. Tylko ja wiem, tylko ja i nikt inny. Oni nie mają takich dojść, wtyków, Oni nie wiedzą, że Rzymianie nie chcą, że tylko Dyktator ich zmusza. Ale trudno. Niech cierpią, tak jak ja musiałem cierpieć.”
Blondyn podniósł pióro. Uznał, że dość już napisał, otarł stalówkę i odłożył je na miejsce. Przeciągnął się, bo kark ścierpł mu od siedzenia przez długi czas w jednej pozycji. Nareszcie, pomyślał. Nareszcie mam czas, żeby zrobić to wszystko.
Jego myśli zabłąkały się w szczegóły planu, który wymyślił, a tymczasem jego wzrok prześlizgnął po wnętrzu Twierdzy. Urządził ją naprędce wewnątrz starego dębu, jednak pośpiech, który towarzyszył mu przy wykańczaniu kwatery nie odbił się na niej. To raczej brak środków sprawił, że jego kwatera była nędzna. Ściany były równe, tak jak i podłoga, ułożona z desek i przykryta kocem, który w dawnych czasach swej świetności był jasnozielony. Zasłonki w oknach, czyli podarty obrus zasłaniający pęknięcia kory również mógł się pochwalić znajomością z rówieśnikami dziadka swego obecnego właściciela. Jedyne wyposażenie stanowiły biurko i krzesło, które, choć nowe, nie były zbyt eleganckie. Wyglądały jakby jakiś nieudolny dziesięciolatek zbił je ze znalezionych, lekko już zbutwiałych desek w kwadrans, używając gwoździ wykopanych z ziemi i kamienia w roli młotka. Co było zadziwiająco zbieżne z prawdą.
W miejscu, gdzie było wyjątkowo mało ‘okien’, a szpary dało się załatać mchem i listowiem, leżał sfatygowany koc robiący za posłanie. Obok niego, przy drzwiach – dużej dziurze zastawionej paletą i zakrytej strzępami brudnego prześcieradła – stał worek, w którym młody heros zgromadził cały swój dobytek. Skromny, bo skromny, ale własny – trzy koszule, jedne spodnie, trochę bielizny. Naszyjnik obozowy wciśnięty na samo dno, trzy wymiętoszone zdjęcia i składany nóż. Na wierzchu trochę suszonej wołowiny, kilka kartofli, dwie cebule i cytryna. Nad tym wisiała na gałązce kurtka, lekki sztormiaczek. ]
To, nie licząc grubego zeszytu i pióra, z którymi chłopak się nie rozstawał, było wszystkim, co udało mu się zabrać ze sobą. Kiedy w pośpiechu opuszczał obóz, uciekając przed najazdem Rzymian, nie wziął pod uwagę, że potrwa on dłużej niż kilka godzin. W końcu ludzie, nawet jeśli tylko połowiczni, uczą się przewidywania konsekwencji swych decyzji dopiero około dwunastego roku życia. A Ben miał tylko dziesięć, i choć był całkiem inteligentny, a na pewno ponad przeciętnie chytry, to kilka dni temu, kiedy jego posłańcy powiedzieli mu o wielkiej armii wroga, uciekł, niewiele myśląc do lasu. Sądził, że tam będzie bezpieczny, że tam nie dopadnie go wojna.
”Cztery dni temu zaatakowali nas Rzymianie.” Zapisał ten fakt, by ułatwić sobie prowadzenie kalendarza. Jednak natychmiast usłyszał jakiś dziwny, chłodny głos w głowie. Trzy dni temu, poprawił Głos. Chłopczyk prawie podskoczył, bo od dawna nie słyszał takich rzeczy. Owszem, kiedyś, we wczesnym dzieciństwie zdarzało mu się słyszeć wróżki, elfy, chochliki i inne rzeczy, których nie było, ale wtedy była to tylko jego wyobraźnia, a ten głos był dziwnie realny. Popraw to, matole!, wściekł się Głos, wyrywając malca z zadumy. Teraz był gniewny, nie pozostał w nim nawet cień niegdysiejszego ciepła. Było w nim coś dziwnie znajomego, coś, co, jak na ironię, przypominało mu dawnych przyjaciół.
Otrząsnął się, prawie tak energicznie jak pies po kąpieli w jeziorze, i pochylił się nad kartką. Na co czekasz, popraw to!, Głos nie dawał mu spokoju. Zignorował go, co nie było proste, gdyż przez cały czas szeptał różne rzeczy. Skupił się na wymyślaniu słów, na przenoszeniu ich na papier, na pisaniu. Wrócił do opisywania swojej historii, która, jak naiwnie sądził, pozwoli mu odgonić Głos.
„Wszystko zaczęło się, kiedy do obozu przybyli nowi herosi. Ten cały Jason od początku wydawał mi się podejrzany. Poszli na misję, kolejni wielcy od siedmiu boleści. I wrócili, z wiedzą, gdzie jest Percy, i że jest jeszcze ‘coś’ na zachodzie. Owo coś okazało się być obozem wroga, ale o tym nikt nie raczył mnie poinformować, nim nie było za późno.
Niewiele więcej wiem, bo po co! Po co jakiś nędzy, mały synalek Chloris, jakiś niedorostek bez mocy ma wiedzieć, co się dzieje? Po nic! Lepiej trzymać takich jak on w niewiedzy, przecież tylko by się martwił, bo pomóc nie ma jak. On, czyli ja. Bez konsultacji ze mną podjęto decyzję, by nic mi nie mówić. Nie ma to jak być docenionym.
Moim rówieśnikom to nie przeszkadzało. Nie dojrzeli tego, że to wcale nie dla ich dobra, nie po to, żeby ich chronić, a po to, by odsunąć od ważnych rzeczy, od bieżących wydarzeń. A jaki miałby być ich cel? Woleli trwać w nieświadomości, niż bać się tego, czego bać się powinni: wielkiej armii, idącej, by nas zabić.
Ale ja wiedziałem. Od początku. Wiedziałem kim jest Jason, i skąd przybywa. Zaraz jak przyszedł, nie miałem pewności, jak to rozumieć, ale potem, kiedy przyznał, że jest synem Jupitera, już miałem pewność, że to zdrajca. Polecieli. A ja miałem pewność, że wrócą na czele armii.
I co? Nie pomyliłem się! Cztery dni temu przyszli. Oni. Rzymianie. Miałem rację. Mówiłem to wszystkim. Starszym i młodszym, rozmawiałem nawet z Panem D. Ale nikt nie wierzył. Wszyscy mnie ignorowali. Więc poszedłem, żeby samemu bronić obozu. Chciałem tylko dostać miecz i zbroję, żeby móc walczyć, ale jakiś chłopak od Hefajstosa powiedział, że jestem za mały. I mnie przegonił. A pięć minut później zwiadowcy zameldowali, że Rzymianie zaatakują, najprawdopodobniej o zmroku, kiedy będą mieć słońce za plecami.
Uciekłem. Zaszyłem się tutaj, w mojej dziupli. I obserwowałem.”
Można tak powiedzieć. Jak to: można tak powiedzieć?! Normalnie. Nie ty patrzyłeś. Jak nie ja jak ja!? Nie ty, ty nigdy nie byłeś świadkiem wojny. To drzewa widziały, to one ci przekazały obrazy, ale wcześniej… Wcześniej się nimi pobawiły. Nigdy nie widziałeś tego, co my musimy oglądać. Wojny. My?! Jest was więcej, Głosy?
Głos nie odpowiedział. Zamiast tego westchnął, i, gdyby miał ciało, pewnie pokręcił by głową z rezygnacją, tak przynajmniej czuł Ben. Jako że przez kilka kolejnych sekund, które chłopiec spędził na śledzeniu lotu muchy, Głos nie dawał znaku życia, blondyn postanowił wrócić do pisania.
„Napadli na nas, siali spustoszenie, byli okrutni i bezlitośni. Maltretowali ciała, a jeńców traktowali bestialsko. Wyrywali im paznokcie i wieszali za włosy, przypalali dłonie i stopy, zalewali ciało wrzącą oliwą, wypalali różne symbole, wyrywali serca” Przestań. Głos był spokojny, lecz stanowczy. Pewny siebie i swoich racji, przekonany, o swej nieomylności. Wymagał bezwzględnego posłuszeństwa od chłopca. Wiesz jaka jest cecha dobrego dziennikarza?
– Pi-pisze tylko prawdę– wyjąkał Ben, nieco wbrew swojej woli, zmuszony przez Głos. Dobrze. Więc czemu tego nie robisz?
– Przecież to mi pokazały drzewa…
No właśnie. Już było mówione: one to zmodyfikowały! To nie ty nad nimi panujesz, a one nad tobą!
– Nie wierzę ci!
Lepiej uwierz. Zaufaj swojej głowie. Bo przecież tam jestem. Nieprawdaż?
-Zostaw mnie, zostaw w spokoju! – zazwyczaj opanowany chłopiec zerwał się z krzesła. Czuł, że to nie jest normalne, ale wiedział też, że nie jest szaleńcem. Był przekonany, że jeśliby stracił rozum, poczułby jakąś różnicę. A nie czuł żadnej, poza tym Głosem, ale on wydawał się być czymś naturalnym. Czymś, co zawsze powinno być w jego umyśle, a dopiero teraz, dopiero, gdy uciekł odnalazło swe miejsce.
Z drugiej strony wszystko było inne: dom, o ile taką dziurę można nazwać domem, okolica, bo niby nadal obóz, sam Benny, no i towarzystwo – wcześniej inni herosi, a teraz drzewa…
No właśnie, drzewa. Moi jedyni sprzymierzeńcy. Wrogowie. Przyjaciele, zawsze wierni i oddani. Mają nad tobą władzę. Jako jedyni pokazują mi, co się tak naprawdę dzieje. Jak przebiegają walki. Są moim jedynym oknem na świat! Umyj szyby. Czemu miałbym ci zaufać? Bo mówię prawdę, a drzewa nie. Bo są potęgą większą niż ja. Bo od zawsze tobą manipulują. Czy ty naprawdę wierzysz w to, co ci pokazały? W to…
Oczom chłopca ukazała się znajoma wizja. Koszmar, który prześladował go odkąd tylko zamieszkał w drzewie. Ben patrzył na obóz z góry, z miejsca, gdzie żaden heros nigdy nie dotarł i nie dotrze, przynajmniej dopóki nie opanuje właściwej ptakom zdolności aktywnego lotu. Zdawało mu się, że ten punkt z którego obserwował obóz leży gdzieś na linii drzew ograniczających polanę, na której stały domki. Stały były, czas zaprzeszły. Teraz zostały z nich tylko ruiny. W półokręgu stało dziesięć dymiących zgliszcz z osmalonymi ścianami i zapadniętymi dachami – efekt szalejących przez trzy pierwsze dni wojny pożarów. Domek Hefajstosa wyróżniał się tym, że nie został spalony, a przerobiony na bardzo zgrabny dom duchów, ale nie takich kiczowatych z wesołego miasteczka, a takich złych, Rzymskich zjaw. Z domku należącego kiedyś do dzieci Ateny nie zostało nic, co by świadczyło o tym, że w tamtym miejscu ktokolwiek kiedykolwiek mieszkał – był tylko kawałkiem ziemi bez trawy, a z dużą ilością kamieni i desek.
Jednak nie stan domków przeraził chłopaka. Nie był nawet dla niego szokiem. Widział co się z nimi stało już wielokrotnie i zdążył do tego przywyknąć, pogodzić się z myślą, że obóz, jego dom, został zniszczony. To poczynania innych herosów napawały go przerażeniem. A czegoś chciał, to w końcu wojna! Nie było nawet śladu po jakimkolwiek dowódcy, po szyku, o strategii nie wspominając. Każdy robił co chciał, a wszyscy chcieli jednego – wytępienia wojsk przeciwnika. Nikt nie miał oporów przed dobiciem rannego, zaatakowaniem od tyłu czy zwykłym poderżnięciem gardła wrogowi. Wszyscy mordowali bez cienia litości, stali się maszynami do zabijania.
Nagle Ben zobaczył jakąś postać gwałtownie biegnącą ku grekom. Małego rzymskiego legionistę bez hełmu, bez tarczy, z jedyną osłoną w postaci starego zdezelowanego napierśnika. Wyrwał się on z szyku i pognał prosto ku wrogowi. Był to nowy element wizji, jakaś odmiana od makabrycznej rutyny. Nadzieja matką głupich.
Jak zauważył Benny, tamten chłopak wybrał sobie na cel bardzo konkretną heroskę – o ile go oczy nie myliły, Natashę. Krew w nim zawrzała. Może i nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów – Natka była przecież kimś na kształt elity w pewnych mrocznych kręgach, dojrzała, piękna, inteligentna, wręcz idealna, natomiast Benjamin był tylko popychadłem z domku Chloris, nikt taki jak Natasha nigdy w życiu nie zwróciłby na niego uwagi. Co nie zmienia faktu, że kiedyś się przyjaźnili, a raz kolega to na zawsze kolega. Więc kiedy ten mały gnojek zaszarżował na jego Natashę…
Wolnego, kwiatuszku. Patrz dalej.
Nagle czas jakby zwolnił, a widok przybliżył się do miejsca, gdzie Natasha broniła się przed atakami rzymian. Taki jakby zoom w aparacie. Teraz z niezwykłą wyrazistością Benny zobaczył poczynania dziewczyny.
Z szatańskim uśmiechem na twarzy brutalnym ruchem wbiła jednemu z wrogów sztylet w gardło. Nie poprzestała jednak na tym i wymierzyła słaniającemu się w agonii półbogowi kilka brutalnych kopnięć, a gdy upadł na ziemię całkiem bezwładny ściągnęła mu hełm i z nieukrywaną radością zmiażdżyła czaszkę ciężkimi buciorami. Gdy dokończyła dzieła, uśmiechnęła się drwiąco i splunęła na zmasakrowane ciało herosa.
– Nie! – wyrwało się z gardła przerażonemu Benny’emu. Nie potrafił, nie był w stanie uwierzyć w to, co właśnie zobaczył. Znał przecież Natashę i miał pewność, że ona nigdy w życiu nie zrobiłaby czegoś takiego. Ona, która tak bardzo troszczyła się o niego i o Kevina, i o Suzy, wtedy w Charlestonie; ona, która broniła ich przed złym wpływem Patricka, która mówiła im o jedynym bezpiecznym miejscu na ziemi, o obozie… Jego Natasha nigdy, przenigdy nie zrobiłaby czegoś takiego.
Ale to nie był koniec wizji. W tym momencie do dziewczyny podbiegł tamten legionista, a Ben ze zgrozą rozpoznał w nim Kevina, towarzysza dziecięcych zabaw. Zobaczył też błysk zrozumienia w oczach dziewczyny, która, zamiast zmiażdżyć tamtemu żebra, co zamierzała uczynić, połamała mu dłoń, na skutek czego wypuścił miecz. Wolną ręką chwyciła go za kołnierz i podcięła nogi, przez co gruchnął na ziemię z niemiłym łoskotem. Natasha zawołała kogoś, a po chwili w polu widzenia Bena znalazł się nieznany mu rosły olbrzym o niemiłej aparycji ulicznego rzezimieszka. Przerzucił sobie Kevina przez ramię, splunął na ciała zabitych wrogów i posłusznie podążył w kierunku wskazanym przez Natashę. Ta na odchodnym, upewniwszy się, że Kevin ją widzi i słyszy, powiedziała:
– Teraz dopiero zacznie się zabawa.
– Nie, nie, nie! Przecież to podłe kłamstwo, Natka nigdy..! Głosie, Głosie, gdzie jesteś, gdzieżeś poszedł..! Dlaczegoś mnie opuścił!? Błagam, nie zostawiaj mnie tu, nie zostawiaj mnie na pastwę tych złych, kłamliwych, podłych drzew, tych, które mnie oszukały, które sprawiły, że byłem ślepy…
Jednak Głos uparcie milczał, obojętny na lamenty chłopaka. Niech ma, na co zasłużył. Odrobina cierpienia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Nic mu nie przeszkadzało to, że malec zanosił się spazmatycznym szlochem, że w pośpiechu zgarnął swe rzeczy do worka i opuścił względnie bezpieczną leśną kryjówkę. Że zabłądził w lesie i że w końcu zemdlał z wycieńczenia, gdy stres, spowodowany odkryciem kłamstw drzew, był zbyt wielki do zniesienia.
Leżał tak, jak upadł, aż do zmierzchu. Wtedy przyszedł patrol złożony z greckiego pochodzenia półbogów i zabrał go do swojego obozu, gdzie chłopaka złożono w zaimprowizowanym lazarecie. Budził się w nocy i krzyczał, jednak nikt do niego nie przychodził, bo było wielu innych, którzy wymagali pomocy medycznej. W końcu każda wojna, nawet ta, kilkudniowa, niesie ze sobą wiele cierpienia i rannych.
Jedynie na chwilę, w nocy, gdy księżyc powoli już zniżał się do linii horyzontu i niknął przysłoniony lasem, nad posłaniem chłopca zatrzymał się jakiś zbłąkany wojownik. Stał tam dobrą chwilę, pogrążony we własnych myślach, wpatrzony w bezwładne ciało spoczywające u jego stóp. Upewniwszy się, że nikt na nich nie patrzy, przykucnął i nakreślił na czole chłopca kilka symboli, mamrocząc przy tym modlitwę do matki.
Gdy wstał i zmierzał już ku wyjściu, został zaczepiony przez jakiegoś pomniejszego lekarskiego pomocnika, który nie słyszał jeszcze najnowszych wieści z frontu, mimo że ten znajdował się niecały kilometr dalej.
– Co się stało? Dlaczego walki ustały? – szeptem zapytał synalek Apolla. Zagadnięty półbóg, a właściwie półbogini, odtrącił ręką naprzykrzającego mu się medyka i poszedł dalej. Młody lekarz nie dał jednak za wygraną i podążył za dziewczyną, zasypując ją gradem pytań o przebieg działań wojennych. Nawet skończony idiota (nie twierdzę, że tamten chłopak nim nie był) zorientował się, że coś musiało się wydarzyć, coś wielkiego i przełomowego, gdyż od kilku godzin nie znoszono już ludzi prosto z pola bitwy, w szpitalu lądowali tylko niedobici oraz powierzchownie poranieni. Innymi słowy, walki ustały.
Jednak nie pojął tego w swojej skończonej głupocie tamten młody heros. I zrozumiał też, że owa dziewczyna nie życzyła sobie niczyjego towarzystwa. Jakże więc wielkie było jego zdziwienie, gdy niespodziewanie odwróciła się ona na pięcie i do perfekcji wyćwiczonym ruchem przygrzmociła mu w bok czachy rękojeścią noża.
Oj już no, nie histeryzuj. Przecież nic mu nie będzie, wyjdzie z tego bez większego uszczerbku na zdrowiu. I nie obchodzi mnie, że będą robić śledztwo w sprawie ‘brutalnego pobicia’, mam teraz na głowie ważniejsze sprawy… Chociażby sąd nad Oktasiem, ale to musi poczekać jeszcze dzień czy dwa. Jeszcze kilka sesji, ja i on, sam na sam, całą noc… Niedługo go przesłucham, prośbą i groźbą wyciągnę, co chcę, a potem niech się dzieje wola ludu, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Oby go Ci rzymianie wydali go nam jako łup wojenny… Dawno już nie było prawdziwych Igrzysk na Long Island.
Że to niby nie humanitarne..? Na obrońców praw zwierząt naślę naszych milusińskich, a ci od praw człowieka nie za wiele mają do gadania, bo łatwo im udowodnić, że ta broń jest tylko tak na niby i że nic się nią nie da zrobić człowiekowi. A Oktawianek potwierdzi, że to tylko taka zabawa w teatr, nic poważnego.
Planując w ten sposób najbliższą przyszłość, dziewczyna przemierzyła spory kawałek lasu, by w końcu dojść do swojego domku. Wybrała okrężną drogę, aby nie musieć już nikogo pacyfikować. Wpadła do niewielkiej położonej daleko na uboczu chatki, jakby żywcem wyjętej z polskiego Podlasia; drewnianej, czerwonobrązowej, z przepięknie zdobionymi na niebiesko drzwiami i okiennicami, z gankiem, na którym nie było miejsca absolutnie na nic, z sienią w środku i ze strychem, gdzie znajdowały się sypialnie. Ale przede wszystkim z jednymi z najbardziej rozbudowanych piwnic w promieniu kilku kilometrów. Jednak to, co pod ziemią, było i na zawsze będzie tajemnicą Natashy i jej najbliższego rodzeństwa. Oraz kuzynostwa, myśmy tu wszystko wnuczki i dzieciaki Eris, bo jak byśmy osobno mieszkali, to chyba w prywatnych apartamentach.
Domek Eris i spółki takich nie przypominał, w żadnym wypadku. Był wierną kopią rodzinnego domu Natki, w którym heroska dorastała. Na polskim zadupiu, gdzie diabeł mówi dobranoc, a pieprz rośnie prawie tak powszechnie, jak krwawnik. Z tego względu podciągnięcie kanalizacji uchodziło za luksus, a zamontowanie bojlera – fanaberię. Jednak pod presją otoczenia Natka zgodziła się na obydwie te rzeczy, więc półbogowie cieszyli się zdobyczami cywilizacji w ciszy i spokoju, pośród drzew i krzewów, między ogródkiem warzywnym, a stertą drewna opałowego pozyskanego przy wyrębie lasu pod budowę domku.
Nikt inny nie był w stanie rozeznać się w plątaninie korytarzy i sal, z których jedna była gorsza od drugiej, wszystkie jednak służyły jednemu: cierpieniu… Przesadzasz, nie wszystkie. Taka na przykład spiżarnia, co w niej złego? Szczwały, psianki i konwalie? I inne, niezbyt przyjemne w działaniu rośliny? Owoce, wywary, suszonki..? Nie będę Ci się z tego tłumaczyć. Muszę się zająć tym chłoptasiem, więc, z łaski swojej, daj mi wreszcie święty spokój.
Nie mogła od razu zejść pod ziemię, jak wcześniej planowała, gdyż w przedpokoju masz na myśli sień natknęła się na koleżankę. Wolałaby ją zignorować, ale tamta była czujna, a przede wszystkim czekała na Natkę, więc nie dała się zbyt łatwo zbyć tudzież zignorować. Gdy jej pierwsze zaczepki nie odniosły skutku, a nowo przybyła heroska otworzyła właz do piwnicy, ta druga przeszła od słów do czynów; złapała Natashę za nadgarstek, wykręciła go na jej plecach i zaprowadziła do kuchni.
Już spokojnie, Samanta, uspokój się!, zaapelowała Natka, gdy rzuciwszy ja uprzednio na krzesło, koleżanka bezceremonialnie otworzyła skrzynię stojącą pod oknem i zaczęła szukać sznurka, aby skrępować Natashę. Nie ucieknę ci przecież, a nawet gdybym chciała, to siły już nie mam…, wyjęczała. Od trzech dni nie widziałam łóżka, dopowiedziała.
– Natka, przemęczasz się – stwierdziła z troską w głosie Samanta, która zamknęła skrzynię i usiadła na niej, czekając, aż w czajniku zagotuje się woda na herbatę. Charakterystycznym gestem poprawiła sobie okulary, które ciągle zsuwały jej się na czubek nosa. Niby była tą córeczką Hefajstosa i mogłaby je w trymiga doprowadzić do porządku, ale jakoś nigdy nie mogła znaleźć na to czasu. Tak samo jak na przycięcie blond kudłów czy używanie kremów z filtrem, w związku z czym przypominała trochę Pamelę Anderson w „Słonecznym Patrolu”, a przynajmniej jej młodszą wersję.
No nie gadaj, zironizowała gospodyni. Dużo mam zamieszania z Oktasiem, powiedz, że ty nie w tej sprawie?, spytała z nadzieją w głosie. Wiedziała, że uprowadzenie dyktatora, którego dokonała poprzedniego dnia (przy pomocy byłego kolegi) nadal było sprawą nie do końca oficjalną i wyjątkowo delikatną. Tylko grupowi, a i nie wszyscy, wiedzieli, co dokładnie miało miejsce. Reszta nie musiała rozumieć, wystarczyło, że przyjęli do wiadomości koniec wojny oraz konieczność rozpoczęcia prac remontowo – budowlanych na terenie głównej polanki w obozie. Inne domki nie ucierpiały zbyt bardzo, dlatego też dzieciaki pomniejszych bogów mogły od razu powrócić do swoich placówek, podczas gdy ci od wielkiej dwunastki musieli zająć się odbudową. Właściwie to wszyscy brali udział w rekonstruowaniu obozu, cały półświat buduje swoją ojczyznę, ale to szczegóły. Jednak plotki żyją własnym życiem i każdy chciał wiedzieć, czy te pogłoski o rzekomym uprowadzeniu Oktawiana są prawdziwe, czy wyssane z palca.
– Nie, ja nie po Oktasia. – Spodobało jej się to zdrobnienie, gdy tylko je usłyszała. – Przyszłam pogadać. – Po chwili dodała: – Gdybym trzymała w ręku śmietanę, skwasiłaby się pod wpływem twojego spojrzenia. Naprawdę przyszłam pogadać. Nie na polecenie Steve’a. – Steve był bratem Samanty i grupowym domku Hefajstosa. Nadzorował, wraz z innymi starszymi obozowiczami, naprawy w obozie. Mimo że technicznie wojna nadal trwała.
A czyje w takim razie? Chejrona? Jakoś dawno mi nie jęczał na krewniaków. Dziewczyna jasno wyraziła swoje podejście do częstych wizyt w Wielkim Domu, do którego była wzywana, gdy tylko któryś z jej współlokatorów cosik przeskrobał. Nie była grupową, ale tylko dlatego, że, ze względu na specyfikę mieszkańców, domek Eris i spółki nie miał grupowego. Tygodniowe dyżury na tym stanowisku tygodniowymi dyżurami, Natka miała największy posłuch u rodzeństwa.
– Choć na chwilę przestań knuć teorie spiskowe! – wkurzyła się Samanta. Miała już dosyć niezdrowej podejrzliwości i wiecznego cynizmu koleżanki. Spojrzała na Natashę z wyrzutem i pewnie długo by ją męczyła wzrokiem, gdyby nie pogwizdywanie czajnika, oznajmiające, że woda już się zagotowała. Dziewczyna bez słowa wstała i zalała dzbanek mieszanki ziołowej zerwanej w ogródku za domkiem. Czuła się tu prawie jak u siebie, czasem nawet lepiej, bo niekoniecznie była córeczką swojego tatusia, przynajmniej w sensie charakterologicznym. Nie przepadała za pracą w kuźni, właściwie to prawie w ogóle nie spędzała tam czasu, chętniej spacerowała po plaży w poszukiwaniu dobrego drewna. Dobrego, czyli takiego, z którego mogła coś wystrugać. Takie hobby, nic nie poradzisz. Jednak mimo niechęci do kucia metalu, dobrze dogadywała się z rodzeństwem. Słuszniej powiedzieć, że dobrze dogadywała się ze wszystkimi herosami; nie miała w obozie żadnych wrogów, za to wiele, niezbyt bliskich, ale zawsze – przyjaciół.
Więc po co przychodzisz? Już ci uwierzę, że z dobroci serca wpadasz do mnie po nocach na herbatkę, odburknęła Natasha. Ją Samanta niezmiernie irytowała samym swym jestestwem, nieskończenie pozytywnym nastawieniem do świata i tym, że zawsze starała się dostrzegać jasne strony sytuacji. Właściwie to byłoby do niej podobne, że zamiast grzecznie spać, nachodzi Natashę i pije z nią herbatkę. I zazwyczaj nie miała w tym żadnego interesu poza spędzeniem czasu z przyjaciółką.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia! – wybuchła. – Dziwię się sobie, że chce mi się tu przychodzić i z tobą gadać! Zawsze, naprawdę zawsze jesteś taka niemiła! Normalnie bym się odczepiła i dała ci święty spokój, ale… Czy to naprawdę takie trudno do zrozumienia, że cię lubię i..? – Niezadane pytanie zawisło między dziewczynami, zagęszczając atmosferę niczym mikser zagęszcza trzydziestoprocentówkę. Śmietanę, nie alkohol. Natasha odwróciła głowę i w bezczelny, wręcz ostentacyjny sposób unikała patrzenia na Samantę. Rozumiała. Bardzo dobrze rozumiała. Ale nie miała czasu na takie rzeczy, trwała wojna. A wojna wymaga poświęceń. Może później.
Natasha szybko wstała z krzesła, dopiła herbatę i zeszła do piwnicy, po drodze zaopatrując się jeszcze w kilka niezbędnych drobiazgów i zabierając odpowiednie klucze z szafki z rondlami. Tym razem Samanta jej nie powstrzymywała, wolała zignorować działania koleżanki. Bez trudu, nie czyniąc przy tym zbyt wiele hałasu, Natka dotarła do celi, w której chwilowo przemieszkiwał Oktawian. Gdy otworzyła drzwi zastała widok o tyle zaskakujący, że jeszcze kilkanaście godzin temu, gdy opuszczała dyktatora po pierwszej nocnej sesji, przedstawiał on sobą obraz zastraszonego i złamanego dzieciaka, teraz natomiast siedział z uniesioną głową na swojej pryczy i cierpliwie czekał na swego oprawcę, gotowy do rozmowy. Ba, nawet ubrany i uczesany był porządnie, widać dali mu dżinsy i koszulkę, żeby nie siedział w tym swoim beznadziejnym prześcieradle. I uśmiechał się tak posępnie, dumny, czy zadowolony z siebie, że co, że niby wybłaga łaskę? Najwyraźniej ktoś go odwiedził w ciągu dnia, przemknęło przez myśl dziewczyny, nim zdążyła się powstrzymać. Powinna była się od tego przemyślenia powstrzymać, niby skąd chłopak miałby w celi, poza przepisową pryczą, stołek i biureczko ze sklejki, a do tego kilka ołówków i notatnik? Jakiś jej bezmyślny braciszek (siostra miała jeszcze odrobinę inteligencji) musiał dać się omamić jego pięknym gadkom i przynieść mu to wszystko pod nieobecność Natashy. A poza tym obiecać wstawienie się za nim u niej.
– Tak odwiedzili, nawet nie raz. – Jak gdyby nigdy nic odpowiedział Oktawian. – Całkiem mili nieludzie. – Ostatnie słowo prawie wysyczał. Co dziwne, wcale nie zaskoczył go fakt, że usłyszał myśli swej rozmówczyni, wręcz przeciwnie, jakby od początku wiedział, że to właśnie ta dziewczyna groziła mu poprzedniej nocy, że to ona podsuwała mu barwne wizje cierpień wszelkiego rodzaju, a w końcu obiecała sąd ludu z nadzieją na krwawe widowisko, takie w rzymskim stylu. I mimo tego, a może właśnie dlatego, jak gdyby nigdy nic, siedział i czekał na nieuchronną rozmowę z Natashą.
Skoro tak twierdzisz. A właśnie, gdzie moje maniery, jestem Natasha Syri, dla przyjaciół Natasha. Na potrzeby sprawnej komunikacji załóżmy, że jesteś moim przyjacielem.
W odpowiedzi więzień rzucił jej pokpiwające spojrzenie.
– Oktawian Augustus, naczelny wódz armii noworzymskiej.
Powiedzcie mi, Towarzyszu Generale, co was tutaj sprowadza?
Ignorując nietypowy zwrot, Oktawian rzucił, że plan zmiecenia Obozu Herosów z powierzchni ziemi. Na podstawie dalszych pytań, zadawanych zarówno przez nią, jak i przez niego, Natasha uzyskała dosyć klarowny i pełny obraz tego, kim był augur rzymian.
Najbardziej egocentryczny i zapatrzony w siebie półbóg, jakiegom w życiu widziała, pomyślała na początku. Stopniowo jednak pojmowała, że od chłopaka zawsze wymagano bardzo wiele, i że od najmłodszych lat musiał rozpruwać swoje maskotki ‘dla większego dobra’. Więc skupił się na sobie i własnych korzyściach, by przetrwać. Z drugiej strony pranie mózgu, które mu zafundowano, nie było aż tak gruntowne, jak w przypadku zwykłych legionistów, więc zachował zdolność krytycznego myślenia i analizowania faktów na własną rękę. Przy okazji opisał jej dokładnie jak ostry trening psychiczny przechodzili szeregowcy i jak silni musieli być, by po tym wszystkim zachować choć resztki inteligencji potrzebne do zostania centurionem czy pretorem.
Więc mówisz, że nigdy nie byłeś legionistą?
– Nie, no co ty, kpisz sobie? – oburzył się Oktawian. – Jasne, że byłem, ale niedługo, i raczej miałem fajne zajęcia. Przydzieli mnie jako zastępcę dobosza kohorty, pierwszej, ale że nie miałem poczucia rytmu, szybko mianowali mnie augurem. Poza tym, pochodzę ze zbyt znakomitej rodziny, by parać się brudną robotą, jaką zajmują się szeregowcy. – Prychnął jeszcze dla podkreślenia swego stosunku do przeciętnych żołnierzy.
Tak z miejsca zostałeś wieszczem?, spytała, dolewając sobie herbaty ziołowej, którą jakiś czas wcześniej przyniósł jej jeden z braci. Właściwie tylko dzięki tak dużemu stężeniu melisy we krwi utrzymywała się na nogach po przespanie w sumie sześciu czy siedmiu godzin w ciągu ostatniego tygodnia. Wiedziała, że jeżeli w najbliższym czasie nie przekima co najmniej dwunastu godzin, w końcu padnie ze zmęczenia, jednak sen musiał zaczekać przynajmniej do rana.
– Mniej więcej. Jasne, od małego przejawiałem jakiś zdolności do czytania z wnętrzności… – Aż nie czujesz, jak rymujesz, wtrąciła mimowolnie Natasha. – Z wnętrzności pluszowych zwierzątek – podjął urwany wątek. – Więc naturalne było, że gdy stary augur, nie wieszcz, augur, odszedł, ja zająłem jego miejsce.
Pomogłeś mu odejść?, półżartem, półserio spytała dziewczyna. Oktawian uniósł zdziwiony brwi i dopowiedział, że jego poprzednik odszedł z legionu, bo odsłużył już dziesięć lat i poszedł na studia, a nie do krainy wiecznych łowów, jednak dziewczyna wolała mieć pewność. Zdążyła poznać chłopaka na tyle, że wiedziała, iż mól brać udział w spisku na życie poprzedniego wróża, byleby tylko nie musieć kalać dobrego imienia rodu pracą jako pomocnik dobosza. Tak, to fakt, dumny ten Oktawian był niemiłosiernie, ale za to niehonorowy jak mało kto. Ze świecą takich szukać w dzisiejszych czasach, myślała, ale tylko dla siebie, Natasha. Gdyby tylko miał w sobie trochę więcej ludzkich uczuć, trochę lepiej wyrobioną intuicję, marzyła.
Ej, a właściwie to co ty myślałeś, że wy nas… rozgromicie?
– No, szczerze mówiąc… To tak – wyznał z pewną skruchą. – Byłem przekonany, że kiedy nas zobaczycie… -urwał, napotkawszy wzrok dziewczyny. – No, że się poddacie, czy coś..? – W tym momencie w jego głowie rozległ się piękny i szczery śmiech. Fakt, nieco napawał grozą. Ale to tylko szczegół.
Ale że na serio? A ja cię miałam za inteligentnego, droczyła się Natasha. Omawiali właśnie jego plany zdobycia Obozu Herosów i dziewczyna nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania. Chciała usłyszeć odpowiedź, chociaż przewidziała ją, bo Oktawian, niestety, oryginalnością w działaniu się nie wykazywał. Dążył do władzy; była ona dla niego celem i nagrodą, była tym, co napędzało go do działania – pragnienie władania innymi zdeterminowało całe jego życie. Dobrze czuł się w roli przywódcy, a legioniści dobrze czuli się jako jego podwładni, gdyż umiał czarować słowami jak nikt, potrafił porwać tłum i skierować jego niszczycielską siłę na cokolwiek zechciał.
I tak przez całe życie musiałeś służyć Nowemu Rzymowi? Bez jaj!
Oktawian musiał chwilę się zastanowić, nim udzielił odpowiedzi. Zapatrzył się w przestrzeń, gdzieś w ścianę celi, ale w końcu powiedział:
– Wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale… Chyba tak – przyznał dziewczynie rację, choć zrobił to niechętnie. – Jednak kiedy tak to przedstawiasz to czuję, jakby to było coś złego. A przecież nie jest, przecież ja zostałem urodzony do służby Rzymowi, do…
Bycia kimś wielkim, dokończyła za niego Natasha. Podniósł gwałtownie głowę i spojrzał jej w oczy.
– Czy ty to powiedziałaś naprawdę? – Z niedowierzaniem w głosie wyjąkał Oktawian. Natasha miała ochotę rzucić coś sarkastycznego a niezbyt miłego, jednak powstrzymała się, gdyż wiedziała, że właśnie spełniło się marzenie chłopaka; ktoś zauważył, że nie jest on tylko pospolitym półbogiem. Żałosne. Pokiwała tylko głową, aby utwierdzić go w owym błędnym przekonaniu, jakobym uważała go za stworzonego do wielkości.
Nikt nie jest stworzony do wielkości, przykro mi bardzo. Herosi, owszem, mają coś, ale czegoś też nie mają, więc to ich całe ‘wszyscy wiedzą, że ocalę świat, bo po to jestem’ nijak się ma do rzeczywistości. Jasne, przepowiednie i te sprawy, ale co to ma do nastoletniego półboskiego życia? Czasem kto pojeździ po Ameryce i pozabija potwory, ale przecież gdyby światu nie groziłaby ciągła zagłada, i tak byśmy to robili. Dla nas samych, dla świętego spokoju, bo tak nakazuje tradycja i obowiązek.
Jasne, fata już wszystko przewidziały, cały świat jest z góry ustalony, bla, bla, bla. Serio w to wierzycie? Przecież te natchnione Apollinowe wierszydła są, nie dość że marnej jakości, to bardziej niejednoznaczne niż piękny język polski, w którym nic nie powiesz tak, żeby, wyrwane z kontekstu mogło mówić samo za siebie. A po ludzku, to Pan Słońce Drugi niech sobie gada co chce, bo potem sam musi to czepiać do rzeczywistości na siłę. Nam jakoś niespecjalnie zależy, mnie przynajmniej, ale jak pytałam znajomych, to oni też nie pałali miłością do Apolla. Czasy boskiej czci przeminęły, Kopernik już dawno stwierdził, że Pański rydwan to ściema, Panie Słonko.
– Natasha, czemu nic nie mówisz? – zapytał Oktawian, gdy dziewczyna nie odzywała się przez dłuższą chwilę. Nie mógł wiedzieć, że się modliła, gdyż strumień swych myśli skierowała nie na niego, a do bogów. A konkretniej do jednego z nich.
Przepraszam, zamyśliłam się.
– A o czym myślałaś? – Z miejsca zainteresował się chłopak.
O wielkości, stwierdziła. O tym, jacy moglibyśmy być wielcy, gdybyśmy się zjednoczyli.
– Ależ Natasho, przecież wiesz, że rzymianie nigdy nie dogadają się z grekami! – zaprotestował. Nie mógł nawet wyobrazić sobie, jak mogłaby wyglądać międzyobozowa współpraca.
Nie, nie o to mi chodziło. Miałam na myśli nas, nas dwoje, ciebie i mnie. Pomyśl, razem możemy być niepokonani!
Na krótki moment w umyśle chłopaka zagościła wizja, w której stoją razem z Natashą na szczycie wzgórza, a u ich stóp rozpościera się widok na rajską dolinę, na miasta i wioski, w których szczęśliwi ludzie i herosi żyją w zgodzie, natomiast oni dwoje panują nad tym wszystkim, są władcami tej utopii.
Dalsza część wizji nie wydostaje się z mojej głowy, i dobrze, bo byłby się jeszcze chłopak zniechęcił. Bo tutaj widzimy, jak obraz zastępowany jest przez serię kolejnych; na drugim wyciągam zza pasa nóż; na piątym przykładam go powoli do karku Oktasia; na dziewiątym widać, jak z jego oczu uchodzi życie; na dziesiątym mściwy uśmiech satysfakcji na twarzy dziewczyny. Na mojej twarzy.
– Ale jak, Natasho, jak? – Jako że nie był zbyt a bystry, a za to wyczerpany, od razu dał się omamić pięknym obrazkom. W duchu dziewczyna westchnęła, wolała otaczać się ludźmi nieco bardziej kumatymi, ale to może i dobrze, że chłopak zbyt inteligentny nie był, będzie jej łatwiej nim manipulować. Na jej twarzy zagościł nieco ponury, ale uśmiech.
Ja wiem. Słuchaj się mnie, a dojdziemy do tego. Osiągniemy szczyt. Osiągniemy Wielkość.
Tylko ślepo podążaj za mną, aż do końca, aż cię zdradzę. Pozwól się wykorzystywać, pozwól manipulować sobą jak szmacianą lalką. Dam ci złudzenie szczęścia, ba, nawet złudzenie władzy, pomogę ci osiągnąć szczyt marzeń i snów.
Chłopak przez kilka godzin jeszcze dopytywał o szczegóły plany Natashy. Uwierzył, że bezinteresownie podzieli się z nim władzą, zupełnie jakby zapomniał, co działo się poprzedniej nocy, jak mu groziła, jak go dręczyła, jak wtedy brzmiały jej opowieści. Że jeszcze wieczorem obawiał się tej rozmowy, obawiał się spojrzeć jej w oczy, obawiał się stanąć z nią twarzą w twarz.
A ona podle to wykorzystała, zręcznie oplątując coraz gęstszą siecią kłamstw, tak, by móc nim w przyszłości dowolnie manipulować. Aż do poranka, gdy zapiał pierwszy kogut, snuła przed Oktawianem wizje wielkich triumfów, pięknych poematów pisanych na ich cześć, posągów, które będą im rzeźbić najlepsi artyści…
Gdy kurek zapiał nie stało się nic szczególnego, nie było gromów ni dzwonów, nie pojawił się sam bies – tylko Natasha, z wiarygodnie udawanym smutkiem, opuściła Oktawiana. Zostawiła go w jego celi, jednak nie stanowiło to problemu dla żadnego z nich. Ona mogła spokojnie udać się na strych, do swojej sypialni, a on lec na pryczy, by pogrążyć się we śnie o Wielkości.
***
Długie słówko odautorskie: Zaczęłam to pisać chyba w październiku. Najdłużej męczone przeze mnie opko ujrzało w końcu światło dzienne. Jeżeli napiszę kolejne części, to obiecuję, że ukażą się szybciej.
A właśnie, kolejne części. Otóż, jak pewnie nikt nie zauważył, jest kolejna jednoczęściówka z (jak na razie) bezimiennej serii o paczce spod Charlestonu. O ile tylko wyrazicie taką ochotę, zrobię z tego porządne, długie opko, wyjaśnię, kim tak właściwie jest Natasha i co się z nią dzieje, co zrobi z Oktawianem, a co z resztą byłych przyjaciół. (Tak, ona wcina się w słowo narratorowi.)
Jeżeli o nich chodzi, to napisałam już dwa opowiadania na ten temat, „Kołysankę dla Oktawiana” i „Kolekcjonera”. Gdybym zdecydowała się na kontynuowanie, te opka, wraz z zamieszczonym powyżej, oraz jeszcze jednym, o Suzy i Domu dla Złych Herosów, stanowiłyby czteroczęściowy prolog. Potem na wstępie starcie Natki z Oktasiem i.. To się zobaczy. Bo wynik nie jest ustalony.
Tak mniej więcej przedstawiłyby się ewentualne perspektywy mojego tworu. Więc jak, komuś się będzie chciało czekać czytać? Fakt, piszę dla siebie. Ale dla Was piszę ładnie. I szybko.
Dziesięć stron. Całe cudne dziesięć stron, tego arcydzieła.
Po prostu… Kocham, ubóstwiam, uwielbiam Twój genialny styl.
Te komentarze Natashy… Wszystko jest takie piękne, że aż brak mi słów!
Czułam się, że niemal tam jestem i to wszystko oglądam z boku. Naprawdę, to było takie magiczne! Ja chcę więcej! To było za krótkie XD
Tak, masz napisać ciąg dalszy, zrobić porządne opko!
Oktaś <3 Czy pojawią się tutaj jego gacie…? Pamiętam, że kiedyś coś o nich wspominałaś!
"Dalsza część wizji nie wydostaje się z mojej głowy, i dobrze, bo byłby się jeszcze chłopak zniechęcił. Bo tutaj widzimy, jak obraz zastępowany jest przez serię kolejnych; na drugim wyciągam zza pasa nóż; na piątym przykładam go powoli do karku Oktasia; na dziewiątym widać, jak z jego oczu uchodzi życie; na dziesiątym mściwy uśmiech satysfakcji na twarzy dziewczyny. Na mojej twarzy."
KOCHAM TEN FRAGMENT!
Sama nie wiem co jeszcze dodać… Był tam jeden błąd, o którym już Cb poinformowałam.
Po prostu… Pisz dalej!
Jeśli tutaj jest jakiś błąd, to linczujcie mnie, ;__________________;.
Najmocniej przepraszam, mój mózg za dobrze nie pracował chyba, kiedy to sprawdzałem. Więc zabijajcie mnie, nie Kivę.
Opowiadanie przecudne. Idealne tempo akcji, wspaniale zarysowani bohaterowie, realistyczne zachowania i wypowiedzi, dobre oddanie wojny. I do tego ten opowiadarsko-kuglarsko-kominko-historyjno-bajkowy styl, *O*.
To.Jest.Cudne.
Zabrakło mi słów.
Zwykle komentuje tylko prace beznadziejne, z umęczoną ortografią, skatowaną interpunkcją i logiką na prochach.
Ale nie mogłam nie skomentować TEGO. No po prostu cudmiódmmaaaliiiiiiiiinnaaaa! Nie wierzę, że masz tak mało komentarzy.
Nie linczuję, bo błędów nawet nie ma, a może po prostu nie chce mi się szukać ^^
Napisałabym długi komentarz, gdyby mi się chciało. Ale no cóż, nowe rysunki się same nie narysują!
Jane <333
To jest świetne. Wiesz co, miałam łzy w oczach podczas czytania pierwszej połowy. Ten cały opis umierającego obozu, cały obraz widziany przez Bena. To było takie realistyczne.
Cudne, magiczne, jak książka (jak to fajnie, że jest tu takich pare prac).
I tak, masz napisać ciąg dalszy, najlepiej całe wspaniałe opko.
Ja chcę wiedzieć co się stanie dalej z Nataszą, Oktasiem(jego to akurat nie lubie, ale ciekawa jestem jak potoczy się jego marne życie. XD), Benem oraz resztą ich byłych przyjaciół.
A, i naprawdę Cię podziwiam za to wspaniałe dziesięciostronnicowe opko.
Pisz dalej. Czekam na ciąg dalszy.