~*~
Witam, majówkowiczów.
Zmobilizowałam się no i proszę. Całkiem szybko skleciłam ciąg dalszy.
Z dedykacją dla komentujących.
Raisa
P.S. Zmiany osób są celowe i nie należą do przypadku.
~*~
Obudziło mnie niejasne wrażenie, że dzieje się coś złego. Leżałam chwilę z zamkniętymi oczami, zastanawiając się czy przypadkiem wciąż nie śnię. Jednak mimo wszystko w moim wnętrzu coś dosłownie krzyczało, zupełnie jakby wszystkie zmysły próbowały mnie ostrzec. Ostrożnie uchyliłam delikatnie powieki, pamiętając, że oczy w świetle księżyca są wyjątkowo dobrze widoczne. Nie udało mi się nic dostrzec ani usłyszeć, ale najwyraźniej nie czułam się przez to bezpieczniej. Zamknęłam oczy, kiedy zorientowałam się, że wokół mnie panuje nieprzenikniony mrok.
Widocznie niebo zakryły chmury- pomyślałam, gdyż nie dostrzegłam ani promyczka światła księżyca.
Spróbowałam zasnąć, co niestety okazało się być niemożliwe. Nieustannie nasłuchiwałam i choć panowała nocna cisza, to wrażenie niebezpieczeństwa stawało się co raz wyraźniejsze. Wtedy usłyszałam coś jakby łopot skrzydeł, ale dziwnie przytłumiony.
Smok- pomyślałam i z ogromnym trudem powstrzymałam się od wstania, przecież Jordan stoi na warcie.- Popadam w paranoję- pomyślałam po chwili.- Teraz nawet sowa jest dla mnie smokiem!
Zaśmiałam się w duchu, a strach przestał mieć już wielkie oczy. Spróbowałam się rozluźnić, ale wtedy doszło do mnie ciche sapanie. Przeklęłam głupotę Jordana, który upierał się, żebym nie stała na warcie, kiedy on po prostu zasnął. Poprawiłam nóż pod ubraniem, którym się przykryłam.
Mogę nasłuchiwać jeszcze chwilę- pomyślała.- Ale jeśli się nie obudzi to wstanę i mu wybiję z głowy takie numery.
Delektowałam się tą chwilą spokoju jak spragniony na pustyni po odnalezieniu studni, gdy usłyszałam przytłumione kroki. Były ciche jak u Aidy, lecz czułam pewność, że to nie ona. Strach przeszył mnie zimnymi igiełkami, mobilizując. Nie zbliżyły się do mnie, lecz jak mi się wydawało do Jordana, by na chwilę zamilknąć. Usłyszałam dźwięk wysuwanego z pochwy ostrza. Otworzyłam oczy, kiedy błysnęła stal, a mój przeciwnik wziął zamach. Błyskawicznie skoczyłam do przodu, przeturlałam się, a nóż sam wskoczył do mojej dłoni i zablokował miecz, choć nazwałabym to raczej ześlizgnięciem się po moim ostrzu. Natychmiast uderzyłam go z całej siły za strach, który wpuścił w moje żyły. Upadł z jękiem.
-Kyle!- syknęłam, ciągnąc go za ramię. Natychmiast otworzył oczy i spoglądając na mnie zaskoczony, chwiejnie stanął na nogach.
-Vivienne?- spytał zaspany, ale odepchnęłam go, kiedy napastnik poniósł się z ziemi. Kucnęłam lekko przed nim, zasłaniając mojego towarzysza ciałem i skoczyłam na niego. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wytrącić mu z rąk miecz, ale zaraz potem i ja straciłam nóż w cieniach nocy. Pomyślałam, że przez niego mogłam stracić mojego nowego towarzysza. Gniew wezbrał we mnie nagłą falą. W mojej piersi płoną teraz ogień zimnej wściekłości, całkowicie kontrolowanej i dlatego jeszcze bardziej niebezpiecznej. Uderzyłam go, ale jak mocne ciosy może zadać nastolatek? Niezbyt mocne… Tylko, że w te uderzenia włożyłam cały swój ból, wściekłość i strach. Cofnął się, ale ja nie odpuściłam. Zbyt długo byłam zmuszona uciekać. Byłam niczym rozjuszona kotka. Drapałam, kopałam i uderzałam, starając się nie pozwolić mu odegrać się. Poruszałam się w miarę zwinnie, dopóki nie uderzył mnie w ramię. Syknęłam cicho, kiedy świat wokół mnie zawirował, a mój napastnik uderzył mnie w żebra oraz w twarz. Czułam smak krwi w ustach i ciepło jej strużki na ręku. Ostatkiem sił podcięłam go, kiedy płomień ogniska rozbłysł na nowo. Pode mną leżał chłopak. Miał ciemne włosy, ciemne ubranie i ciemne okulary przeciwsłoneczne na nosie.
-Daniel?- spytał Jordan.
-Witaj- odparł mój napastnik.
-Jordan?- spytałam skołowana.
-To przyjaciel- mruknął wpatrując się zagadkowo w przybysza.
Dostrzegłam nóż obok siebie i ostrożnie wzięłam go do dłoni, podnosząc się do kucek.
-On…
-Zaufaj mi. Proszę.
Wstałam z niego i oparłam się o drzewo za mną. Całe ciało wyło z bólu, ale mimo wszystko stałam wyprostowana z nożem w dłoni.
– To naprawdę ty?
-Tak.
– Co ty tutaj robisz?
-Próbuje cię zabić- oświadczyłam podchodząc chwiejnym krokiem do kręgu światła. Splunęłam krwią i kurzem pod nogi przybysza, czego kompletnie się nie spodziewał. Jordan rzucił mi niezrozumiałe spojrzenie.
-Co takiego? Co ci się stało?- spytał, patrząc na mnie.
-Podobno jesteś jego przyjacielem- zaczęłam, ignorując mojego towarzysza i mierząc wzrokiem napastnika.- Więc dlaczego chciałeś go zabić?
-Musiałem się upewnić, kim jesteś.
-A co ci do tego?- warknęłam, tracąc cierpliwość. Zbyt blisko było mi do kolejnej straty przez co straciłam nad sobą panowanie. Chyba to zauważył, bo cofnął się o krok, widząc moje spojrzenie.
-To, że mam was zaprowadzić do niej- powiedział łagodnie.
-Do niej?- wytrącił się Jordan.- Dlaczego?
-Z jej powodu.- Wskazał mnie dłonią.
-I dlatego też zamiast na spokojnie zapytać czy z tobą pójdę postanowiłeś zabić mojego towarzysza?!
-Nie. Ona powiedziała, że jeśli nie zareagujesz to mam wam zmylić drogę. A ty walczyłaś jak lwica, broniąc swego towarzysza, jak go nazwałaś.
-Jaka ona?
-Pani Cassa Della Notte. A teraz pozwól, że cię do niej zabiorę- rzekł i zanim się zorientowałam dostałam w tył głowy czymś ciężkim, tracąc przytomność.
***
Otworzyłam oczy, czując wściekłość. Dałam się podejść jak dziecko. Wstałam i spuściłam nogi z łóżka., rozglądając się.
Znajdowałam się w jakimś schludnym pokoju. Każda ściana została pomalowana w ciepłym odcieniu beżu. Podeszłam do okna i odrzuciłam ciężką białą kotarę. Niestety na zewnątrz nie dostrzegłam nic. Nie chodzi o to, że było ciemno lub mgliście. Po prostu za oknem nic nie było. Kompletna pustka. Nic. Odwróciłam się plecami do kona, zasuwając kotarę. Na drewnianym krześle obok łóżka wisiała jakaś sukienka, ale gdziekolwiek bym nie szukała, w szafach czy szufladach, nie znalazłam moich ubrań ani rzeczy. Byłam boleśnie świadoma faktu, iż wraz z nimi straciłam książkę i nóż. Podeszłam do prostego lustra. Kiedy byłam nieprzytomna ktoś musiał mnie umyć, opatrzyć i przebrać. Z niesmakiem zrzuciłam z siebie koszule nocną, żeby włożyć dziwną sukienkę. Wydawała mi się być za duża, ale gdy podeszłam do lustra zorientowałam się, że pasuje na mnie jak uszyta na miarę, tak, iż prawie jej na sobie nie czułam. Odgarnęłam czyste włosy na plecy, sprawdzając opatrunki.
Nagle usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
-Vivienne?- To był głos Jordana.
Zamarłam niepewna, co powinnam zrobić. Ostrożnie zbliżyłam się do drzwi.
-Nie powinieneś.
-Ale zapaliły się światła!
-Mimo wszystko nie powinieneś.
-Nie możemy jej obudzić?
-Zabroniła. Poza tym nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, skoro nie możesz nawet wejść do jej pokoju.
-Na bogów! Nie mamy na to czasu.
-Pozwól jej odpocząć, a jak będzie gotowa to sama zejdzie do kuchni. Uwierz mi.
-A niech cie- rzucił Jordan, a potem jego kroki ucichły w oddali.
Zbliżyłam się do drzwi najciszej jak umiałam. Uchyliłam je, a za nimi stał nocny napastnik. Zamarłam.
-Jak już mówiłam, może zejdziesz do kuchni? Z pewnością jesteś głodna- rzekł i skierował się w głąb korytarza.
Walcząc z sobą poszłam za nim. Szliśmy ciemnym korytarzem, a przed nami zapalały się światła, żeby zgasnąć, gdy tylko je miniemy. Starałam się zachowywać jak wtedy, gdy pierwszy raz zwiedzałam dom madame. Nie oglądałam się za siebie ani nie podziwiałam ścian, które były o ironio puste. Dlatego wyprostowana, pewnym krokiem szłam boso po ciepłej posadzce za kimś, kto mógł okazać się moim przyjacielem lub pozostać moim wrogiem.
Gdy weszliśmy do kuchni, obrzuciłam całe pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Na środku pomieszczenia przy stole siedziała zaczytana kobieta. Strzelałabym, że jest w wieku mojej mamy, jeśli znalazłby się choć jeden znak wskazujący, ile ma lat. Miała na sobie bezkształtną czarną suknie, która okrywała jej ciało. Widoczne były tylko jej białe dłonie, szyja i twarz. Na każdym z jej policzków został narysowany czarny wzór biegnący od zewnętrznego kącika jej oczu do ust. Kobieta miała gęste kasztanowe włosy opadające falami do pasa, a kiedy uniosła oczy, zauważyłam, że mają specyficzny pomarańczowy odcień, podobny do wygasającego płomienia. Klasnęła swobodnie w dłonie i odezwała się poirytowanym, ale melodyjnym głosem.
– Czy znasz to uczucie, dziecko, kiedy czytasz książkę i wiesz, że to będzie tragedia, czujesz, że nadciąga ciemność i zimno, widzisz, że ich sieć zaciska się pośród postaci, które żyją na jej stronicach. Ale jesteś przywiązana do tej historii jakbyś była wleczona za powozem, którego nie możesz się go puścić ani zmienić kierunku?
-Nie raz- odparłam, ukrywając swój niepokój.
Wtedy do kuchni wszedł Jordan. Zamarł na mój widok obrzucając mnie uważnym spojrzeniem, za co nie pozostałam mu dłużna. Zmienił swój strój. Miał na sobie jasną koszulę, swobodnie opadającą na znoszone spodnie. Na nogach miał wysokie buty, w które wpuścił nogawki. Skórzane pasy przecinały na piersi jego koszulę. Zatknięta była za nie liczna broń- sztylety, składane noże, krótkie i długie ostrza, a nawet miecz. Patrzyłam na niego jak na postać z książki, zastanawiając się czy przypadkiem jeszcze nie oszalałam.
-Siądź, dziecko- rzuciła kobieta, wskazując na krzesło.- Nie powinnaś się przemęczać.
-Stoczyłaś dobrą walkę. Byłam zmuszona opatrzyć Daniela, choć i on nienajgorzej stłukł ci żebra.
-To prawda- powiedział Daniel, siadając naprzeciw mnie.- Choć nie wiem, jak zdołałaś w ogóle poruszać ręką z tak paskudną raną.
Nie pozwoliłam sobie na najmniejszy ruch mięsni twarzy, pozostając obojętną.
-Siłą woli- odparłam.
-Nie tylko- zamruczała kobieta, stawiając przede mną pełny talerz.
Nie byłam pewna, co na nim było, ale jeśli chcieliby mnie zabić to mieli już ku temu wiele okazji. Odwinęłam sztućce zapakowane, ku mojemu zdziwieniu, w serwetkę. Powoli jadłam, ale jedzenie nie miało smaku, a moje myśli wciąż krążyły wokół książki.
-Danielu- odezwała się kobieta.- Zabierz Jordana. Krótki sparing wam nie zaszkodzi.
Chłopak natychmiast wstał i wyciągnął mojego towarzysza z kuchni bez szemrania. Przede mną pojawił się metalowy kielich. Zerknęłam zaskoczona na kobietę.
-Wypij. Wino pomoże ci się uspokoić. Potem możesz wrócić do siebie i odpocząć. Wieczorem porozmawiamy- oświadczyła, a zegar wybił godzinę. Wstała i wyszła. Tak po prostu. Bez słowa wyjaśnienia.
Nieufnie spojrzałam na kielich i skończyłam posiłek. Wstałam, zmyłam naczynia w zlewie, wytarłam je do sucha, zanim odłożyłam do szafek, z których wyjęła je kobieta. Dziwny kielich z winem, pozostawiłam na stole i wyszłam.
Ja nie pijałam alkoholu. Nigdy. Nawet rozcieńczonego wina. Mój ojciec był przeciwnikiem picia nawet w moim wieku, a ja nie zamierzałam zmieniać swoich przyzwyczajeń tylko z powodu niezwykłych wydarzeń w moim życiu. Szczerze to tęskniłam za mlekiem. W podróży mogłam ograniczać się do wody dla bezpieczeństwa. Jeden z naszych sąsiadów hodował krowę i co drugi dzień rano przynosił nam mleko jego najmłodszy syn. To był uroczy chłopak o wiecznie ciekawskim spojrzeniu…
Nie!- krzyknęłam, opróżniając umysł.- Nie powinnam wspominać, ale wrócić do pokoju i odpocząć.
O dziwo z łatwością znalazłam swój pokój, który stał dla mnie otworem. Weszłam do środka i zamarłam. Na posłanym przez kogoś łóżku leżały wszystkie moje rzeczy. Rzuciłam się do nich i z paniką wygrzebałam drżącymi dłońmi książkę. Prawię rozpłakałam się z radości.
-Dziękuję- szepnęłam w przestrzeń.
Szybko wstałam i zamknęłam drzwi, zastawiając je komodą, do której przesunięcia potrzebowałam kilku dobrych minut. Zmęczona usiadłam przy łóżku, kurczowo trzymając książkę. Niepewnie rozejrzałam się, czując przemożone pragnienie zobaczenia czegoś z przeszłości właścicielki, aby uzyskać trochę utraconej codzienności w tym dniu. Namacałam wolną ręką nóż od Aidy i ponownie zanurzyłam się we wspomnieniach.
Patrzyłam na jakiś magazyn z góry. Jakby z lotu ptaka, kołującego na jakimś człowiekiem w porcie. Znalazłam się we wnętrzu budynku, obserwując mężczyznę.
Złodziej– pomyślał obcy umysł, który nagle stał się tym człowiekiem. Ku mojemu zdumieniu i ja wniknęłam wraz z nim w obcą świadomość.
Złodzieja bardziej interesowało, w jaki sposób jego przeciwnik porusza się mieczem, jak stawia stopę za stopą, miękko, lekko uginając kolana, jakby brał udział w powolnym, sformalizowanym do granic absurdu dworskim tańcu. I jego strój, czarne spodnie i koszula oraz lekka, skórzana kamizelka na wierzchu. Nic, co by go spowalniało, krępowało ruchy, odbierało kontrolę nad przebiegiem starcia. Jak się staje do walki z czymś takim, jak ten kawał żelaza, który chłopak taskał na plecach, trzeba albo założyć pełną płytową zbroję, albo właśnie polegać na szybkości i unikach.
Chłopak… To było odpowiednie słowo. Ta twarz chyba jeszcze nie widziała się z brzytwą. Szesnaście, siedemnaście lat? Młody jak na kogoś budzącego aż taką grozę.
Tylko że tu nie chodziło ani o sposób poruszania się, ani o wielki miecz na plecach. Chodziło o Moc, która aż promieniowała z postaci. O aurę Potęgi. I ta Potęga nagle zacisnęła się w pięść.
Nagle poczułam dezorientację człowieka, w którego wniknęłyśmy, gdy ona… moje zastępcze „ja” wysłało wspomnienie do umysłu mężczyzny, w którym tymczasowo przebywałyśmy.
... wrzask i łomot. Wycie zdaje się dochodzić zewsząd, jakby nawet niebo i ziemia krzyczały. Koń potrząsa łbem, parska. Zapach krwi niepokoi nawet ogiera szkolonego do walki. Po chwili wycie milknie, rozpada się na pojedyncze dźwięki, brzęk metalu, skomlenie rannych, uderzenia tysięcy stóp.
Odwraca się i wpatruje w sąsiednie wzniesienie. Nie musi tego robić. Wie, gdzie on jest, ale wiedzieć a widzieć to dwie różne sprawy. Oczywiście on wie, że na niego patrzy, unosi w górę zakrwawioną włócznię na znak, że wszystko w porządku. Jego gest jest tak samo zbędny jak jej spojrzenie, bo gdyby cokolwiek było nie tak, od razu by to poczuła. Ale chce patrzeć i chce, by on o tym wiedział. Brat w wojnie, w rzezi i w smutku.
Na dole, u stóp wzgórza, które trzeba utrzymać, piechota porządkuje szyk. Ciężkie tarcze jeszcze raz tworzą linię, długie piki wyrastają śmiertelnym lasem nad ich górnymi krawędziami.
Cofnąć się o dziesięć kroków- myśli i pięć tysięcy ludzi robi dziesięć kroków w tył.
Teraz wróg napotka na swojej drodze kolejną przeszkodę, bo rozmiękły od krwi grunt będzie uciekał mu spod stóp.
Roztoczyła nad nimi swojego ducha. Czuje każdego wojownika z osobna i czuje ich, jako jedność, oddział. Są jej dziećmi, związani z nią, i nie ma takiej siły, która złamałaby ich wierność. Trzeci dzień stoją u stóp tego wzgórza i odpierają atak za atakiem. Z piętnastu tysięcy zostało pięć, ale dzięki temu zapasy wody, które przynieśli, wystarczą na dłużej. Gdyby nadal miała pod sobą piętnaście tysięcy, żołnierze piliby już własny mocz.
On też stracił większość ludzi. Jego Wieczni z dziesięciu tysięcy skurczyli się do dwóch. Lecz jego obecność jest nadal tak silna i pewna jak trzy dni temu. Zaprzysiężeni przybywają. Są już kilka mil od nich. Czuje w środku spokojną, twardą jak skała pewność. Wkrótce zmiażdżą wroga.
Atak jest prowadzony tak jak poprzednie, z jękiem trąb i metalicznym skowytem nieznanych instrumentów. Nadchodzą tysiącami, bladoskórzy, o włosach tak jasnych, że prawie białych, w pancerzach wyglądających jak zrobione z porcelanowych skorup. Suną niczym fala, pragnąca utopić jej ludzi.
-Zmienił taktykę- szepnęła.
Jego oddziały krocza teraz bez ładu i składu, co jest sprzecznością z ich tradycją. Gdzie się podziały równe czworoboki, którymi atakowali do tej pory? Co się zmieniło?
Przenosi wzrok na dolinę, której wyjście zamykają skąpane we krwi wzgórza, obsadzone przez nią i brata. On tkwi nieruchomo dokładnie w tym miejscu, gdzie się objawił ich cel. To, za co zmuszają tych śmiertelników do walki. Blada kula o średnicy stu stóp, jaśniejąca perłowym blaskiem. Moc artefaktu jest potężna. Potrzebuje wszystkich sił, by postawić barierę, by ściągnąć walkę z ich bytów półkrwi do poziomu ciosów mieczy i toporów śmiertelników. Dzięki temu istnieje szansa, że teren na pięćdziesiąt mil wokół nie zmieni się w krater.
Być może- przemyka jej przez głowę- być może ono też czuje ich zbliżające się rodzeństwo. Sześcioro to zaledwie połowa, lecz i tak dość, by zmusić ziemię, aby otworzyła się i pochłonęła obcą obrzydliwość. Być może ten atak to akt desperacji.
Szykować się!- grzmi w głowach wszystkich wojowników.- Trzy linie! Piki przed tarcze! Trzy szeregi!
Pikinierzy przemykają między pawężnikami, karnie zajmują pozycję. W biegu oddają swoje manierki towarzyszom. Nie zdołają się wycofać, mają jednak osłabić atak, nie dopuścić, by zwarta masa napastników uderzyła o mur tarcz z całym impetem, bo mogłaby go przerwać. Widziała to już wiele razy.
Pierwszy szereg pikinierów klęka, drugi pochyla się lekko, trzeci oburącz unosi broń. Trzy linie długich grotów mierzą w piersi atakujących.
Uderzenie!
Czuje je na całej linii. Fala napastników rozbija się na pikach, napiera, pierwsze szeregi giną, lecz kolejne rzucają się naprzód. Przemykają pod i między długimi drzewcami, dopadają jego wojowników, w ruch idą topory, zakrzywione miecze, noże. Stojące wokół ciała szarpią się i drżą, odbierając echo tego uderzenia, falę najpierw dziesiątków, potem setek śmierci. Uspokaja ich przez Węzeł – jeszcze nie czas.
Powstrzymuje impulsem Woli panikę na prawym skrzydle, gasi strach, napełnia żyły bitewnym szałem. Pikinierzy, gdy już nie mogą używać głównej broni, rzucają drzewca i z krótkimi mieczami skaczą wrogom do gardeł. Walczą jak demony, gdy miecze łamią się lub grzęzną w ciałach, walą kamieniami, hełmami zdjętymi z głów, duszą, wyłupują oczy, gryzą i kopią. Przestają zabijać dopiero wtedy, gdy sami padają martwi.
Lecz jedni umierają szybciej, a inni wolniej. Odwraca na chwilę wzrok. Zaciska dłonie na wodzach jej konia aż kłykcie jej pobielały. O to Im chodziło. Tego Oni by chcieli. Dla nich śmiertelnicy nic nie znaczą. Rozluźnia uścisk, zaciska zęby, prostuje się i podnosi pusty wzrok na pole bitwy.
Wróg dociera do głównej linii obrony, długiego szeregu pawęży, nie jedną zwartą masą, lecz wieloma małymi oddziałami. I ginie. Nad tarczami pochyla się kolejna linia pik, za którymi – gdy przeciwnik jest już bardzo blisko – pojawia się kwiat jego armii, ciężka piechota uzbrojona w berdysze, korbacze na długich trzonkach i bojowe cepy. Cios korbaczem, zadany oburącz zza ciężkiej tarczy, rozbija hełmy, łamie kręgosłupy, miażdży żebra.
Czuje przerażenie zduszone wewnątrz. Strach, niemoc, obrzydzenie i wiele innych pomieszanych emocji, uczuć jej… moich… naszych oraz męskiego umysłu.
Krew obcych wojowników jest równie czerwona jak krew naszych ludzi- słyszy głos brata.
Koleje wojny Panów- odpiera.
Powoli nacisk na linię tarcz rośnie. Pawężników dobierała starannie, wszyscy to niscy, krępi, lecz silni jak woły chłopi, a przecież teraz muszą zapierać się z całych sił, by nie rozerwać szyku. Berdysze, cepy i korbacze raz za razem unoszą się i opadają, unoszą i opadają, ciągnąc za sobą warkocze krwi i strzępy ciał. Zdaje się jednak, że to za mało, bo prą naprzód, jak gdyby nie zależało im na własnym życiu. Ze szczytu wzgórza widzi ich twarze o ostrych rysach, w których kości policzkowe i podbródki wyglądają tak, jakby ukształtowano je uderzeniami dłuta kiepskiego rzeźbiarza. I plamy czerni wypełniające jamy oczodołów. Są doskonałymi wojownikami, a teraz zmieniają się w bestie.
Przed ścianą tarcz utworzyła się już warstwa martwych i umierających nieprzyjaciół, którzy nie mogą upaść, bo następne szeregi prą naprzód zbyt mocno. Linia jej wojsk zaczyna się chwiać.
Pięć kroków w tył!- rozkazuje myślą.
Pawężnicy odrywają się od wroga i szeregi martwych wreszcie walą się na ziemię. To powstrzymuje na chwilę impet natarcia.
Nim minie sto uderzeń serca, musi znów wydać rozkaz wycofania się.
A po pięćdziesięciu – kolejny.
Za każdym razem skraca linię obrony, bo nie wszystkim wojownikom udaje się oderwać od nieprzyjaciela. Niektórzy zostają i giną. Ocenia, że straciła już kolejny tysiąc ludzi, a każdy z nich był na swój sposób bezcenny. Jednak trzeba było powstrzymać najeźdźców, a teraz zrobi wszystko, by śmierć dzielnych ludzi nie poszła na marne.
Sięga ku bratu, tym razem Wolą. Nie jest źle, jego wzgórze jest bardziej strome, łatwiej się bronić, a wróg nie może rozerwać linii obrony samą masą, bo ta masa właśnie działa przeciw niemu. Atakujący ślizgają się po namokniętych zboczach i zsuwają w dół.
Dobrze- wysyła do niego, aby go wesprzeć.
Czuje zmęczenie swoich ludzi, każdą tarczę cięższą od młyńskiego kamienia, każdy topór, miecz i włócznię, które niemal nie dają się już podnieść do ciosu. Walczą trzy dni i trzy noce bez odpoczynku, podtrzymywani tylko jej Wolą. Lecz nawet Wola może nie wystarczyć.
I wtedy, gdy musi ich cofnąć o kolejne pięć kroków, czuje ich. Ziemia drży. Trzęsie się jak w ataku gorączki. A w tym drżeniu jest łoskot, grzmot i tętent. Dziesięć tysięcy ciężkiej jazdy wpada drogą między wzgórzami i uderza w bok atakujących. Siostra – Biała Strzała, wyprzedziła resztę, by wspomóc obronę.
Tęskniliście?- słyszy i czuje jak ktoś wspiera jej Wolę.
Odsyła jej pobrzmiewające kpiną przeczenie.- Tęsknić? Za kawałkiem własnej duszy?
Niby po co?
Wtedy wycofałyśmy się z jego umysłu, aby patrzeć na niego z góry.
Złodziej opadł na kolana, potrząsając delikatnie głową, ale nie tylko on nie zdołał ustać na nogach. Nagle coś się stało z posadzką, która ruszyła człowiekowi naprzeciwko złodzieja na spotkanie, a sposób, w jaki o nią walnął, powinien przejść do legendy. Jakby ktoś jednym ruchem podciął mu wszystkie ścięgna. Suszone mięso i ciepła woda wyrwały się z żołądka przez na wpół otwarte usta.
Ogarnęło mnie obrzydzenie, lecz jej to nie przeszkadzało. W sumie po tym, co już widziała, mało co powinno być w stanie ją poruszyć.
Co się z nim, na litość Wielkiej Matki, działo?!- usłyszała myśli leżącego.- Moc bijąca od tego młokosa wepchnęła go wprost w objęcia… czegoś.
Nagle jakby ktoś zmienił radiostację, poczułam ponownie umysł złodzieja i jego myśli.
To wspomnienie było inne- myślał, patrząc z niepokojem na leżącego.- Tym razem nie czuł chłodnej, podszytej pogardą nienawiści, nie czuł chęci mordu. To była zwykła, normalna bitwa, którą należało wygrać, lecz w której także śmierć każdego człowieka miała znaczenie. Tym razem… żałował każdego zabitego, Woli używał raczej do wsparcia morali, niż jako narzędzia do łamania ducha, a ludzie walczyli i ginęli… dla niego.
Ostrze dotykające jego karku było gorące, jakby dopiero co wyjęto je z paleniska.
– Tak sądziłem – głos zdawał się wypełniać cały magazyn. – Nie jesteś zwykłym rynsztokowym szczurem. Więc kim? Co uczepiło się tego śmiecia, który nazywasz duszą? Kogo przywlokłeś tu? Och, gdybym miał więcej czasu, popracowałbym nad tobą tak, że wyplułbyś płuca, próbując odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Wstań!
Poczułam coś dziwnego. Zupełnie jakbyś my obie dotknęły złodzieja ponownie, ale nie jego umysłu a ciała. Wyczułam jakieś ciepło i zabawne mrowienie.
Złodziej nagle odzyskał władzę w kończynach. I równie nagle odkrył, że nie czuje ani oszołomienia, ani zmęczenia, ani tępego bólu połamanych żeber. I że widzi otaczającą chłopaka miękką, szarą aurę, jakby coś z niego parowało.
Wstał powoli, dysząc ciężko i chwiejąc się na nogach. Sięgnął do zapięcia płaszcza. Jeden ruch i trzymał go w ręku, zwinięty w kłąb. W tej samej chwili z dachu dobiegł ich przeciągły, alarmowy okrzyk. Rychło w czas.
– Widzę, że reszta portowych ścierw postanowiła poszukać chwały w walce. – Młodzik stał teraz trzy jardy od niego, ściągnięty z pleców miecz trzymał jedną ręką, odchylony w bok. – To nawet lepiej, niż mogłem sądzić, za jednym zamachem pozbędziemy się większości z was.
Złodziej odchrząknął i wypluł kulę lepkiej, kwaśnej flegmy. Widział go. WIDZIAŁ go. Nie tylko jako sylwetkę oświetloną drżącymi płomieniami. Widział wyraźnie, niczym w pełnym słońcu, każde drgnienie twarzy, cień na dnie źrenic, pracę dłoni zaciśniętej na rękojeści.
– A skąd przyszło ci do głowy – ledwo rozpoznał własny głos – że oni potrzebują jakiejkolwiek chwały? To bandyci, złodzieje i mordercy. Przyszli tu, by zabić to coś, co stoi właśnie przede mną.
Młody szlachcic machnął lekceważąco dłonią.
– Zanim zorientują się, w którym magazynie przebywam, przybędą moje posiłki.
Tak, to miało sens. Obsadzenie kilku magazynów, zmuszenie ich do szturmowania jednego za drugim, a w końcu zaatakowanie jego osłabionych sił. Dobry, solidny, żołnierski plan. Zupełnie w stylu byłego wojskowego, takiego jak hrabia. To tłumaczyło, dlaczego pomosty sprawiały wrażenie opustoszałych. Reszta straży ukrywała się zapewne albo na jej granicy, albo w którymś z dalszych magazynów.
– Ale gdy mnie do was prowadzili, to ten piękny, widoczny na milę płaszcz założyłem, żeby ochronić się przed wieczorną bryzą? – Potrząsnął trzymaną w ręku tkaniną. – Skoro już wspomniałem o bryzie… Czy wiesz, że ciężkie barki wpływały do tutejszych kanałów najczęściej właśnie wieczorem? Wiejący od morza wiatr ułatwiał ich wprowadzanie. Czy te liny i łańcuszki, którymi przegrodziliście kanały, powstrzymają długą na sto stóp, rozpędzoną krypę?
Jeden z ludzi, których wyczuwałam w cieniach magazynu, zaskomlił coś i rzucił się na niego, błyskając trzymanym w ręku sztyletem. Złodziej zrobił unik, kopnął atakującego z półobrotu w kolano i przyłożył potężnym sierpowym w skroń. Atakujący runął na ziemię jak sterta brudnych szmat.
Młodzik nawet nie drgnął i złodziej zorientował się, że sam też jest obserwowany i oceniany.
Krzyki na dachu wybuchły ze zdwojoną siłą. Coś olbrzymiego wtargnęło między magazyny. Gigantyczny obiekt przesuwał się powoli, zdrapując warstwę wodorostów i muszli ze ścian kanału.
A potem w zabarykadowane wrota rąbną taran. Już po pierwszym uderzeniu rozległ się odgłos pękającego drewna, a przybite od środka deski sypnęły drzazgami i gwoźdźmi.
– Ustawili taran na barce? Umiecie jeszcze myśleć- zaśmiał się szlachcic, kiedy obie wnikałyśmy do ciała Złodzieja, który przyjął nas z wdzięcznością.
-Dziękuje- szepnął cicho.
Ruszaj- pomyślałyśmy.
Złodziej machnął ręką i rzucił zwinięty płaszcz do najbliższego kosza z ogniem. Sypnęły iskry, ogień zabarwił się na głęboką purpurę.
Nagłe zwężenie źrenic, drgnienie dłoni zaciśniętej na mieczu i niemal niezauważalne przeniesienie środka ciężkości w przód. A potem miecz kreślący w powietrzu zawiły łuk i zmierzający wprost w stronę jego głowy. I ręka złodzieja, wędrująca na spotkanie klingi.
Złapał głownię prawą ręką mniej więcej w połowie, stal przykleiła się do dłoni, ostrze pocałowało ją miękko, bezboleśnie, druga dłoń wystrzeliła do przodu i schwyciła miecz niżej, tuż przy jelcu. Szarpnął w górę, wyrwał broń z ręki zaskoczonego, stanął na palcach i z góry, jakby był rybakiem polującym za pomocą harpuna, walnął go prosto w twarz głowicą miecza.
Nos pękł, zamieniony w krwawy placek, usta eksplodowały. Szlachcic złapał się za twarz, krzyk zamienił się w charkot i ugrzązł za połamanymi zębami. Złodziej podrzucił miecz w górę, płynnie, jakby ćwiczył to od urodzenia, złapał go w powietrzu i zakręcił nim. Ostrze nie tańczyło wokół niego. Ostrze było nim, częścią ciała, kawałkiem woli, duszy, jednością. Spojrzał na rzężącego młodzika. Otaczająca go aura już nie wyglądała przerażająco, znikło uczucie obezwładniającej Potęgi. W nocy świeca może uchodzić za słońce, lecz w dzień…
Trzeba go zabijać powoli… obciąć dłonie… potem stopy… wykastrować… wyłupić oczy i wyrwać język… zerwać kilka pasów skóry- pomyślała, wysyłając to do złodzieja.- A potem zostawić, niech go znajdą. Niech się boją.
Oblizał wargi, czując słono-żelazisty posmak. Coś lepkiego i gorącego popłynęło mu po policzkach.
Wypad i sztych, chłopak wciąż trzyma ręce przy twarzy, charczy, próbuje wywrzeszczeć z siebie ból, ostrze uderza tuż nad przeponą, przebija skórzaną kurtkę, rozcina serce i wychodzi plecami.
Nie- przeciwstawił się.- Jeśli zabijasz, rób to szybko!
Złodziej puścił rękojeść i przewrócili się obaj – on i martwy już szlachcic.
Umilkła, ale ja wiedziałam, że to był sprawdzian. Chciała go poddać próbie i nauczyć, iż wraz z siłą idzie odpowiedzialność. Delikatnie musnęła jeszcze jego umysł, uspokajając go oraz ciało, lecząc rany. Złapała równocześnie jednego z dowódców sortowników, nakazując mu go tu odnaleźć, a potem puściła i mnie.
Yyy… obczaj to: czytając w połowie myśle ‚Ale fajna ta ksiąrzka,’ poczym uświadamiam sobie że to jest opek. xD Świetnie piszesz.
Fajnie, naprawdę fajnie to oddałaś. Lubię twoje opka, są długie i wciągające. Szacun ^.^
Mogę nasłuchiwać jeszcze chwilę- pomyślała.- Ale – bez kropki i wreszcie też nie
Hmm, co tu powiedzieć? Uch, już wiem. To jest jedne z lepszych opek na tym blogu i naprawdę, naprawdę żal mi ludzi, że tego nie czytają.