~Z góry dziękuję ArinStreal za „pomoc” w stworzeniu tego… ekhem… „dzieła”. Przedstawiam kolejną część Hultaja. Mam nadzieję, że choć w małym stopniu przypadnie wam do gustu. Jestem bardzo wdzięczna za wszystkie komentarze. Kolejną część planuję dodać za tydzień. Pozdrawiam wszystkich~
Jeśli powiem, że obudziłem się późno, to bym skłamał. Wstałem z niewygodnej pryczy, grubo po godzinie trzynastej. Odetchnąłem z ulgą, gdy wymacałem pod poduszką zimny metal obrzyna. Kręgosłup bolał mnie niemiłosiernie, a stara blizna na udzie swędziała. Potarłem ją otwartą ręką przez spodnie. Rozejrzałem się po pokoju skąpanym w ciepłych promieniach słońca.
Teraz było tu pusto, smutno. Zostałem sam w wielkim pomieszczeniu, z zaścielonymi łóżkami i porozrzucanym ekwipunkiem. Włożyłem buty i wsunąłem ciężki obrzyn za pasek spodni. Wyjrzałem przez okno. Na polanie harcowało kilku obozowiczów, wymachując bronią ćwiczebną. Tępe, delikatnie błyszczące ostrza obijały się o siebie, wydając charakterystyczny, metaliczny dźwięk.
Niespiesznie wyszedłem na werandę. Na twarzy poczułem przyjemny powiew wiatru, który uporczywie targał włosami. Muskał swoimi niewidzialnymi palcami czubki drzew, przemykając się między zielonymi liśćmi. Wdychałem rześkie powietrze i napawałem się ciepłymi promieniami słońca. Przyszedł czas wybrać towarzyszy broni i podróży!
Wolnym krokiem przemykałem się w cieniu domków. Tuż przed domkiem Afrodyty siedziały trzy, bardzo piękne dziewczyny. Nie mój typ, ale trzeba przyznać, że urodę miały. Prowadziły ożywioną konwersację. Nie bardzo zdziwił mnie jej temat.
– Słyszałam, że tuła się po całym świecie. – Wysoko szatynka pochwaliła się swoją wiedzą.
– Bujda! – zaprzeczyła siedząca po turecku dziewczyna – On należy do sekty, która składa ofiary z robali.
Uniosłem brwi. Naszła mnie ochota, by parsknąć śmiechem. Słyszałem już wiele teorii na temat mojego miejsca zamieszkania i stylu życia. Ale ofiary z robaków… to po raz pierwszy.
– A może pracuje dla jakiegoś potwora… – Zamyślona blondynka przerwała narastającą ciszę. Wolnym krokiem wyszedłem z cienia. Metalowe okucia przy butach zachrzęściły. Córki Afrodyty wstały pośpiesznie odwracając się do mnie przodem.
– Postanowiłem przerwać wasze domysły i uszczyknąć wam rąbka tajemnicy – zaśmiałem się. Oparłem się ramieniem o drewniany pal. – Mieszkam w pieczarze. Moim współlokatorem jest Lamia, ale jakoś bardzo nie wchodzimy sobie w drogę. Swoją drogą – zawiesiłem głos i wyjąłem wykałaczkę z kieszeni. Włożyłem ją do ust – lubicie mięso z chimery?
Wytrzeszczyły oczy. Ich miny były bezbłędne. Patrzyły na mnie, jakbym spadł z księżyca i zrobił im wielki krater w rabatkach.
– Nie lubicie? – Udawałem zszokowanego. – Razem z moją współlokatorką ubóstwiamy takie specjały!
Obróciłem się na pięcie i ruszyłem wolnym krokiem w stronę areny.
***
Nie lubiłem tego miejsca. Nienawidziłem go z całych sił. Obóz kojarzył mi się z więzieniem, utratą wolności, możliwości decydowania o własnym losie. Wolałem dzielić pokój z Jazonem, niż mieszkać w domku pełnym innych dzieci Aresa.
Dionizos wraz z Chejronem rozmawiali, z jasnowłosą dziewczyną. Potakiwała ze zrozumieniem, gładząc się po podbródku. Dionizos gestykulował zawzięcie. Żałowałem, że nie mam tak wyczulonego słuchu, jak bliźniacy. Dużo bym dał, żeby słyszeć o czym rozmawiają.
– Witaj Darenie – Chejron uśmiechnął się przyjaźnie – Jak się spało?
– Z litości, nie odpowiem na to pytanie – Irytowało mnie to, że centaura nie da się zdenerwować. Emanował stoickim spokojem i ni jak, nie dało się zaburzyć jego równowagi wewnętrznej. Choć próbowałem na wiele sposobów.
– Czas byś wybrał herosów… – zaczął Dionizos.
– Jeszcze nie. Czekamy na kogoś.
– Czekamy? – zdziwiła się szarooka blondynka.
– Chyba nie sądziliście, że wlezę do Tartaru, kiedy mogę liczyć tylko na piątkę dzieci, które właściwie nic w życiu nie widziały…
– Jak śmiesz tak mówić?! – Dziewczyna poczerwieniała na twarzy.
– Nie wiem czy zauważyłaś, ale śmiem mówić jeszcze więcej. Nie liczę się ze niczyim zdaniem. Mówię co myślę, a mam prawo sądzić, że nie jesteście wystarczająco wyszkoleni, by ruszać na taką wyprawę. Ale skoro Zeus tak chce, to was wezmę. Ale chcę mieć kogoś, kto będzie krył plecy.
– I kogo widzisz na tym stanowisku? – Chejron nerwowo zastukał kopytami.
– Pożyjemy zobaczymy. Teraz łaknę informacji – uśmiechnąłem się – Kto w obozie wykazuje się największą dozą zdrowego rozsądku?
Zauważyłem, jak dziewczyna uśmiecha się i unosi dumnie głowę.
– Annabeth jest córką Ateny. Brała udział w misji odnalezienia Piorunu Zeusa. Wykazywała się wielką odwagą podczas walki z Kronosem.
– A ktoś inny? Nie chcę bab na ekspedycji.
– ŻE CO?! – krzyknęła zaskoczona. Policzki znów jej spurpurowiały. W powietrzu unosił się cierpki zapach złości. – Ktoś inny?!
– Ta! Z kobietami są wieczne problemy… wojny, konflikty, zgony. Mam podać przykłady z życia wzięte? – zapytałem.
– No proszę! Jestem bardzo ciekawa. – Krzyżowała ręce na piersi.
– Zaczynamy. Helena, Megara, Arachne…
– Wystarczy – syknęła Anabeth. Uśmiechnąłem się chytrze. – Ale i tak sądzę, że przydałabym ci się w podróży. Umiem walczyć.
– Ja również. – Chejron i Dionizos przyglądali się naszej wymianie zdań. Nie wyglądało, jakby mieli zareagować.
– W takim razie wyzywam cię na pojedynek – Wzięła do ręki spiżowy sztylet. Zacisnęła dłoń na rękojeści. Zabiła mi ćwieka… mógłbym stanąć z nią do pojedynku, ale szkoda by było takiej ślicznotki. No cóż… skoro sama się o to prosi.
– Dobrze. Daj mi pół godziny. – Uśmiechnąłem się.
***
Musiałem zejść do motocykla i wygrzebać miecz. Ukryłem go w wąskiej szczelinie między rozrusznikiem a sprzęgłem. Rzemieniem przewiesiłem szpadę przez ramię. Była ciężka, idealnie wywarzona, z rękojeścią robioną pod moją dłoń. Miecz wykuty przez najznakomitszych kowali z trolich kuźni.
Wróciłem na arenę. Na trybunach stała garstka osób.
Ryk na trybunach przyprawiał mnie o ciarki na plecach. Miecz był za ciężki żeby unieść go ponad głowę i zadać cios. Byłem zbyt wątły, zbyt mały. Czarna kreatura o trzech głowach zbliżała się powolnym, jednostajnym krokiem. Charczała i pluła kwasem, który dotknąwszy ziemi, żłobił czarne ślady.
Cofałem się ciągnąc za sobą iskrzący się fioletem miecz. Rysowałem nimi ślady na piaszczystym podłożu. Bestia o fiołkowych oczach trzymała łby nisko przy ziemi i z kocią gracją podchodziła coraz bliżej i bliżej. Oddech uwiązł mi w piersi. Pościłem piecz i ruszyłem pędem przed siebie. Potykałem się o własne stopy, brnąc w kurzu i brudzie.
Z trybun dobiegały do moich uszu głośne krzyki i tupanie. Wielki gwar i hałas.
– Nie uciekaj gówniarzu! WALCZ! – Wysoki mężczyzna siedzący w loży dla uprzywilejowanych, wstał z miejsca i rzucił we mnie trzymanym w dłoni jabłkiem. Upadło tuż przed moimi stopami. Moja dziecięca stópka stanęła na czerwonym owocu i podjechała do przody. Upadłem na arenę, rozdzierając skórę po wewnętrznej stronie uda. Po policzkach pociekły mi łzy.
Zamknąłem oczy gdy wielka, łuskowata bestia szarżowała w moją stronę. Krzyki wzmogły się. Namawiały do podjęcia walki. W głowie usłyszałem głos „Wstawaj głupcze!”.
Chociażbym chciał nie dałbym rady podnieść się z kolan. Noga pulsowała tępym bólem, rozchodzącym się aż po lędźwiach.
– Nie dam rady…
Annabeth stała nerwowo przytupując nogą. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie było chimery. Tylko obozowa arena i garstka gapiów na arenie. Zwykłych herosów…
– Walkę czas zacząć! – Chejron zszedł z areny a córka Ateny przyjęła pozycję bojową.
– A więc Annabeth, córko Ateny, jesteś pewna że chcesz stawać ze mną w szranki? – zapytałem postępując krok w lewo. Dziewczyna zacisnęła zęby. Nie odpowiedziała.
Rzuciła się na mnie, atakując od góry. Uchyliłem się, odskakując w prawo i przestępując na lewą nogę. Złapałem za rękojeść miecza i wyjąłem go z pochwy. Czerwone ostrze błysnęło w słońcu. Pomruk zaskoczenia przebiegł po trybunach. Annabeth cofnęła się.
– Nie trać animuszu, walcz! – zachęciłem ją. Podobał mi się ten błysk zaciętości w jej oczach. Wyprowadziłem cios od dołu, odbiła go z trudem. Musiała poczuć ból w nadgarstku, złapała się za niego i uciekła w bok. Ze stoickim spokojem machnąłem mieczem nad głową i uderzyłem sekundą w szyję. Idealnie wymierzony coś, który został z ledwością odparty. Przeniosłem ciężar ciała na drugą nogę i obserwowałem przeciwnika, który w skupieniu krążył wokół mnie.
Obróciłem się wokół własnej osi i ciąłem pod kątem. Ostrze z rzęstem uderzyło w oręż Annabeth. Uśmiechała się z tryumfem.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści. Czerwień ostrza zamigotała. Ostra klinga rozjarzyła się żywym ogniem. Annabeth rzuciła się w tył i upadła na arenę.
-Pomocy! – wrzeszczałem, ale moje wołanie wywoływało tylko śmiech. Błagalnym wzrokiem patrzyłem na wysokiego mężczyznę w krwistej szacie. Siedział na tronie z rubinów i śmiał mi się w twarz.
Bestia przygwoździła mnie wielkim łapskiem do ziemi. Pochyliła się, charcząc i plując jadem. Jedna kropla spadła na ramię. Wrzasnąłem czując, jak kwas wżera się w skórę. Moja bezsilność bardziej mnie irytowała niż przerażała. I na co chimera czeka. Jak na zawołanie łeb się cofnął. Stwór wydał z siebie serię nieokreślonych dźwięków. Rozwarł paszczę, poczułem odór gnijącego mięsa. Zacisnąłem powieki. Twarz owiał mi cuchnący wiatr. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jak gigantyczna głowa upada tuż przy moich stopach.
Nade mną stała ciemna, zakapturzona postać. Spod kaptura wyłoniła się para oczu o pionowych źrenicach i ciemnych obwolutach. Ich czerwień zmroziła mi krew w żyłach. W dłoni trzymał miecz. Długi i delikatnie zakrzywionej, drewnianej klindze. Po ostrzu ściekała krew.
– Pamiętaj synu – podszedł bliżej i podał mi łuskowatą dłoń. Miał smukłe palce, delikatne w swej gadziej okazałości. – Nie zabijamy dla przyjemności, ni ku uciesze tłumu. Zabijaj tylko, gdy nie masz wyboru. Będziesz wielkim wojownikiem.
Ocknąłem się i podsunąłem ostrze pod gardło dziewczyny, zmuszając ją by uniosła głowę.
– Wygrałem – sapnąłem bez entuzjazmu – Idziesz ze mną.
– A… ja… ty… – podrapała się po głowie. Schowałem miecz do pochwy. – Przecież przegrałam – powiedziała cicho.
– Efekt jest ważny, ale to jak do niego dążysz to priorytet. Masz zacięcie i odwagę. – Podałem jej rękę. – Takich mi potrzeba.
Złapała moją dłoń i wstała. Otrzepała spodnie. Nagły powiew silnego wiatru poruszył koronami drzew. Na chwilę nastała cisza, przerywana tylko świstem powietrza przedzierającego się przez zielone listowie. Na arenę weszła ciemna postać w kapturze. Poruszała się z kocią gracją, stawiając kroki jakby w powietrzu. Spod kaptura widać było tylko parę kocich oczu w kolorze bursztynu. Z gracją i szacunkiem ukłoniła się Chejronowi, a ten zaskoczony i zdezorientowanym skłonił głowę.
– Kłamczucho! – krzyknąłem uśmiechając się promiennie – Jak zawsze w samą porę.
– Staram się być punktualna – Głos miała delikatny i dźwięczny. Podeszła do Dionizosa i ukłoniła się. – Witaj bogu wina.
– Znamy się? – zapytał Dionizos.
– Nie do końca, proszę pana. – Mógłbym przysiąc, że się uśmiechała, choć wcale tego nie widziałem.
– Widzisz! Ona potrafi zwracać się z szacunkiem do starszych – zwrócił się do mnie Dionizos – A teraz pytanie do ciebie, młoda damo. Jak weszłaś na teren obozu?
– Mam swoje sposobu, których zdradzić nie mogę – opowiedziała grzecznie. – Przybyłam, bo Daren mnie o to poprosił. Nie odmawiam pomocy przyjaciołom.
Uśmiechnąłem się. Znam ją od dawien dawna. Wiele razem przeszliśmy i jeśli miałbym powiedzieć kto jest moim prawdziwym przyjacielem, to powiedziałbym, że właśnie ona.
– Kim jesteś? – Chejron zmierzył przybysza chłodnym spojrzeniem.
– Nazywam się Jessica, Oszustka, Kłamczucha. Jak kto woli.
– Więc witamy się Oszustko w Obozie Herosów.
– Annabeth wyrusza z nami. – zwróciłem się bezpośrednio do Jessicy, nie zwracając uwagi na tłum gapiów, szepczący o przybyszu.
– Jakie jest jej pojęcie o walce? – zapytała zmieniając ton. Jej głos był zdecydowany, władczy. – Umie coś po za wywijaniem sztyletem?
– Jest córką Ateny. Coś umieć musi.
– Ty wybierasz sobie towarzyszy, ja mogę tylko ci przytakiwać.
Na arenę wszedł chłopak. Miał ciemne, rozczochrane włosy i zielone oczy. Podszedł do Annabeth i zmierzył ją zatroskanym spojrzeniem.
– Wszystko dobrze, wyruszam na misję. – powiedziała z dumą.
– Co?! – zapytał zaskoczony. Tyle zaskoczeń jednego dnia!
– Perseuszu, ty również idziesz. – Jessica usiadła na trybunie i obracała w dłoni złoty scyzoryk. Perseusz… a myślałem, że to ja mam mega fikuśne imię. Mina chłopaka była co najmniej… dziwna. – Nie patrz tak na mnie. Syn Posejdona może się przydać.
– W takim razie, szukamy jeszcze trójki. Chejronie, zdaję się na ciebie. Kogo z twoich wychowanków mam wziąć? – Po trybunach przeszedł szmer, wszyscy szeptali między sobą.
Jessica wpatrywała się Annabeth. W jej wzroku było coś niepokojącego, dzikiego i nieokiełznanego.
– Clarisse, jest świetną wojowniczką, odważnym towarzyszem broni. – Wskazał na masywnie zbudowaną dziewczynę, moją siostrę. Nie byłem do niej podobny. Ani z wyglądu, ani z charakteru. – Tyson, syn Posejdona. Pracował w kuźni swojego ojca, na dnie oceanu. Nico, chyba na tę podróż warto zabrać syna Hadesa.
Spojrzałem na Oszustkę. Chciałem by wyraziła swoje zdanie, jeszcze nigdy się nie pomyliła.
– Decyzja należy do ciebie. Nie mogę za ciebie wybrać.
– Niech Herosi przygotują się do drogi. – powiedziałem beznamiętnie.
– Jessica może skorzystać z wolnego miejsca w domku Aresa. – powiedział Chejron uśmiechając się promiennie. Ten to dopiero ma dobry humor!
– Dziękuję Chejronie, ale raczej nie skorzystam. Nie zostanę tu na noc.
***
– Muszę wiedzieć wszystko. – Jessica zsunęła kaptur z czoła. Zawsze po plecach przechodził mnie dreszcz, kiedy patrzyłem w zimne bursztynowe oczy, okolone zasłonką ciemnych rzęs, tak gęstych, że wydawały się nienaturalne. Usta i pół nosa zasłaniała materiałowa maska, która na policzkach okuta była złotymi zdobieniami. Jasne, prawie białe, włosy miała spięte w wysoką kitę. Stała na brzegu wody, zanurzając same stopy w chłodnej wodzie.
– Idziemy do Tartaru – powiedziałem ściskając w dłoni złoty medalik. – Musimy wydobyć stamtąd szkatułkę. Nie mam pojęcia o jej zawartości, ale widocznie dla bogów jest bardzo cenna. Mamy błogosławieństwo Hadesa, ale tak głęboko, raczej się nie przyda.
– Ile?
– Co, „ile”?
– Ile za to dostałeś? – spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem. Nie mógłbym skłamać. Jest Oszustką, nie z nią takie numery.
– To nie jest ważne – mignąłem się od odpowiedzi.
– Masz racje, nie jest. – Zapatrzyła się na słońce, rysujące się wyraźnie na horyzoncie. – Chyba czas na kolacje.
***
Dziwnie się czułem, gdy wszyscy patrzyli na mnie i na Jessicę. A szczególnie na nią. Zrzuciła pelerynę i wyglądała naprawdę imponująco. Drobna, o kobiecych kształtach. Szczupła, ale umięśniona. Na rękach rysowały się delikatne mięśnie, które napinały się przy każdym ruchu kończyn. Jasne włosy opadały na plecy grubym warkoczem. Gdzieniegdzie pojawiały się różowe kosmyki wplecione w wyrafinowaną fryzurę.
Do pleców przymocowane miała dwie ostre katany, w pochwach ze smoczej skóry. Po zewnętrznej stronie ud zwisały dwa, małe trójzęby. Wyglądała trochę jak mały czołg, opancerzony aż po klapę. Usta i część nosa przysłaniała maska, a czarny opięty strój kojarzył się trochę z ninją. Na rękawie naszyty miała herb. Przenikliwym bursztynowym wzrokiem lustrowała wszystkich zebranych na kolacji.
– Jessico, usiądź z nami. – Chejron zaprosił ją do stolika. Ja skierowałem się do grupki dzieci Aresa. Clarisse uśmiechała się nieznacznie. Jakby nieśmiało.
Usiadłem na krańcu ławki i zerknąłem na zawartość talerza. Kawał steku, ociekający tłuszczem i odrobina puree. Zaśmiałem się i spojrzałem na Oszustkę. Skrzywiła się patrząc na tłuściutkie danie.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał brunet siedzący obok mnie.
– Jess jest wegetarianką – Wszyscy zebrani przy stoliku wybuchli śmiechem, gdy Oszustka spojrzała na mnie wymownie i kiwnęła na talerz, jakby chciała powiedzieć „Zjedz to za mnie!”. Bezradnie wzruszyłem ramionami, kręcąc przecząco głową. Reszta obozowiczów patrzyła na nas, jak na psychicznie chorych, a my zanosiliśmy się śmiechem, patrząc jak Jessica grzebie widelcem w puree. Jak maska zasłaniała jej twarz, to oczami wyobraźni widziałem, jak wydyma usta, w tym zniesmaczonym grymasie.
Pochyliłem się nad stołem, a zawartość pucharku chlusnęła mi w twarz. Potrząsnąłem głową, złoty płyn spływał mi po policzkach. Zamarłem. Na chwilę nastała cisza. A potem znowu ryk i gwar, jakbyśmy się kleju nawdychali. Jessica z dumną miną udawała, że interesuje ją wywód Dionizosa. Udawała, że nie ma nic wspólnego z pucharkowym gejzerem. Kiwała ze zrozumieniem głową, widelcem uporczywie grzebiąc w ziemniaczkach.
– Dlaczego wszyscy się ciebie boją? – Obok mnie, jakby z nikąd, pojawił się syn Posejdona. – Dlaczego jesteś takim postrachem? Może ty mi wytłumaczysz, bo ja naprawdę nie rozumiem!
– A bo ja wiem! – odburknąłem od niechcenia. Wzruszyłem ramionami, wycierając twarz rękawem kurtki. Na niewiele się do zdało, skóra nie wchłonęła wilgoci z twarzy.
– Jadasz mięso z chimer? – Jess stłumiła śmiech parsknięciem. Uwierzyły?! Naprawdę uwierzyły w te bzdury?!
– Eee… niee? – odparłem rozbawiony. – Ludzie się mnie boją, bo nie wiedzą kim jestem, czym się zajmuję, w jakich kręgach się obracam. Może i mają racje.
Wszyscy umilkli. Zawsze nastaje cisza. Obozowicze nie wiedzą czym się zajmuję. Jak walczę o przetrwanie, ale oni chyba przeczuwają, że nie należę do tych grzecznych herosów mieszkających po za obozem.
Wstałem od stołu i kiwnąłem na Kłamczuchę. Wbiła widelec w kawałek mięsa na talerzu. Ukłoniła się Chejronowi i bogu wina. Odeszliśmy, ramię w ramię. Trzeba przygotować się do drogi.
nawet nie wiesz ile na to czekałam. Pisz szybko kolejną część. Genialne
Genialne. Ofiart z robaków? Zakrztusiłam się ciastem. xD Skąd ty bierzesz takie teksty?
*ofiara
świetne
od ciągłego szczerzenia się bolą mnie policzki, a to bardzo dobry znak
Pisz szybko
To kiedy następna część 😉
Wow! Nie no genialne!!! Czekam na następną część.
To mi się podoba. Najbardziej Kłamczucha. I ofiara z robaków. Pisz dalej.