Budzę się z krzykiem zastygłym na ustach i słonymi szlakami wytyczonymi na policzkach przez zaschnięte łzy. Skóra klei mi się do betów, ale, choć przez te dwie i pół godziny, które jakimś cudem udało mi się przespać, zdążyłam poowijać się tak szczelnie, że wyglądam (i czuję się) jak spanikowany baleron, to ręce i nogi za nic sobie mają fizykę, termodynamikę czy cokolwiek, co w takim przypadku działa i radośnie promieniują zimnem suchego lodu albo pozostawionego na zewnątrz w grudniową noc metalu, a do tego zdają się być jakby kruche, spękane, mogące rozpaść się przy najlżejszym dotknięciu. Oceniam oddech: szybki i płytki. Za szybki i za płytki. Ale przynajmniej nie straszy w postaci duchopodobnych obłoczków pary. Tyle dobrego. Oznacza to, że wychłodzenie dotyczy tylko mojego ciała, a do jego jazd (i to znacznie dziwniejszych od nagłych spadków temperatury) zdążyłam się już przyzwyczaić. O wiele bardziej zmartwiłyby mnie odchylenia od normy w skali całego domku, bo wskazywałyby one albo na to, że z barierą coś się stało i zaraz będziemy mieli na karku hordy krwiożerczych przyjemniaczków wątpliwej urody, albo że jakiś „milusiński” (na przykład wysłany przez Chione… a z resztą, sama nie wiem, bo ani to nasze, ani rzymskie… kij ją wie, ale lepiej dmuchać na zimne) już tu jest i ma zamiar bezzwłocznie rozpocząć posiłek.
Nie bardzo uśmiecha mi się czekanie, aż coś rzeczywiście tu przylezie (znając moje szczęście… to naprawdę nie jest niemożliwe), więc wyślizguję się spomiędzy kocy i ostrożnie podnoszę z podłogi, uważając, by równomiernie rozłożyć ciężar ciała, bo inaczej prehistoryczne klepki pod moimi stopami będą skrzypieć jak stawy starszej pani. Dziwna sprawa, dzieci Hermesa mają w sobie coś z harcerzy: dostatecznie zmęczone są w stanie usnąć w absolutnie każdych warunkach (z normalniejszych sytuacji: na stojąco w zatłoczonym tramwaju, za sceną podczas koncertu metalowego czy lecąc w pełnej zbroi na pegazie) i wydawać by się mogło, że nie obudzi ich NIC, nawet startujący odrzutowiec. A jednak. Pewne dźwięki ich mózgi zaklasyfikowały jako alarmujące i na nie reagują natychmiast. Brzęk stali, krzyk lub ryk, ale także wszystkie te specyficzne szmery, trzaski i szelesty, na które zwykli ludzie w ogóle nie zwracają uwagi sprawiają, że połowa jedenastki momentalnie wyskakuje z łóżek, depcząc przy okazji drugą połowę. Tak działają też jęki tych cholernych desek, wiec, gdy balansuję na jednej nodze, zakładając spodnie bojowe na te do spania, mam serce w gardle. Herosi obudzeni o trzeciej w nocy bardzo rzadko są pokojowo nastawieni. Zwykle mają ochotę po prostu komuś wlać i z błogim uśmiechem powrócić w objęcia Morfeusza. Ja jestem wyjątkiem: nie ciągnie mnie ani do zbrojowni, ani do łazienki. Żeby się wyłamać, żeby pod żadnym pozorem nie wyglądać na normalną, żeby nie wpaść w wytyczone przez innych, unifikujące koleiny, byleby bezustannie utwierdzać się w przekonaniu, że ja to wciąż ja, a nie ktoś obcy, wyrwana z krainy latających mikserów i wojowniczych szczotek do klozetów zawsze, ZAWSZE udaję się do kuchni. Paradoksalnie, noc to jeden z bezpieczniejszych momentów, by się tam pojawić, bo wszystkie harpie opuszczają swoje pachnące wanilią królestwo i krążą po terenie, polując na ignorujących wskazania zegarka obozowiczów. W teorii, oczywiście. W praktyce raczej średnio im to wychodzi- widzę przecież, ilu półbogów wymyka się z samego tylko domku Hermesa i osobiście do niedawna robiłam sobie takie późno-wczesne wycieczki przynajmniej dwa razy w tygodniu (teraz zdarza się to niemal codziennie), a jeszcze nigdy ani nie zostałam dorwana, ani nie słyszałam, by komuś się to przytrafiło. Na razie jednak muszę uważać, bo bieg na trzy kilometry z wściekłymi babciokurczakami na karku to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Zwłaszcza o tej cudownej godzinie. Problem w tym, że skradania się generalnie nie można zaliczyć do rzeczy prostych, łatwych i przyjemnych, a gdy temperatura oscyluje w okolicach pięciu stopni i mam za sobą mało ciekawą noc… No cóż, rzuca mną, jakbym dostała ataku epilepsji, co niespecjalnie pomaga w byciu cicho. Chociaż teoretycznie powinnam się przyzwyczaić, bo ostatnio mam tak cały czas: w dzień boli mnie głowa i potem nie mogę zasnąć, a jak już się uda, to zaraz wyłazi to cholerne czerwone morze z kumplami… i po żarówce. Wprawdzie masakryczne majaki z krwiożerczymi skarpetkami i biegiem pod prąd po ruchomych schodach w rolach głównych zniknęły za barierą, ale ta wizja z jakiegoś powodu przeraża mnie jeszcze bardziej (zakładając oczywiście, że jest to technicznie możliwe, bo przecież już przy koszmarkach poziom strachu wyłazi mi lata świetlne poza skalę) i chyba nawet z radością zgodziłabym się na powrót próbujących poćwiartować mnie przy pomocy śrubokrętów mechanicznych bobrów zombie, gdybym mogła w zamian już nigdy więcej tej niepokojącej zapowiedzi przyszłości nie oglądać. Właściwie to ludzi z Obozu też nie chciałabym widzieć- w głowie mi się przez nich miesza, przez nich i te przebłyski. Obie sytuacje są w sumie podobne: żyję przez nie w ciągłym napięciu. Gdy pojawia się krwawa woda, mam przeczucie, takie jak szaman morski, węszący sztorm pomimo bezchmurnego nieba, że patrzę na coś złego, coś, co (gdyby miało umysł, wolę, duszę) chciałoby głęboko mnie zranić albo i zabić. Problem w tym, że nie wiem, jak i kiedy. Wiec czekam na uderzenie, zgrzytając zębami, zagrzebana w niepewności, tak samo jak w każdej chwili spodziewam się, że jakiś mój dawny znajomy oświadczy, iż nie ma pojęcia, kim jestem, albo że znowu zabłądzę w miejscu, które przemierzałam tysiące razy, w ponad połowie przypadków z zawiązanymi oczami. Zawsze, gdy się to zdarza, mam wrażenie, że ktoś wkłada mi mieszadełka miksera w mózg, przełącza urządzenie na tryb turbo i zostawia, żeby się kręciło, pryskało, a w końcu przeważyło i wypadło, miotając wokół szarą masę, bez celu ani świadomości wyrządzonych szkód, jak durni chłopcy z podstawówki, zbierający z toru do biegów pełne kieszenie żwiru, by potem ciskać nim garściami, na oślep, na parkingu dla nauczycieli, dopóki podnoszący larum alarm dyrektorskiego (starego i z warstwą lakieru grubą jak lód na Antarktydzie, ale jednak) BMW nie zmusi ich do rejterady. Szkopuł w tym, że bliżej niż do wypaśnej bryki jest mi do zajeżdżonego starego pudła, które częściej porusza się z napędem Flinstonowym niż benzynowym- nikt nie zwróci uwagi na wycie, bo przecież nie ma czego kraść, a zniszczone jest i tak, więc niech się wyżyją. Kto by się takim złomem przejmował?
Gdy wreszcie wślizguję się do kuchni, świta mi jednak promyk nadziei- bo chyba jest ktoś taki.
Allan śpi w kącie, gnieżdżąc się między miotłami i szufelkami wszelkich wzorów i kolorów a poszarzałym ze starości wiadrem od mopa. Jego długie nogi wystają jednak z niszy (dokładniej mówiąc: zajmują całe przejście, bo rozrzucił je tak, że jedna stopa znajduje się z metr od drugiej), a ciekawski karaluch, wielki jak ropucha i równie obrzydliwy, bada długimi czułkami poprzecieraną nogawkę przykrótkich spodni w poszukiwaniu pożywienia. Przydeptuję robala (startym do równego, czyli de facto nieistniejącym) obcasem glana i delektuję się lepkim, mokrym trzaskiem, jednak gdy podnoszę stopę, okazuje się, ku mojemu oburzeniu, że karaczan wciąż ma się świetnie. Poprawiam raz, drugi i trzeci, ale ohydztwo ciągle jeszcze się rusza, więc, sfrustrowana, sięgam do kieszeni po nóż. Metal chrupie na szorstkim kamieniu i jest to ten rodzaj dźwięku, który sprawia, że co wrażliwszych bolą zęby, ale drzemiący dosłownie o krok dalej chłopak nawet nie drgnie. To podsuwa mi pewien (muszę przyznać: niezbyt dojrzały) pomysł: z odrazą podnoszę trupka dwoma palcami i ostrożnie kładę go na czubku głowy syna Apolla- niech ma niespodziankę, jak w końcu się ocknie.
Teoretycznie powinnam czym prędzej wywalić truchełko jak najdalej od jedzenia, ale tego syfu, żywego i wtranżalającego zapasy, jest tu tyle, że jeden więcej czy mniej sanepidowi różnicy nie zrobi (oczywiście, kiedy ichnia inspekcja w końcu się tu pofatyguje, co wydarzy się jakoś w momencie, gdy Dionizos stanie się miły i pomocny, a świnie zaczną latać). Allan natomiast jak najbardziej się tym przejmie. Ciekawe, jak dokładnie zareaguje?
W końcu jednak sama postanawiam się tego nie dowiadywać: gdy pełnoziarnisty murzynek z suszonymi śliwkami i imbirem wyjeżdża z (popsutego od czasów prehistorycznych, a mimo to dalej nienaprawionego) piekarnika, rozsiewając wokół woń piernika i czekolady, a na zewnątrz słońce zaczyna powoli zastanawiać się nad wstaniem, mój wzrok pada na jego spokojną twarz i serce mi mięknie (swoją drogą: jak coś nieistniejącego może się tak zachować?). Tak niewiele mieliśmy tego lata okazji do relaksu, nieprzejmowania się niczym, że grzechem śmiertelnym byłoby tą wyjątkową chwilę zepsuć. Delikatnie wyplątuję umrzyka z dzikiej szopy jasnych kosmyków, które dawno temu zapomniały, co znaczy słowo „grzebień” i (już bez zbędnego cackania się) wyrzucam wypatroszonego karalucha w najciemniejszy kąt.
-Bon appettit.- życzę szeptem jego braciom. Odpowiada mi jedynie suchy chrzęst chityny pocierającej o chitynę.
Zmęczenie i ból głowy docierają do mnie bez ostrzeżenia, spiętrzone i nagłe, jak fala tsunami przelewająca się przez wały, a właściwie niszcząca je, roznosząca jak budowlę z klocków Lego, skonstruowaną przez nieporadnego pięciolatka. Cukrowa dekoracja, przedstawiająca (beznogiego, jak na razie) byka z Kolchidy rozmywa mi się przed oczami. Błędnik wariuje. Cholerka.
Świat pędzi naokoło jak karuzela, nieistniejąca siła odśrodkowa ciska mną o czystą inaczej podłogę. Klęłabym jak wściekła, gdyby nie strach przed tym, że, gdy tylko otworzę usta, zacznę rzygać jak fontanna. Nie żebym miała czym, ale… Dobra, skończmy temat. Zanim naprawdę puszczę pawia.
Przez ostatnie miesiące traktowałam swoje ciało tak okropnie, odmawiając mu wszystkiego, czego potrzebowało do normalnego funkcjonowania i żądając odeń ciągłego, ponadludzkiego wysiłku, że uczciwie zapracowało sobie zarówno na ten strajk, jak i wszystkie poprzednie, z którymi musiałam się zmagać (oraz, niestety, jeszcze ileś następnych), ale nie zmienia to faktu, iż wcale mi się te jazdy nie podobają.
Uspokajam się powoli, skupiona na utrzymaniu równego rytmu głębokich, przeplatanych długimi przerwami oddechów. Podłoże jest zimne i brudne, a jego twarde nierówności wbijają mi się w miednicę, łopatki, kręgosłup i pięty, odzywa się też ramię, które ucierpiało przy nagłym upadku oraz dyżurne narastające ćmienie, ściskające przestrzeń między kośćmi czaszki imadłem bólu, którego siłę zwiększa jeszcze promieniujący od posadzki ziemisty chłód.
Krople wody kapiące z kranu (długo po tym, jak zakręciłam go do oporu, aż w kurku coś zaskrzypiało i chrupnęło) wwiercają mi się w mózg.
Natrętny chrobot tłoczących się gdzieś w zakamarkach tłustych karaczanów rani uszy do krwi.
Chciałabym, żeby to była telewizja, żebym mogła po prostu nacisnąć jeden guzik, wyłączyć dźwięk (albo rzucić w odbiornik czymś ciężkim) i nareszcie zamknąć oczy, zasnąć lub chociaż chwilę odpocząć.
Jak Allan. On chrapie w najlepsze. Odgłos jest dość dziwny, trochę śmieszny, a trochę obrzydliwy, ale nie narzekam, bo nie powoduje migrenopodobnych tortur. Od chłopaka bije przyjemne, kojące ciepło rozluźnionego ciała, odpędzające klejące mi się do twarzy i ramion oślizłe macki zimna. Grzeje jak mały piecyk i potrafi dokonać tego, co nie udało się piekarnikowi, kadzi z lawą i wrzątkowi- napełnia to wnętrze powietrzem o znośnej temperaturze. Wiedziona przeczuciem, wyginam się w łuk, by sięgnąć po jego rękę swoją własną. Upewniam się, że nie układam mu kończyny pod dziwnym kątem i ostrożnie umieszczam dłoń na czole, a fala ulgi zalewa mnie dosłownie natychmiast.
Nie wiem, czy to za sprawą cudownego wrażenia, że przytulam się do kaloryfera, czy niekryjącego groźby zjedzenia, poćwiartowania albo spalenia żywcem delikatnego, a jednocześnie mającego słuszny ciężar dotyku długich palców… Dość, że przed zapadnięciem w sen jestem w stanie tylko westchnąć głęboko, podczas gdy wszystkie napięte dotąd do granic wytrzymałości mięśnie przechodzą w stan spoczynku. Już po raz kolejny mam pewność, że czerwone demony tym razem odpuszczą i zostawią mnie w spokoju. Przynajmniej na jakiś czas.
Nie jest idealnie: wiem, że Allan nie przywlókł się tu od tak, ale przygnały go jego własne koszmary. Czy to, że o nim zapomniałam, że jest kimś obcym, kogo nie znam i komu nie ufam, śni mu się chociaż w połowie tak często jak mi? Nie mam pojęcia. Mam natomiast świadomość, że gdybym kiedyś postanowiła go o to zapytać, na bank by nie odpowiedział.
Ale co z tego?
Wszyscy uciekamy przed potworami, bo nawet jeśli wywaliliśmy je poza granice Obozu, to z własnych głów już nie mogliśmy. Walczymy z nimi w środku, nawet jeśli na zewnątrz wprowadzamy w życie najdziksze pomysły na dowcipy, bawimy się, śmiejemy, jemy, śpiewamy, gramy w siatkówkę czy ścigamy na pegazach. Choć wolni, wciąż osaczeni. Choć bezpieczni, wciąż zastraszeni… Brzmi jak zapowiedź jakiegoś dennego filmu.
Tak nie powinny wyglądać prawdziwe wakacje.
Ale kogo to obchodzi?
I kij z tym, że gdzieś w tle trzeszczy szklanka.
Nie widzę? No i? Mam to w głębokim poważaniu.
I tu popełniam błąd. DUŻY.
***
Czułam, że się zbliża. Mogłam czytać dreszcze, koszmary, omdlenia i drżenie rąk jak litery upiornego alfabetu. Problem w tym, że nie chciałam. A teraz patrzę na czarno-białe zdjęcie kiepskiej jakości, wydrukowane na pierwszej stronie gazety, lecz na jego miejscu widzę coś o wiele gorszego: ruchomą wersję, drażniącą wszystkie zmysły, od wzroku, poprzez smak i węch, aż po słuch, dotyk i ten szósty, ten dziwny i przerażający, ten, który zabroniono mi nazywać.
Zielony ogień wznosi się w niebo chmurą w kształcie grzyba. Do czerwonego morza spadają dymiące odłamki.
Pachnie ozonem.
Obrazy z prawego i lewego oka rozjeżdżają się, nie chcą zgodzić i złapać ostrości. Pulsowanie krwi rozbrzmiewa w uszach jak uderzenia w wielki bęben, a ciśnienie rozgniata kości czaszki na pył, radioaktywny pył, który bombarduje mój mózg niszczącym promieniowaniem i sprawia, że wszystko trzeszczy jak naelektryzowane włosy…
A nie. To jednak nie są włosy.
To szklanka, która lada chwila pęknie pod ciężarem kogoś, kto na niej stanął.
A ja nadal nie widzę.
-Jak się nazywają?- pytanie dociera do mnie z bardzo daleka, niemal z innego świata- Tu niżej jest lista nazwisk pięciu osób, które wyłowiono z morza w pobliżu Wyspy. Na pewno ich tam znajdziemy, nie ma innej opcji, tylko się skup. Arachne, skup się i podaj dane!- głowa mi pęka, boli, jakby ktoś grzebał w niej rozżarzonym prętem. Napieram umysłem na szklaną ścianę przecinającą moją świadomość na pół, jednocześnie próbując wydusić z siebie coś sensownego:
-J-j-j-a… ja… jaaa…- jąkam się, zupełnie jak nie ja. Lewa ręka zaczyna trzepać się tak, jakby zamierzała odlecieć, kiwam się jak pijana, gdy jedna z nóg również zaczyna odmawiać posłuszeństwa, ale naciskam dalej, zagryzając do krwi dolną wargę.
-Arachne, nazwisko!- wielka, ciężka dłoń opada mi na ramię. Strącam ją, właściwie nie wiem, czy szarpnięciem, czy tylko nerwowym tikiem. Średnio mnie to teraz obchodzi. Ważniejszy jest mur, biegnący przez środek mnie i udający, że w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj go nie było, stoi od zawsze. A może i nie pojawił się dziś? Ale kij z tym, skupiam się na próbach przebicia bariery.
Lecz w końcu to ona przebija mnie, wwiercając przez oczodół ostry odłamek bolesnej rozpaczy. Walczę, trzymam się go śliskimi, odartymi ze skóry palcami, przyciągam do siebie, nawet jeśli oznacza to jeszcze większe cierpienie. Jak przez grubą kołdrę czuję uderzenia, najpierw w biodro, potem w ramię, słyszę przytłumione, jakby rozmyte głosy wielu osób, ewidentnie przerażonych i skołowanych co najmniej tak samo jak ja. Jeden z nich, w przeciwieństwie do pozostałych, dociera do mnie czysto i wyraźnie, drażniąc i grożąc przejściem na wylot przez błonę bębenkową. Zrozumienie słów zajmuje mi dłuższą chwilę, tym bardziej, że wciąż mocuję się z mentalną włócznią, ciśniętą we mnie z furią przez mój własny umysł. Nie mogę jej puścić. Nie mogę, bo…
-…o wspomnienia! Arachne, nazwisko!- z każdą sylabą paznokcie coraz bardziej odchodzą od ciała, a mięśnie ramion słabną, choć nie mam pojęcia, dlaczego-Arachne, podaj swoje nazwisko!
Trach!
Kości powoli opuszczają torebki stawowe, trzeszcząc z satysfakcją. W ogóle wszystko trzeszczy, jakby wielkie żelbetowe bloki podparto kolumnami z porcelany. A ostrze bólu, moje jedyne połączenie z murem, po prostu znika. Podobnie jak sam mur.
Nic.
Pustka i tyle.
Straciłam swoją jedyną szansę na dokopanie się do informacji, a aktualnie dochodzę do siebie po przegranej walce z własnym mózgiem. Cudownie.
Z trudem łapię oddech i chyba leżę na ziemi, choć nie mam pojęcia, jak się na niej znalazłam: jeszcze jedna rzecz na długiej liście tych, których nie wiem. A teraz znów pytają mnie o kolejną:
-Arachne, twoje nazwisko. Podaj je nam.- tym razem to już nie krzyk, lecz ciepły szept, poruszający krótkimi, niepokornymi włoskami nad uchem, nawet w tym położeniu odstającymi od głowy pod kątem prostym. Chce mi się śmiać.
-Z miłą chęcią.- mój zwykły, optymistyczno-olewczy ton drapie w gardle jak papier ścierny- Tylko że mam jeden taki tyci problem. Ja..- głos mi się łamie. Słowa z całych sił trzymają się migdałków, byleby tylko nie opuścić ust. W końcu jednak odnoszę gorzkie zwycięstwo i odrywam je:
-Ja… ja… ja… ja nie pamiętam.- wyduszam z siebie, otwierając jednocześnie puszkę Pandory.
Przed oczami momentalnie robi mi się ciemno. Świat pode mną pozostaje w miejscu, a jednocześnie obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Próżnia pod żebrami wysysa powietrze z płuc. W nosie zaczyna piec, a wszystkie mięśnie kurczą się niezależnie od mojej woli. Cuma pękła. Spust pociągnięto.
Amen.
A potem następuje wielki, jaskrawoczerwony rozbłysk i trzask, jakby ktoś rozdeptał szklankę zatopioną w mojej lewej piersi.
Podnoszę się powoli, a herosi odskakują jak oparzeni. Lekka i pusta, jak balonik na wietrze, niemal zawisam ponad gruntem.
Powstrzymuję wyciągające się w stronę moich pleców niepewne dłonie łokciem, choć jeszcze niedawno mogłabym nie wiedzieć, że się zbliżają.
A teraz widzę, nawet z tyłu czy pod ziemią.
Tylko nie czuję. Nic a nic.
Nie potrafię sklecić zdania, opisać tego, więc nie napiszę Nic. Nic a nic.
.
.
.
.
.
.
.
.
Dobra, zmieniam zdanie.
Kiva poleciła mi Twoje opko i przeczytałam całe w jeden weekend. Nie żałuję poświęconych na to godzin.
Serio, emocje rosną z każdym słowem, a Jane się ekscytuje. To zakończenie!!!
Trochę poczekaliśmy, ale dla takiego opka warto!
Rozentuzjazmowana Jane.
PS. Mam pierwszy komentarz, to dla mnie zaszczyt!
Zaraz… Co tu się stało?! Przeczytałam to chyba już ze trzy razy i nadal nie chcę wierzyć. To się nie mogło stać..! Mogło? Dobra, tutaj mogło. Ale..? Czy Obóz Herosów wyleciał w powietrze? Co?
Arachne znów nie ma ciała, jak miło. Albo ma, ale znalazła przejście do czwartego wymiaru czy coś. Też miło. Albo ją walnął ten wielki piorun i… Nie wnikam jak, ale chcę wiedzieć co za szlag ją trafił, no!
Ja (też) już nic nie wiem. Ale czekam, cierpliwie czekam. I chcę więcej.
Wow.
Tak po prostu. Odebrało mi mowę i najzwyczajniej… Wow.
PISZ DALEJ!
PS. Te łamagi, które tego nie komentują, nie znają się ;p