~*~
Tym razem z dedykacją dla malarzy bloga, których prace lub technika wyjątkowo mi się spodobały i podziwiam, bo ja nie namaluje nawet linii prostej z linijką, więc dla Veronique, Bianca, Rajczo oraz carmel za dodatek ,,Pani Cienia”.
Raisa życzy blogowiczom
Wesołych Świąt!
~*~
Upadłam na kolana, wydając z siebie cichy okrzyk zaskoczenia i bólu, kiedy moja więź z Carlem została zerwana. Oszołomiona powiodłam pustym wzrokiem po nagrobkach. Wtedy za plecami usłyszałam lubieżny śmiech wyrostków. Podparłam się o coś w zasięgu moich rąk i wstałam ze zduszonym jękiem. Znajdowałam się na cmentarzu, ziemi poświęconej, ale nie im. Innemu władcy świata. Mojemu Bogu. Miałam nadzieję, że nie mają tutaj wstępu, że będę tutaj w pewnym sensie bezpieczna. Wpadłam miedzy nagrobki, klucząc. Samotna błąkałam się, kiedy przede mną dostrzegłam maleńki, drewniany kościółek.
Pociągnęłam gwałtownie za klamkę, lecz drewno jedynie zatrzeszczało i nie wpuściło mnie. Uderzyłam gwałtownie w drzwi, rzucając przerażone spojrzenie za siebie. Byli co raz bliżej mnie. Widziałam żarzące się papierosy w ich ustach i słyszałam odgłos rozbijającego się szkła, gdy któryś z nich upuścił butelkę. Naparłam ostatkiem sił na drzwi, kiedy ktoś od wewnątrz je otworzył. Wpadłam do środka. Uderzyłam głucho kolanami w zimną posadzkę, ale natychmiast wstałam i przemknęłam miedzy ławkami. Usłyszałam gwałtowną wymianę zdań, kilka gróźb i zgrzyt zamka w drzwiach. Ciche kroki zbliżyły się do mnie powoli. Zwinęłam się w kącie, przyciskając policzek do zimnej ściany, trzymając dłoń na rękojeści noża.
-Spokojnie-skrzekliwy, stary, męski głos przebił się przez mgłę strachu, która oplotła mój umysł.- Już sobie poszli- mówił jednostajnie, jak do zranionego zwierzęcia.- Nic ci nie zrobią.
Stanął nade mną lekko zgarbiony ksiądz ze starym kandelabrem w dłoni, co wydało mi się być pewnego rodzaju ironią po mojej ucieczce z domu madame.
-Słyszysz mnie?
Skinęłam nieznacznie, zmieniając pozycje na dogodniejszą do ucieczki.
-Jak masz na imię, dziecko?
-Ava- odparłam ledwie głośniejszym od świstu wiatru głosem.
-Avo, czy dasz radę wstać?
Skinęłam, powoli podnosząc się, aby nie wzbudzić podejrzeń.
-Chodź, dziecko- powiedział.- Tu jest za dużo przeciągów dla moich starych kości- Udawał, że nie zauważył mojego mizernego wyglądu w świetle świec. Zaprowadził mnie do małej chatki, przyległej do kaplicy.- Tu mieszkam- oświadczył z duma do dwóch pokoi.- Usiądź, dziecko- powiedział, wskazując mi krzesło. Usiadłam świadoma, ciepłej strużki krwi, która leniwie płynęła pod moją bluzą. Przycisnęłam dłonią opatrunek. Patrzyłam niepewnym wzrokiem jak duchowny wrzuca kilka patyków i kory do żaru. Rzucił mi przelotne spojrzenie, nalewając wody do czajnika na herbatę. Z szafki wydobył koc, który nieśmiało mi podał. Z wdzięcznością uśmiechnęłam się, kładąc go na kolanach, żeby ukryć nóż. Poruszał się, choć powoli to z precyzją, znając swój dom na pamięć. Krzątał się jeszcze kilka minut, zanim nie postawił na stole obok mnie kubka z parującym ziołowym naparem.
-Nie wiem, kim jesteś, ani dlaczego oni cię gonili, ale kościół od zawsze był azylem- powiedział i zakasłał.- Tam.- Wskazał na lewy kąt pokoju.- Tam jest łóżko polowe z pościelą. Nie są to hotelowe wygody, ale dość, żeby spędzić noc. Prześpij się, dziecko, póki jeszcze pierwsze promienie świtu nie nadejdą. Wtedy zadecydujesz, czy opowiesz mi o sobie, czy odejdziesz stad- oświadczył, zgasił światło i poszedł do drugiego pokoju, kasłając po drodze.
Zadrżałam, kiedy mrok zapanował nad tym miejscem. Powoli przeszłam do mojego dzisiejszego posłania. Zsunęłam z ramion plecak i postawiłam w nogach łóżka. Zdjęłam z siebie ubranie do bielizny. Obejrzałam swój opatrunek, przesiąknięty krwią. Delikatnie odwinęłam bandaż, zaciskając zęby, żeby nie krzyknąć. Szwy, które mi założono były dobre, o ile mogłam to stwierdzić nie ukończywszy żadnych studiów lekarskich. Jednakże rana się zaogniła. Obmyłam ją delikatnie i opatrzyłam, a następnie połknęłam antybiotyk, który zabrałam ze sobą. Umyłam się szybko w zimnej wodzie, starając się nie obudzić księdza, choć co chwila słysząc jakiś szmer pąsowiałam. Założyłam nowy podkoszulek. Niestety moja koszula była w tak złym stanie, że nie widziałam sensu obciążania się nią, więc wrzuciłam ją do ognia. Ciemną bluzę naznaczoną nieregularnymi plamami, zaszyłam w bladym świetle księżyca. Założyłam ją na siebie. Wyciągnęłam z plecaka chleb, którego kawałek zjadłam oraz kawałek suszonej wołowiny, którą żułam dopóki nie stała się miękka jak guma, żeby popić ją dużą ilością wody. Korzystając z zasobów księdza, napełniłam manierki wodą. Zmęczona postawiłam plecak w nogach łóżka. Zsunęłam buty, które postawiłam blisko, aby w razie zagrożenia móc je szybko wzuć. Nóż wyjęłam z pochwy i schowałam pod poduszką. Położyłam się otępiała. Przykryłam się kocem i zacisnęłam palce na rękojeści noża.
-Wierzę, więc ufam. Jestem gotowa poświęcić się za ciebie własne życie. Nie zostawię cię nigdy. Nigdy o tobie nie zapomnę i będę się o ciebie wiecznie troszczył- mamrotałam jak mantrę słowa mojego ojca, które powiedział do mojej mamy, dopóki wycieńczona nie zasnęłam przerywanym snem.
*****
Tuż przed świtem zrezygnowałam z resztek urywanego snu. Usiadłam odrętwiała i przez chwilę zbierałam myśli. Wyjrzałam przez małe okienko. Nad murem cmentarza dostrzegłam łunę, nadającą niebu kolorów szarości. Ubrałam się i usiadłam przy żarzącym się piecyku. Wyjęłam z plecaka książkę.
-Co jest w tobie takiego, że wszyscy cię pożądają?- szepnęłam cicho, głaszcząc okładkę.
Otworzyłam ją i przewróciłam kartki.
~9~
Znalazłam sposób!
Rozwiązanie nareszcie należy do mnie!
Mogę się z nim teraz komunikować bez obawy o n i c h.
A to jest przecież takie proste. W końcu nie będę się już o niego lękać, choć przecież jest on tylko słabym mieszańcem.
Nareszcie zakończyły się noce patrolujące umysły w poszukiwaniu zagrożenia.
Nareszcie skończyły się dnie czekające na atak.
Nareszcie zgłębiłam coś, czego się lękali.
Mogłabym zjednoczyć w ten sposób ich wrogów. Mogłabym ich obalić. Mogłabym uprzykrzyć ich życie.
Teraz mogę go chronić.
Collegare il tempo di sonno.*
Przewróciłąm na następną stronę, ale była pusta. Przekartkowałam reszte książki, lecz nie znalazłam w niej ani jednej więcej zapisanej strony. Poczułam się jakbym dostała czymś w głowę. To nie miało sensu. Kto goniłby mnie z powodu dziewięciu wpisów w pamiętniku jakiejś dziewczyny?! Wypuściłam z palców książkę, która głucho opadła na podłogę. Ukryłam twarz w dłoniach.
To wszystko poszło na marne. W tak krótkim czasie straciłam zbyt wiele z powodu tego szaleństwa.
Esene.
Boże, ja ją straciłam.
Sama ją dobiłam!
Zadrżałam, zanosząc się zduszonym płaczem.
Dostałam ją od taty…
Taty?
Mój kochany tata.
Ciebie też straciłam!
Przygryzłam wargę, krztusząc się łzami.
Mamo, jak musi ci być ciężko?
Matt, czy wspierasz ją, czy sam zapadłeś się w otchłań rozpaczy?
Czy Carl ci pomaga?
Co z Carlem?
Wyznał mi, że jest herosem.
Czy to coś zmienia?
Tak.
Tak?
Tak! Zataił to przede mną. Dopiero teraz raczył mi to powiedzieć. Dopiero teraz!
Czy to coś zmienia?
Nie.
…
Jest moim przyjacielem, powiernikiem, starszym bratem. To moje bezpieczeństwo.
Otarłam wierzchem dłoni oczy. Spojrzałam na porzuconą na podłodze książkę. Była otwarta na jednej z pustych stron w środku. Wyciągnęłam rękę, żeby ją podnieść, kiedy zauważyłam łzę, która moczyła kartkę. Delikatnie opuszkiem przetarłam ją i gdy dotknęłam strony, poczułam zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Zamknęłam swoje, a otworzyła cudze oczy.
Stałam naprzeciw jakiegoś mężczyzny, w odległości jakichś sześciu kroków. Zaczęliśmy krążyć, nie wyciągając broni. Uśmiechnęłam się szeroko.
Nie to nie ja.
To ciało.
Ta osoba uśmiechnęłam się do…
Do kogo?
Nawet nie potrafiłam skupić na nim wzroku. Widziałam go tylko kontem oka, jak cień, który przemyka wśród nocnych mroków.
-Jesteś gotowa maleńka?- usłyszałam jego głos.
-Oczywiście, śmierci- odparło moje ciało.
Patrzyłam na mężczyznę, jak się porusza, jak stawia stopy, jak jego wyciągnięte ku górze dłonie muskają rękojeści.
-Khnar to miecz wywodzący się w prostej linii od drestha, ciężkiej, dwuręcznej broni używanej najczęściej w walce z konnicą- powiedział.- Lekko zakrzywiona klinga i półtora ręczna rękojeść sprawiają, że jest idealny dla szermierzy lubiących błyskawiczny, płynny i niestandardowy styl walki. Mógłbym z równym powodzeniem rozrąbywać stalowe hełmy, jak i zadawać delikatne, śmiertelnie precyzyjne uderzenia, otwierające tętnice i przecinające nerwy. Twoje garthy są krótsze i lżejsze, ale podwójna krzywizna ostrza czyni z nich broń niezwykle trudną do opanowania. Jednocześnie zaskakującą i nieprzewidywalną dla przeciwnika. Zaraz zobaczymy, ile zdążyłaś zapamiętać, płomieniu.
Skoczyłam w jego stronę bez ostrzeżenia, wyciągając obie szable. Lewą zamarkowałam cios w szyję, wyprowadzając jednocześnie prawą szybkie, podstępne pchnięcie w brzuch.
Ostatni pojedynek ze swoim nauczycielem wygrała tą właśnie sztuczką, wyciągnęłam z jej wspomnień.
Khnar miękko zszedł z linii ataku, zignorował fałszywy cios, prawdziwy sparował w krótkim półobrocie. Nie zauważyłam, kiedy wyciągnął miecz. Tylko jeden, drugi ciągle tkwił w pochwie.
Mimo wszystko potrzebowałam aż pięciu uderzeń serca, żeby zmusić go do wyciągnięcia drugiego miecza.
Był świetny, miał instynktowny, na wpół natchniony styl, cechujący urodzonych szermierzy, pomyślało moje ciało.
Przez kilka następnych chwil parował jej ataki, jeden po drugim, jakby odpędzał się od natrętnego dziecka. Uśmiechnęłam się szeroko, początek był tylko testem, zabawą, rozgrzewką. Zaraz mu pokaże…
Przeszedł do kontry tak szybko, że omal nie wytrącił jej broni z ręki. Uderzał na przemian, prawa ręka, lewa, by nagle złamać schemat i rytm ataku, prawa, prawa, lewa, prawa, lewa, lewa, lewa, prawa… Coraz szybciej, coraz dynamiczniej. Wydawało się, że zapomniał o sztychach, zadawał tylko cięcia, szerokie i płytkie, z przedramienia i nadgarstka, góra, dół, góra, góra, dół, góra, dół, dół… Jego broń była dłuższa i cięższa, mógł atakować, trzymając w miarę bezpieczny dystans.
No cóż, zacisnęłam zęby, tak mu się tylko wydawało.
Wtedy przejęłam inicjatywę, odskoczyłam na mgnienie oka, żeby wybić go z rytmu, a gdy poszedł za ciosem, skróciłam odległość i zarzuciłam go gradem uderzeń. Powinien się cofnąć, każdy na jego miejscu by tak uczynił, walka na tak krótki dystans dawała szermierzowi władającemu garthami zdecydowaną przewagę, rozsądek nakazywał cofnąć się i wykorzystać długość i ciężar khnarów.
Ale tego nie zrobił. Przyjął wymianę ciosów na jej warunkach, prawie twarzą w twarz. Na dziesięć, może dwanaście uderzeń serca otoczyła ich rozmigotana, rozświetlona błyskami ostrzy zasłona, wypełniająca całą przestrzeń kaskadą dźwięków.
Och, przemknęła mi przez myśl, nawet tu, na placu ćwiczeń, taki widok był czymś niezwykłym. Przez kilka boleśnie długich uderzeń serca oboje znaleźli się w transie. Na drodze, której próbował mnie nauczyć. Potrzeba było lat ćwiczeń szlifujących wrodzone zdolności i czegoś jeszcze, czegoś nieuchwytnego i trudnego do nazwania, by taki stan osiągnąć. Gdy się to udawało, broń przestawała być zwykłym przedłużeniem woli, w transie przestawało się czuć jej wagę, wewnętrzna przestrzeń, obejmująca ciało, rozszerzała się na sferę, której granicę wyznaczał zasięg klingi. Błysk, cień, dźwięk, zapach, smuga ciepłego powietrza, wszystko to dostarczało informacji o sile i kierunku nadchodzących uderzeń. Widywałam wojowników walczących z pięcioma, sześcioma przeciwnikami jednocześnie i będących całkowicie poza zasięgiem ciosów czy pocisków.
Nigdy, w całym moim treningu, nie byli sobie bliżsi i dalsi jednocześnie.
Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia pojedynku spojrzałam mu w oczy i omal nie krzyknęłam. Wypełniała je tak bezbrzeżna pustka, jakby stał już po drugiej stronie Mroku. Z przerażającą jasnością dotarło do niej, dlaczego on tak dobrze walczy.
Bo nie zależy mu na własnym życiu.
Stał się śmiercią!- krzyknął cudzy umysł.
Ciało przerwało pojedynek, cofając się błyskawicznie o kilka kroków. Wsunęłam posłusznie szable do pochew, ale nie wypuściłam ich rękojeści z dłoni. Gdybym to zrobiła, mógłby zobaczyć jak się trzęsłam. Próbował odebrać mi duszę. Moimi rękami. Tego, co poczułam, nie można było nazwać gniewem. Gdyby nie pozostałości transu, rozerwałabym go na strzępy gołymi rękami. Tu i teraz, bez względu na prawa.
– Tyyy… – tylko tyle udało jej się wydyszeć. – Dlaczego?
– Byłaś bliższa zatracenia się niż inni– powiedział po prostu, z ciemnością wciąż obecną w źrenicach. – Mogłaś należeć do mnie.
Szybkim ruchem wsunę broń do pochew i skłonił się.
-Oni nie podejrzewają, jak silna się stałaś…
Oderwałam dłoń od książki, przerywając ten sen na jawie. Rozejrzałam się, ale nic się nie zmieniło. Wydawało mi się, że nawet nie minęła minuta. Spojrzałam na książkę, a na pusta strona została zapisana, ale z każdą chwilą atrament blakną i znikał.
-Co się stało?- mruknęłam sama do siebie.- Jest jeden sposób, żeby się przekonać.
Przejechałam dłonią po twarzy, zgarniając kosmki włosów. Ostrożnie przewróciłam kilka kartek wstecz i przyłożyłam dłoń.
Ból eksplodował z lewej strony, jakby meduza przylgnęła mi do boku i owinęła parzydełkami. Był niepowstrzymany, wycisnął jęk przez zaciśnięte zęby, powrócił szlochem przy rozpaczliwym zassaniu powietrza. Niemal straciłam czucie w nogach, kolana ugięły się i nagle uderzyłam o bruk.
Nie podtrzymali mnie. Niedobrze. Zaraz będą kopać.
Nieważne. Nie chodziłam już po ulicach obcego miasta, brodząc po kostki we krwi.
– No… ak od… zu… epiej – głos dochodził z góry, ledwo zrozumiały, przez szum krwi w uszach. – … a… olanach… ak jak należy. Podnieś głowę.
Nie posłuchałam od razu, więc czyjaś pięść zacisnęła się na włosach i poderwała głowę mnie góry.
– Lepiej. – Uśmieszek zbira był irytujący. – Pomyślałaś pewnie, że Sam uderzył cię kastetem, prawda? Ale nie. Kastet zakłada, gdy chce kogoś zabić. Jak żebra?
Złamane. Co najmniej dwa. Oddychanie boli, jakby ktoś ściskał mnie gorsetem i kołkami.
– Myślę, że co najmniej dwa. To tak naprawdę nie było mocne uderzenie, Sam nie cofnął się nawet, żeby wziąć porządny zamach. No trudno. Dostałem polecenie, żeby cię nie zabijać, zanim nie przekonam się, do czego możesz się przydać, kochanieńka. Zaczniemy od tego, czy dasz radę wstać. Jeśli nie staniesz na nogi, zanim policzę do dziesięciu, chłopcy pobrudzą sobie trochę buty. Raz, dwa, trzy…
Szybko liczył- pomyślałam, przeklinając w myślach.- Bez żadnej taryfy ulgowej.
Cztery padło, gdy podparłam się na dłoniach, żeby nie walnąć nosem o ziemię, pięć, sześć i siedem zlały się niemal w jedno słowo. Zacisnął zęby, przygryzając sobie wargę, usta wypełniła mi krew, i z ciężkim stęknięciem wstałam, uważając, żeby nie zaplątać się w materiał spódnicy. Czarne plamy zatańczyły mi przed oczami, świat zawirował, a meduza przyklejona do boku zaprosiła do siebie kilka sióstr. Jęknęłam i zatoczył się w tył, szukając za plecami ściany.
Że też wprosiłam sie na taką zabawę- pomyślałam.
– … dziesięć. Dobrze. Jeśli oprzesz się o ścianę, Sam złamie ci następne żebra. Masz stać sam.
Zamarłam na moment. Wstrzymałam oddech, powoli rozstawiłam nogi, zacisnęłam dłonie w pięści. Smak krwi w ustach nie znikł, ale to akurat był najmniejszy problem. Plamy czerni odpłynęły na boki i wyłoniła się z nich tępawa twarz, wyrażająca niechętne uznanie. Pewnie rzadko kobiety atakowane w zaułkach dawały radę wstać, o ile zdążyły, gdy ten baran liczył do dziesięciu!
– Dobrze – powiedział. Miałam wrażenie, jakby słowa zbira docierały do niego z drugiego krańca miasta. – Pierwszy raz ktoś wstał tak szybko.
– Nie odzywaj się, Sam – Stał z boku, ale nie zaryzykowałam ze spojrzenia w jego stronę. – A ty słuchaj i odpowiadaj na pytania. Spotkałaś się wczoraj z szefem?
– Tak.
Nie było sensu zaprzeczać, gdyby nie wiedzieli o spotkaniu, najpewniej w ogóle nie pofatygowaliby się do tego zaułka.
– Dobrze. Rozmawialiście?
– Tak.
– O czym?
– O mieście.
Stający przede mną zbir zerknął w bok, jakby czekając na polecenie bicia. Ono jednak nie padło.
– Dobrze. I co on sądzi o twoim przybyciu? Ucieszył się? Ostatnio jakoś nie bardzo ma ochotę rozmawiać z kimś twojego pokroju. Odmówił nawet zapłacenia i nie odpowiada na wezwania. Nieładnie.
Zapadła cisza, jakby zbir uznał temat za wyczerpany. Wtedy odkryłam, że jeśli nie wykonuje żadnych ruchów i nie oddycham zbyt głęboko, to ból staje się jakby lżejszy.
– I co z tego? – zapytałam wreszcie.
– He, he, he. Dobre. Można by pomyśleć, że godzinę rozmawialiście o starych czasach, wspominając, jak to wam razem było dobrze, gołąbeczki. Wiemy, o czym gadaliście. Ostrzegłaś go. Straciliśmy już trochę ludzi, ale Liga nie jest od tego, by natychmiast rzucać się wszystkim fanatykom do gardła. Cierpliwość jest cnotą, nie sądzisz?
Zwłaszcza ta, którą mają martwi, pomyślałam, ale milczałam. Przypomniałam sobie starą złodziejską zagadkę: „Jaki jest najskuteczniejszy knebel na świecie? Pięść łamiąca ci żebra”. Kiedyś ten dowcip wydawał mi się lepszy.
– A teraz on, który powinien być szczęśliwy, że tyle lat Liga tolerowała jego rządy, nagle odkrył w sobie większe ambicje. Odmawia płacenia, nie stawia się na spotkania, powiększa bez pozwolenia własne oddziały, przyjmuje przysięgi, do których nie ma prawa. Negocjuje z innymi przywódcami, jakby to nie Liga mu zagrażała.
– I co z tego? Jeśli to taki problem to wyślij ludzi, by go przekonali, że robi błąd.
– Ale po co? Po co nam nocna wojna na ulicach? Liga jej nie chce, bo to tylko ją osłabi.
Zaryzykowałam wreszcie obrócenie głowy i spojrzenie na zbira.
– Nie chce, czy jest na nią za słaba? Ile gildii odpowiedziałoby na jej wezwanie? Ilu ludzi mogłaby wysłać do miasta, które uczynił twierdzą? Widziałam to. Tam naprawdę każda ulica należy do niego. Liga musiałaby mieć armię.
Spojrzał na mnie z ironią. Twarz skurczyła mu się we wrednym uśmieszku.
– Po co armia tam, gdzie wystarczy jeden człowiek?
Dotarło to do mnie z prędkością bełtu wystrzelonego z kuszy.
– Zrozumiałaś. – Uśmieszek poszerzył się. – To dobrze. Szef zawsze chwalił cię, że niby potrafisz szybko myśleć. Masz rację, że on zmienił miasto w twierdzę i co najgorsze, ludzie są wobec niego lojalni. Nigdzie nie chodzi sam, nigdy nie odsłania pleców, nie opuszcza ulic, na których zna każdego człowieka, od dzieci po starców. Nie sposób zbliżyć się do niego niespodziewanie. Tylko ktoś, komu ufa…
– A jak ten ktoś miałby wyjść z tego cało?
Nie zadałam tego pytania. To nie ja- pomyślało ciało. To ktoś inny. Nie targuję się teraz o własne życie, sprzedając śmierć.
– Dobre pytanie. Rozmyślaliśmy nad tym dłuższy czas i oczywiście doszliśmy do wniosku, że śmierć szefa, od noża czy miecza, jakkolwiek widowiskowa, dawałaby nikłe szanse na przeżycie naszemu człowiekowi. Dlatego trudno byłoby kogokolwiek skłonić do takiej roboty. Więc po namyśle stwierdziliśmy, że najlepsze będzie coś takiego.
W ręku zbira pojawiła się mała, ciemna buteleczka.
– Utrena, trucizna doskonała. Nie ma smaku, zapachu ani antidotum. Szybko się wchłania, nawet jeśli wywołasz wymioty zaraz po połknięciu, nie uratujesz się. Działa długo, przez kilka dni i nie daje żadnych objawów. Powoli krąży we krwi, gromadząc się w nerkach, wątrobie, trzustce i płucach. A potem, piątego lub szóstego dnia, nagle zaczynasz sikać i pluć krwią, boli cię całe ciało, tracisz wzrok, dusisz się i umierasz. Wszystko w krócej niż kwadrans. Bolesna, ale w miarę szybka śmierć. Te pięć dni wystarczy, żeby nasz człowiek wyjechał z miasta. Bardzo bogaty. Tak bogaty, że będzie mógł kupić sobie jakąś posiadłość, gdzie spędzi resztę życia wśród winnic. Sam bym się skusił, gdyby istniała szansa, że szef dopuści mnie do siebie.
Trucizna. Mimo iż w mieście istniało kilka gildii skrytobójców, używanie wolno działających trucizn uważane było za wyjątkowo niehonorowe. Co innego nasmarować bełt czy ostrze sztyletu czymś, co zwiększy ich skuteczność, a co innego podać nieświadomej ofierze truciznę w jedzeniu lub piciu i obserwować, jak kona przez kilka dni. Nawet działające w mieście gildie zielarzy akceptowały niepisaną umowę i niezmiernie rzadko sprzedawały coś takiego.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Jeszcze pamiętam, co nieco z zasad panujących w mieście. Nie będzie takiego miejsca na tym świecie, gdzie w a s z człowiek mógłby się ukryć.
– Dostaniesz dość złota, by wyjechać dalej. Nawet na sam kraniec świata. Zmienisz imię, wygląd, wyjdziesz za mąż, może nawet znajdziemy ci kogoś dobrego i urodzisz dzieci, którym kupisz tytuły szlacheckie. Oczywiście winnice nadal wchodzą w grę, Liga wie jak lubisz dobre wino. Będziesz bogata, leniwa i syta życia. Zapomnisz o biedzie, chłodzie i głodzie. To będą najłatwiej zarobione pieniądze w twoim życiu. Wrócisz do szefa, napijecie się wina na zgodę i przeprosisz za swoje głupoty. On zawsze miał do ciebie słabość. A potem wyjedziesz z miasta…
Mówił krótkimi, prostymi, niemal hipnotyzującymi zdaniami. Buteleczka w jego ręku kołysała się monotonnie. Zbóje za plecami tkwili nieruchomo jak posągi. Tylko ja pozwalałam sobie na poprawienie zniszczonej fryzury, jednocześnie przeczesując wzrokiem cienie.
Stanęłam na szeroko rozstawionych nogach, chwiejąc się lekko, i przestałam słuchać. Ból z nieznośnego stał się duszący, z połamanymi żebrami nie da się wziąć pełnego oddechu, ale trudno. Czułam ciężar w rękawie bluzki. Nie obszukali jej, co było błędem, wstając, wyciągnęłam sztylet z cholewy, choć na wszystkich bogów nie pamiętałam, żeby świadomie podjęłam taką decyzję. Teraz przytrzymywałam broń ostrzem w dół, czubek klingi kłuł mnie w palec. Wystarczy rozluźnić dłoń i schwycić rękojeść.
Byłam najgroźniejsza, to z nią rozmawiał zbir, widać miał pewność, że zrozumiem jego polecenia i potrafię wykonać je co do joty. Cios w tętnicę szyjną albo w gardło. Żaden człowiek na świecie nie będzie walczył z rękami przyciśniętymi do rozpłatanej szyi. Drab przy wejściu może stanowić pewien problem, ale może się też przydać. Przemknięcie obok niego będzie okropnie trudne, ale jeśli uda mi się go okaleczyć, najlepiej przecinając ścięgno pod kolanem, to przewróci się i zablokuje zaułek, dając mi czas na ucieczkę i wmieszanie się do tłumu przekupek. To dobrze, że ten głupiec nie pozwolił mi się oprzeć o ścianę. Teraz miałam dwóch zbirów za plecami, a oni nie wyglądali na zbyt szybkich.
Stałam i potakiwałam słowom, które i tak do mnie nie docierały. Czekałam, aż odezwie się któraś z tych irytujących, głupawych myśli, jakie zawsze pojawiały mi się w takich chwilach w głowie. Nic z tego. Moje myśli stały się podejrzanie klarowne i spokojne. Plan zatem zaliczał się albo do doskonałych i nie zostało w nim już nic do dodania, albo do kompletnie szalonych, a wtedy wszelkie protesty i tak nie zdałyby się na nic.
Osobiście byłam skłonna zgodzić się z tym drugim.
– Przepraszam?
Zdumiewające, jak szybko tamten się zamknął, przerywając w pół słowa litanię zysków i dobrodziejstw, jakie spłyną na mnie za otrucie szefa. Człowieka, który przez ponad dziesięć lat był za jej pośrednictwem ich pionkiem.
– Nie zrobię tego.
Przyglądał mi się krócej niż uderzenie serca. A jednak tyle wystarczyło, aby zrozumiał, że dalsze gadanie nie ma sensu. Twarz ściągnęła mu się dziwnie, obnażył zęby w dzikim grymasie.
– Za…
Nie zdążył dokończyć. Rozluźniłam dłoń, rękojeść sztyletu wpadła w nią sama i nagle wszystko jakby zwolniło. Chyba rzeczywiście byłam najbystrzejsza i najszybsza z całej czwórki drabów, ale moja pięść wydawała się wędrować w stronę twarzy złodzieja w tempie muchy nurkującej w słoju z miodem. Krótki cios przeciął mu żyły i ścięgna po wewnętrznej stronie nadgarstka. Koniec z okładaniem ludzi pięściami. Odepchnęłam się od niego, fala bólu płynąca z połamanych żeber przemknęła gdzieś obok, i już byłam przy rozgadanym herszcie bandy. Uderzyłam od góry, rękojeść sztyletu trafiła bandytę w nasadę nosa, chrupnęło, i w następnej chwili stał już za plecami posłańca Ligi. Przykleił się do nich tak, że tamten nie mógł nawet drgnąć, i zakrwawionym sztyletem głaskał grdykę mężczyzny.
– Stać!
Wszyscy zamarli. Ja też, mimo że to ja wrzasnęłam. To nie tak miało wyglądać, tylko tyle zdołałam pomyśleć, miałaś biec do wyjścia.
I właśnie konać, katowana na śmierć przez zbirów. Nie minęłabyś ich wszystkich.
– Daj mi tę buteleczkę – zachrypiałam w ucho.
Naczynko z trucizną zmieniło właściciela.
– Pięćset złota… – szept był niemal niezrozumiały. – Tyle Liga płaci za głowę szefa. Nie mówiłem wcześniej… teraz wiesz… Pięćset w złocie i klejnotach… Można za to kupić posiadłość… Można…
Lekko nacisnęłam ostrzem jego gardło i szept się urwał.
– Hej – Osiłek spojrzał na mnie tępo. – Przewiąż swoją ranę. Niech tamci dwaj ci pomogą.
Opatrywanie trwało krótko, zbójom musiał wystarczyć oderwany rękaw i pasek.
– Dobrze. A teraz wynoście się stąd. Tak, macie wyjść i wrócić do Ligi. Prawda?
Sztylet skrobnął lekko zarost zbira. Obleśne.
– Ta… Tak… Już. Idźcie.
Zbiry opuściły zaułek. Czekałam. Istniało ryzyko, że będą sprytni, zlekceważą rozkaz i zaczają się na nią przy wejściu, ale było to mniej więcej tak samo pewne, jak to, że zaraz pojawi się tu Łapacz dusz z ludowych legend.
– Co teraz? – Zbir odzyskał głos.
– Ty zostajesz, ja wychodzę. I nie, nie poderżnę ci gardła. Przekażesz ode mnie wiadomość Lidze. Cena, którą wymienił, jest odrobinę za niska, więc niech lepiej dokładnie przemyśli, ile jest gotów zapłacić za coś takiego.
To było… rozsądne posunięcie. Dopóki będą sądzić, że można ją kupić, nie wyślą kolejnych bandziorów. To da mi czas, żeby obmyślić następny krok.
– Teraz uklęknij i zamknij oczy.
Krótkim ciosem w skroń posłałam bandytę na ziemię. Wprawdzie zanim jego ludzie wrócą z posiłkami, ktoś mógł go tu znaleźć, ograbić i poderżnąć gardło, ale to już nie był mój problem. Sam tu wlazł.
Musiałam zastanowić się, co dalej, i to szybko, bo w mieście nagle zrobiło się dla niej za ciasno. Zbyt długo jej tu nie było.
Jej?
Ciało…?
Udało mi się oderwać dłoń w czasie snu po raz drugi. Spojrzałam na zegar. Gdy tam byłam… gdy stawałam się nią, czas stawał. Jak to było możliwe?
Podniosłam się z podłogi i schowałam książkę do plecaka. Przygotowałam się do wyjścia. Najciszej jak umiałam opuściła dom księdza i wróciłam do kościoła. Otworzyłam nieśmiało drzwi. Rozejrzałam się podejrzliwie, gdy słońce musnęło moje policzki. Świt niósł nadzieję, że jeszcze mnie nie dogoniły. Przemknęłam między nagrobkami do furtki. Obejrzałam się za siebie, dostrzegając światło w domu księdza.
Książka jest ważniejsza niż ja- pomyślałam.- Odnajdę Cassa Della Notte i nie oddam im tej prawdy.
Wybrałam.
~*~
*Collegare il tempo di sonno.- połącz czas snu
Jak zwykle genialne Tęsniłam za tym opkiem <3
Genialne. 😀
Naprawdę świetne. Całkiem długie, świetnie napisane, z porządną interpunkcją. Tego mi było trzeba 😉 Szczególnie, że opko robi się coraz lepsze ^^ Teraz pozostaje mi tylko czekać na CD.
Twoje opisy są świetne i te przemyślenia… Wow. Będę czekać na następną część 😀