~*~
Oto już dziesiąta część, w co sama nie wierzę, ponieważ zazwyczaj po dziesiątej części kończyłam opowiadanie i pisałam epilog. Chciałaby uprzedzić, że na następną, już jedenastą, będzie trzeba zdecydowanie dłużej poczekać, być może nawet ponad miesiąc, nie wiem jak ułoży mi się plan zajęć.
Tak czy siak z dedykacją dla komentujących.
Raisa
~*~
-Vivienne Shepard, stałaś się zwierzyną łowczyń Artemidy- oświadczyła śmiertelnie poważnym tonem, a w oddali zawyły wilki.
Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
-Aido…- zaczęłam.
-Nie wierzysz mi- stwierdziła.
Niebo przeszyła błyskawica, rzucając na jej twarz niepokojący blask. Zwalczając instynkt nie cofnęłam się ani o krok, choć wiedziałam, że wystarczyłoby, żebym pobiegła, krzycząc do rezydencji. Nie wiedzieć, dlaczego wiedziałam, iż Edym zdołałby ją powstrzymać. Psychopata z rozdwojeniem jaźni kontra przywódczyni kasty złodziei. To byłby ciekawy pojedynek. Na sama myśl uśmiechnęłam się lekko, choć na myśl o nim poczułam bolesne ukłucie w piersi. Zdusiłam w sobie niechciane uczucia, starając się skupić na mojej obecnej sytuacji. Zbyt wiele wydarzyło się tego dnia, żeby to zrozumieć.
-Aido, jak mam ci uwierzyć, jeśli mówisz mi coś takiego- powiedziałam, próbując myśleć o ucieczce, jako planie H, ponieważ zazwyczaj plany od B do G są albo niemożliwe lub awykonalne albo po prostu wyjątkowo bolesne.
W kilku szybkich krokach przemierzyła dzielącą nas odległość. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że jednak posłuchała mnie i miała na sobie moje ubranie. Poczułam ukłucie zazdrości, widząc jak dobrze w nim wygląda. Nawet mój płaszcz nie był na nią za długi, na co potajemnie liczyłam.
-Posłuchaj mnie uważnie, bo nie zamierzam się powtarzać. Obiecałam Carlowi, że będę cię chronić oraz spróbuję ci zaufać. Złożyłam mu obietnicę i wybacz, ale jej nie złamie, choćbym miała cię ogłuszyć, czy siłą stąd wywieźć- wycedziła, wyraźnie powstrzymując się przed wykonaniem groźby.
Przymknęłam oczy.
: Carl?
Niepokojąca cisza i brak odpowiedzi, nie poprawiły mojej sytuacji.
: Carl!– krzyknęłam w myślach, lecz odpowiedź nie nadeszła.
Otworzyłam oczy, powstrzymując się od łez bezradności. Byłam na rozdrożu. Miałam zbyt wiele niewiadomych, żeby świadomie zadecydować, którą drogą podążyć. Tak bardzo chciałam nareszcie zrozumieć, co się wokół mnie dzieje. Czułam jakby cały świat oszalał. Nawet natura wydawała mi się teraz nieznana. Zima nie trwała nawet tygodnia, a teraz jeszcze ta burza. W dodatku miałam wrażenie, że wszelkie chmury nie mogą uformować się nad nami i co dziwniejsze księżyc zdawał się wisieć dokładnie ponad nami.
Potrząsnęłam głową, próbując zebrać myśli. Wiatr szarpnął mocno mną, przez co zachwiałam się. Kiedy nadepnęłam na połę płaszcza, oderwałam kilka dolnych guzików.
-Decyduj.
Może i jest szalona, ale próbuje mnie chronić, ponieważ Carl jej ufa. Z jakiś nieznanych mi powodów… Kolejnej niewiadomej. Poza tym on sam chciał mnie chronić, czyli, że zagrożenie jest realne. Poza tym pamiętałam ich rozmowę, którą podsłuchałam. Matka Aidy, kimkolwiek była, ostrzegła ją przed kontaktem ze mną, co oznaczało, że nawet ona powinna obawiać się zagrożenia.
– Vini non zanmi m ‚ – powiedziałam, a Esene ochoczo podeszła do mnie. Wprawnym ruchem wskoczyłam na jej grzbiet. Spojrzałam na Aidę z lekkim uśmiechem, który miałam przyklejony do ust w rezydencji madame.- Nie jedziesz?
Uniosła jedną brew do góry. Podeszła do boku konia i usiadła przede mną, ujmując lejce. Uścisnęła klacz łydkami. Esene wystrzeliła do przodu, szybko nabierając prędkości.
Wiatr smagał mnie bezlitośnie po twarzy, próbując zrzucić mi z głowy kaptur. O ile to było możliwe, deszczu przybrał na sile. Wielkie krople ulewy rozbryzgiwały się o skórę Esene, mocząc długi materiał mojej sukni. Szybko przemknęłyśmy przez znany mi zagajnik topoli, nie przyspieszając w Czarcim Dole. Drzewa przewijały mi się przed oczami z zawrotną prędkością, gdy wyjechałyśmy poza teren miasta. Zastanawiałam się, w jakie szaleństwo się wpakowałam, kiedy nad szum deszczu wybiło się bliskie wycie dwóch wilków. Kolejne odpowiedziały im, wyraźnie będąc dalej. Usłyszałam ciche przekleństwo i szept Aidy w dziwnym acz zrozumiałym dla mnie języku.
-Η μητέρα, να ενισχύσει με την αρχαία δύναμή τους και να μας ευλογήσει με τον αντίθετο τρόπο.- Matko, wzmocnij mnie swą pradawną siłą i błogosław nam na przeciwnej drodze.
Usłyszałam cichy świst, a w drzewie obok utkwiła długa strzała. Z moich ust uleciał zduszony okrzyk trwogi. Obejrzałam się przez ramie, uważając, żeby nie spaść. Za nami obok dwóch wilków biegła dziewczyna z łukiem i morderczym wyrazem twarzy.
– Pi vit- krzyknęłam, pospieszając Esene.
Ściskając udami boki klaczy, czułam jej twarde mięśnie, które zaczęły poruszać się szybciej niż kiedykolwiek. Poruszaliśmy się szybciej, lecz nasza pogoń nie ustępowała. Kuliłam się za każdym razem, gdy słyszałam świst strzały obok mnie. Jedna z nich drasnęła mnie w ucho, przelatując.
-Czy wiatr nie powinien jej przeszkadzać?- spytałam Aidę.- Nie można mieć takiego szczęścia!
-To błogosławieństwo bóstw. Zeus im sprzyja.
-Ten staruszek od piorunów?
W drzewo przed nami uderzył piorun, zwalając je na dróżkę leśną.
-Nie mów tak o nim, jeśli życie ci miłe!- warknęła, przeskakując przeszkodę.
Zdezorientowana, skuliłam się, zerkając na naszą pogoń. Przymknęłam oczy, próbując wykrzesać z siebie, choć trochę odwagi, kiedy wokół panował chaos. Las, na zachód od nas, płoną. Czułam w powietrzu gryzący dym. Deszcz zmienił ziemie w bagno, bardziej utrudniając nam ucieczkę niż gasząc pożar. Aida zaczęła szperać w swojej torbie.
: Carl! Potrzebuję cie!
-Masz- wcisnęła mi do ręki garść jakiegoś proszku.-Rozsyp na całej drodze- poleciła.
Wciąż nic nie rozumiejąc, wykonałam jej polecenie, pozwalając wiatrowi ponieść go. Ku mojemu zdziwieniu, kiedy jeden z dwóch wilków wbiegł w niego, zaczął skomląc, rzucać się po ziemi. Dziewczyna zatrzymała się i wystrzeliła jeszcze jedną strzałę, zanim podeszła do wilka.
-Udało się?- spytała Aida, uważnie wybierając drogę.
-Odpuściła, ale nie widzę drugiego- odparła, rozglądając się.
Wtedy poczułam coś ciepłego na nodze, ale zignorowałam to, kiedy drugi wilk rzucił się na Esene z krzaków obok, zrzucając nas ze zbocza. Zaskoczona poluźniłam uścisk nóg i osunęłam się na ziemie, tracąc z oczu resztę. Przekoziołkowałam kilka metrów, obijając się o każda gałąź. Otumaniona spróbowałam się podnieść, ale cały świat wokół mnie wirował. Czułam okropny ból od ramion w górę, ale poza tym podejrzewałam kilka ciekawych siniaków na żebrach. Ostrożnie podniosłam się i podpierając o drzewo, stanęłam na własnych nogach. Rozejrzałam się, lecz przez strugi deszczu, cieknące mi po twarzy, miałam ograniczoną widoczność. Odgarnęłam przylepione do twarzy pasma mokrych włosów i założyłam ponownie kaptur na głowę, schodząc w dół zbocza. Wśród hałasu burzy usłyszałam zwierzęcy charkot. Skierowałam się w stronę, z której wydawało mi się, że dobiegał odgłos. W strugach deszczu, pomimo podwójnego widzenia, dostrzegłam kulejącą postać, którą okrążał właśnie wilk. Zamarłam, zdając sobie sprawę, ze moja obecność może przyspieszyć atak. Stanęłam pod wiatr, żeby mnie nie wyczuł, modląc się równocześnie, aby nie usłyszał mojego przyspieszonego oddechu. Zwierze przygotowało się do skoku, lecz Aida stała nieruchomo, niczym muzealny posąg. Wilk skoczył, w chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że moja obrończyni jest nieuzbrojona. Oba ciała padły, splątane w śmiertelnym uścisku. Wydawało mi się, że wszystko zamarło w oczekiwaniu na wyrok niebios. Nagle poruszyły się. W przestrachu wyciągnęłam nóż. Podeszłam bliżej, kreśląc łuk.
-Pomóż mi- usłyszałam cichy głos Aidy.
Kiedy zbliżyłam się, dostrzegłam, że trawę wokół ciał pokrywała ciecz ciemnej barwy. Drżącą dłonią dotknęłam mokrego futra wilka. Wyczułam ciepłą krew buchającą z rany. Z ogromnym wysiłkiem zepchnęłam ogromne cielsko z Aidy. Dostrzegłam złamaną strzałę w jej udzie, a przód jej kurtki był cały w krwi.
-Muszę cię opatrzyć- wyszeptałam słabym głosem.
Drżącymi dłońmi zaczęłam szperać w torbie, szukając apteczki.
-Nie- wyszeptała. Spojrzałam na nią jak na wariatkę.
-Ale ty…
-Gonią cię i byle pył ich nie powstrzyma. Na mnie im nie zależy. To ty jesteś celem.
-Czyim celem? Kto na mnie poluje?
-Mogę ci powiedzieć tyle, ile sama wiem. Jesteś w posiadaniu pewnego przedmiotu, choć może o tym nie wierz jest on bardzo potężny- wyszeptała, uciskając dłońmi strzałę.- Osobę, która miała go posiadać nazwano Dalekowidzącym, ponieważ w nim jest prawda, czy coś w tym stylu. Bogowie… -Chciałam zaprotestować, ale mnie powstrzymała.- Moi bogowie pożądają tego przedmiotu.
-Ale ja nic nie mam, żadnego cennego przedmiotu. Nawet włamywacz nic nie znalazł.
-Sama wiesz, że to nie jest cała prawda- odparła, krzywiąc się z bólu.- Posłuchaj mnie uważnie. Ja widziałam tylko dwie opcje albo wywieźć cię na Long Island albo ukryć. Teraz ci nie pomogę, ale przyśle kogoś, kto cię znajdzie i ochroni. Musisz znaleźć… miejsce, które mój przyjaciel nazywał Cassa Della Notte… Nie wiem, gdzie ono jest… ono jest… ono znajdzie ciebie, jeśli… jeśli będziesz jego potrzebować.
-To ma tyle sensu, ile moje halucynacje…
Złapała mnie za ramie i z zadziwiająca siłą przyciągnęła.
-Zapamiętaj! Starożytni greccy bogowie istnieją i pragną twojej śmierci, twoim tropem podążają najlepsze łowczynie świata, a ty posiadasz coś, o czym nie wiesz, lecz wszyscy tego pragną. Cassa Della Notte.
-Cassa Della Notte- wymamrotałam pod nosem, żeby nie zapomnieć.- To po łacinie?
-Nie łacinie- wypluła te słowa z odrazą.
Kolejne wycie wilków wyrwało się ponad szum burzy. Spojrzałam niespokojnie na krzaki. Byli jeszcze daleko, ale z ich węchem szybko nas znajdą.
-Musisz już iść. Ukryj się i pamiętaj o nocy w naszej kaście. Wspomnij moją opowieść…
-Gdzie jest Esene?- spytałam, przerywając jej, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z jej braku.
-Wybacz mi- szepnęła, spoglądając na zachód.
Podeszłam tam z duszą na ramieniu. Niedaleko od ścierwa wilka wśród zarośli leżała Esene. Uklękłam przy niej, delikatnie gładząc jej szyje. Czułam jej słabnący puls pod palcami. Wpatrywała się we mnie swoimi pięknymi oczami. Tak nie wiele ze sobą przeżyłyśmy. Nie powinna jeszcze umierać, ale rany zadane jej przez wilka były zbyt poważne. Nawet w domu wątpiłam czy dałabym radę z pomocą Carla i weterynarza ją uratować. Starałam się nie dotknąć jej poharatanego pazurami brzucha, z którego buchała szkarłatna krew.
-Lape- szepnęłam, walcząc ze łzami. Nie mogłam sobie teraz na nie pozwolić.
Delikatnie poruszyła się, tocząc pianę z pyska. Wyciągnęłam nóż z pochwy. Odnalazłam tętnicę szyjną i wprawnym ruchem wbiłam ostrze w ciało jak na polowaniu, ofiarując jej ostatni dar. Szybką śmierć.
-Mwen regret zanmi m ‚ – Wybacz, przyjacielu.
Otarłam ostrze o trawę, zanim przeszukałam jej juki, które zaniosłam do Aidy. Uparcie ignorowałam wycie wilków, które zbliżały się do nas, co raz bardziej. Wzięłam wszystko, co mogłoby mi się przydać w lesie i mieście, o czym pomyślałam pakując to Aidzie. Zostawiłam jej najpotrzebniejsze rzeczy, w tym za jej namową telefon.
-Zadzwonię po pomoc, a ciebie przez niego tylko szybciej by namierzyli.
Skinęłam, nieskora do rozmowy. Zarzuciłam na ramiona plecak zdeterminowana odnaleźć Cassa Della Notte, gdziekolwiek się znajdowało.
-Przykro mi- szepnęła, po raz pierwszy okazując uczucia. Samotna łza spłynęła po jej twarzy, kiedy podniosła z ziemi nóż.- Zbyt wiele strat w tak krótkim czasie. Ale pamiętaj, że istnieją ci, którzy są skorzy do pomocy tobie, lecz muszą się ukrywać. Idź! Uciekaj, Dalerkowidzaca! Są zbyt blisko.
Mimo, że nie rozumiałam, w co zostałam wplątana, instynkt nakazał mi ucieczkę. Skinęłam lekko głową i pobiegłam. Stałam się zwierzyną, choć wolałabym pozostać łowcą. Skupiłam się na lesie, tak jak uczył mnie Carl. Pomimo deszczu spróbowałam odnaleźć szlak zwierząt, aby wśród nich zgubić swój zapach, zmywany wraz z potokami błota. W tym miejscu drzewa stały się grubsze i urodziwsze. Za dawną radą, wspięłam się na jedno z nich, aby zmylić pościg poruszając się w powietrzu. Chodzenie po drzewach w czasie takiej burzy było szczytem głupoty, a także wyznacznikiem mojej desperacji. Samo przeskakiwanie pomiędzy drzewami w słoneczne dni bywa trudne, a teraz wydawało się być szaleństwem. Za każdym razem, kiedy noga ześlizgiwał mi się z kory, czułam jak serce podchodziło mi do gardła. Nawet nie zorientowałam się, kiedy zaczęłam nucić jedną z ulubionych piosenek Matta.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Ten świat nie jest dla ciebie.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Oni próbują cię złapać.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Bieg to zwycięstwo.
Czułam przejmujący smutek, wspominając chwile, gdy kazałam mu przestać ją nucić i kiedy na ognisku z okazji początku lata zaśpiewałam ją ku jego irytacji. Aby dodać sobie otuch zaczęłam mamrotać jej słowa pod nosem.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Piękno leży za wzgórzami.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Słońce będzie cię prowadzić.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Oni pragną cię zatrzymać.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Ten wyścig to proroctwo.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Ucieczka ze społeczeństwa.
Czułam, że ucieczka to jedyny dobry pomysł w mojej sytuacji. Do rana powinnam dotrzeć do wioski, leżącej niedaleko. Tam mogłabym się przebrać i w razie potrzeby kupić coś potrzebnego.
Jutro jest nowy dzień.
A ty nie będziesz musiał się chować.
Będziesz mężczyzną, chłopcze!
Ale teraz czas na ucieczkę, czas na ucieczkę.
Chłopcze.
Chłopcze…
Chłopcze?
Może to było rozwiązanie. Oni, kimkolwiek są, szukają mnie, polują na dziewczynę. A gdybym tak zmieniła swój wizerunek na męski. W torbie mam ubrania, które nie wyglądają na damskie. Mogłabym przyciemnić sobie skórę i obciąć włosy. Nosiłabym nisko czapkę lub okulary albo kupiłabym soczewki.
Poślizgnęłam się i prawie spadłam ze zwalonego pnia. W ostatniej chwili złapałam się ułamanej gałęzie, raniąc sobie lekko dłoń. Podciągnęłam się z trudem, przygryzając wargi, powstrzymując się od jakiegokolwiek dźwięku. Usiadłam na chwile, opierając się o konar. Z bocznej kieszonki, wyjęłam bandaż. Zawinęłam szybko ranę, aby jej nie zakazić, ale móc szybko kontynuować ucieczkę. Byłam na siebie zła. Zostawiłam na tej gałęzi moją krew, świeży trop. Przygryzając wargę, ruszyłam dalej.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Ta jazda to podróż do…
Biegnij, chłopcze, biegnij! Tajemnicy zawartej w tobie.
Biegnij, chłopcze, biegnij! Ten wyścig to proroctwo.
Biegnij, chłopcze, biegnij! I zniknij między drzewami.
Wciąż słyszałam za sobą wycie wilków, niesione echem po lesie. Czułam oddech pogoni na plecach, choć wiedziałam, że mam nad nimi duża przewagę, znając te miejsce. W pamięci wyrył mi się każdy występ skalny, gdzie musiałam schodzić z drzew, aby znaleźć kolejne dość stabilne i wytrzymałe dla mnie.
Jutro jest nowy dzień.
A kiedy noc odejdzie.
Będziesz mężczyzną, chłopcze!
Ale teraz czas na ucieczkę, czas na ucieczkę.
Gdy znalazłam się nad rzeką, czułam nadejście świtu w powietrzu. Wskoczyłam do lodowatej wody, pomimo zmęczenia brnąc dalej. Musiałam utrzymać tępo, aby nie ułatwić zadania pogoni. Wiedziałam, że do wsi zostały mi ponad trzy kilometry, czyli około dwóch mil. Pokonując kolejne metry, myślałam o słowach Aidy. Kazała mi się udać na Long Island lub się ukryć. Z tym drugim byłoby prościej, ponieważ wydawało mi się, że do Nowego Jorku miałam około tysiąca pięciuset mili, a na piechotę zajęłoby mi to przynajmniej miesiąc. Gdyby nie wystąpiły żadne przeszkody, a w to wątpiłam. Samochodem dojechałbym w dwa dni z przerwami, ale tu pojawiał się problem. Nie miałam prawa jazdy. Potknęłam się i upadłam, mocząc ubrania do pasa. Z niemym przekleństwem na ustach, postanowiłam skupić się na dotarciu do wsi. Deszcz przestał padać, a chmury przerzedziły się. Nawet czując na skórze słabe promienie słońca, nie poprawił mi się humor. Byłam zmęczona i przemoczona. Chłód czułam nawet w kościach, niczym wiekowa staruszka. Starałam się odsuwać w najdalsze zakątki mojego umysłu Edyma. Lubiłam go. Nawet bardzo, ale musiałam odejść. Jeśli zagrożenie było tak blisko lękałam się o rezydencje madame.
-Nie- mruknęłam, starając się nie przygryźć sobie języka, szczekając zębami.
Woda chlupocząca w butach irytowała mnie, kiedy wyszłam na brzeg, gdy na horyzoncie dostrzegłam zarys miasteczka. Skupiłam się na tym dźwięku, żeby nie myśleć o niczym, co sprawiłoby mi ból. Za sobą nie słyszałam już nawoływania wilków, dzięki czemu wiedziałam, że się nie pomyliłam. Z tymi zwierzętami łowczynie nie mogły wyjść do ludzi, ale nawet to nie zmieniło zbytnio mojej sytuacji. Wiedziałam, iż postępuje w sposób przewidywalny, o ile wiedziały o wsi. Ale czy mogłam mieć pewność? Choć zdawałam sobie sprawę z tego, że zapewne będą mnie szukały wśród ludzi, dlatego analogicznie powinnam unikać ludzkich siedzib, ale potrzebowałam tego.
Wieś była wsią. Starą i zaniedbaną, ale znalazłam w niej jeden pensjonat. Pomimo to postanowiłam z niego nie korzystać. Znalazłam dom na uboczu, który wydawał się być opuszczony. Przeskoczyłam ogrodzenie i, jakby tego nie nazwać, włamałam się. W środku ostała się jedna, stara izdebka, a pozostałe przyległe do nie pomieszczenia już się zawaliły. Nie rozpaliłam ognia, bo wiedziałam, że zwróciłoby to na mnie uwagę miejscowych. Zamiast tego zabarykadowałam drzwi i zasłoniłam okna. Nikt nie powinien mnie widzieć.
Zdjęłam z siebie płaszcz, który rozwiesiłam na starej szafie, obok, której postawiłam do wysuszenia buty. Odgarnęłam mokre włosy na plecy i spróbowałam zdjąć z siebie suknie. Samodzielne jej rozsznurowanie okazało się nie lada wyzwaniem. Jednak wysiłek opłacił się, ponieważ nareszcie mogłam się wytrzeć do sucha oraz przebrać w ubrania zdecydowanie wygodniejsze od sukni balowej. Z włosów wyjęłam kilka spinek ze szkarłatnymi główkami. Następnie po ich wysuszeniu i rozczesaniu zaplotłam je dla wygody w koronę. Kolczyki schowałam w podręcznej apteczce. Założyłam na siebie sportową bieliznę i granatową koszulkę na ramiączkach z koronkowym dekoltem, wsuwając ją w figi, aby nie podwijała mi się w czasie biegu. Wciągnęłam na siebie ciemne, wytrzymałe spodnie, koszulę w kolorze pruskiego błękitu, sięgającą mi do połowy uda, bluzę z kapturem. Założyłam ciepłe skarpetki, aby ogrzać skostniałe stopy.
Postanowiłam poczekać jeszcze z godzinę, aby nie wzbudzić podejrzeń, wałęsając się po pustych ulicach. W oczekiwaniu na buty, przejrzałam swoje rzeczy. Miałam ze sobą pieniądze, podręczną apteczkę, płachtę przeciw deszczową, zapałki, dokumenty, krzesiwo, nóż, moją książkę, parę ciepłych legginsów, dwa podkoszulki, koszulę, delikatny, koronkowy top, parę ciepłych rękawic oraz rękawiczki bez palców i prowiant z jaskini Edyma.
Przejrzałam tobołek, w którym znalazłam kilka paczek sucharów, trochę niezidentyfikowanej zieleniny, szczelne paczuszki z ziołowym proszkiem, bochenek chleba, dwie puste manierki i znienawidzona przeze mnie, a ulubiona przekąska Edyma w postaci suszonej wołowiny, która była twarda jak podeszwa schodzonego gumiaka, stojącego przez miesiąc na słońcu.
Postanowiłam kupić w miejscowym sklepie mapę oraz koniecznie napełnić manierki wodą. W między czasie wyciągnęła książkę, której jak podejrzewałam pożądały łowczynie. Chwilę wpatrywałam się w okładkę koloru indygo, zanim ponownie ją otwarłam.
~7~
Dlaczego łudzę się nadzieją, że on odpisze?
Przecież napisałam mu tylko słowa puste słowa.
La morte quotidiana non è estraneo a me, straniero. Chi stai aspettando, sto aspettando e io sarò in attesa! Dammi un segno.*
Tak niewiele, ale jeśli jest tym, kogo podejrzewam, wtedy będę ukrywać jego i naszą korespondencje, jak nauczył mnie brat śmierci.
Obyś to był Ty, mój drogi. Choć boję się tego.
Tak, właśnie tak. Ja, Alessa czuję lęk. Ale nie o siebie, lecz o niego. Przecież on nie wie czym się stałam. Nie wie na jakie misje byłam posyłana. Nie wie jakie zadania wypełniałam. Nie wie jak wielu śmierciom jestem winna. On nie poznałby mnie, gdyby teraz mnie ujrzał. Zmieniłam się bardziej niż sądziłam. Już dawno odeszła dziewczyna, którą pokochał. Już nią nie jestem. Przez n i c h.
~8~
Zastanawiałam się nad moim snem o pierwszej misji i pierwszym opuszczeniem więzienia.
Minęły wtedy równo trzy ziemskie lata, odkąd zniszczono mój świat.
Trzy długie lata.
Trzy krótkie chwile.
Nie potrawie określić ile bólu sprawił mi ten czas, ile gniewu ukryłam w sobie, ile razy odwodziłam się od samobójstwa, ile razy…
Moje wnioski po tamtych trzech latach?
Samobójstwo to egoistyczne posunięcie i nikt nie powinien tego robić.
Dlaczego?
Bo jesteśmy jak bomby. Każdy z nas umierając wybucha, raniąc najbliższych. A samobójstwo nie jest jak niewypał, lecz wybuch jądrowy. To tak jakby najważniejsze osoby samobójcy zamknąć w jednym pokoju z Aresem i tym, dziwnym Percym. Jak wymieszanie wody z cezem albo fransem. Jak zetknięcie różnych kultur. Jak spotkanie dwóch herosów z dwóch frontów. Jak ten wypadek z Long Island z zetknięciem Obozu z Nomem. Jak zamknięcie mnie z Nimi w jednym pomieszczeniu. Równie dobrze można by wywołać kolejną wojnę.
Ale odbiegłam od tematu!
Trzy ziemskie lata…
Tysiąc dziewięćdziesiąt pięć dni…
Dwadzieścia sześć tysięcy dwieście osiemdziesiąt godzin…
Milion pięćset siedemdziesiąt sześć tysięcy osiemset minut…
Dziewięćdziesiąt cztery miliony sześćset osiem tysięcy sekund…
Czy powinnam liczyć dalej?
To są liczby. Liczby, które wypełniały każdą wolną przestrzeń mojego umysłu, kiedy zastanawiałam się, dlaczego mi to zrobili, w jakim celu wbijali mi do głowy swoje racje, po co próbują mnie poniżyć, złamać, zdobyć nade mną kontrolę.
Dlaczego? To jedyne pytanie, które nie dawało mi spokoju.
Dlaczego on nie żyje?
Dlaczego mnie zostawił, kiedy najbardziej go potrzebuję?
Dlaczego zdradził mnie mój własny ojciec?
Dlaczego ON pozwolił im to zrobić?
Dlaczego?
Liczyłam każdą z dwóch tysięcy stu dziewięćdziesięciu nocy, gdy zastanawiałam się, kiedy obudzę się z tego koszmaru w moim małym miasteczku, w moim małym sierocińcu, w moim małym pokoju, w moim małym świecie. Kiedy to się wreszcie skończy?
Ale po trzech latach się nie skończyło. To był dopiero początek.
Zamknęłam książkę, wciąż niewiele rozumiejąc z tego, co czytałam. Jak mogło komuś zależeć na tym zlepku rozmyśleń. Chciałam ją schować do plecaku, ale rozmyśliłam się i ukryłam ją w wewnętrznej kieszeni bluzy, zapinanej na zamek razem z dokumentami. Pieniądze włożyłam do nieprzemakalnego woreczka, który umieściłam w kieszeni spodni. Zasznurowałam wilgotne buty i zwinęłam płaszcz. Zapakowałam wszystko do plecaka, postanawiając, że powinnam odwiedzić również aptekę. Wolałam nie dostać zakażenia od rany na dłoni. Zarzuciłam na ramiona plecak i wymknęłam się z domku, nie zauważając cienia, który mnie obserwował.
~*~
Woodkid – Run boy run
*Codzienna śmierć nie jest mi obca, nieznajomy. Kimkolwiek jesteś czekałam, czekam i będę czekać! Daj mi tylko znak.
Znalazłam tylko jeden błąd. „Las, na zachód od nas, płoną.” Powinno być raczej płonął. Ale to pewnie tylko nie dopatrzenie.
A jeśli następna część ma być taka albo lepsza to warto poczekać ten miesiąc 😉
Fajne. Już mniej pędzi akcja ale musisz jeszcze dużo zwolnić. Pisz jak najszybciej
Genialne opko, wszystkie 10 części przeczytałam w 1 dzień 😀 mam nadzieje że jak najszybciej wstawisz 11 część