Witaj Nieznajomy.
Nie znasz mnie, a ja ciebie.
Jednak nie wiesz, jak wiele nas łączy.
Jak miałabym zacząć tą opowieść? Sądzę, że przytoczyłabym najpierw smutny czas, długo za nim… za nim do tego wszystkiego doszło. Tydzień bólu, śmierci, gdzie brat zabijał brata, a
Nowy Rzym pierwszy raz płonął.
Piękna czerwona łuna nad miastem. Ognie buchające w ciemne niebo. Płomienie tańczące na gmachach budynków. Sypiący się tynk i upadające kolumny.
Jeden przeciągły dźwięk. Zbiór setek krzyków i zawołań tworzący potężną kakofonię przeszywającą mózg i przyprawiającą o gęsią skórkę. Sam ten odgłos wywoływał u mnie łzy,
lecz starałam się od tego powstrzymać. Czułam ból tych wszystkich ludzi umierających poza swoimi domostwami, wywleczeni na ulice, jak bydło ciągnięte na rzeź. Legionistów ginących na
barykadach za tchórzliwych senatorów, którzy woleli poświęcać życia tych młodych półbogów zamiast własnych. Rewolucjonistów walczących o wypaczone ideały, tak bardzo pozbawionych
sensu, że pod koniec nawet nie pamiętali o co tak naprawdę się ścierali. Przede wszystkim szkoda było mi cywili, którzy cierpieli przez nas. Przez herosów podejmujących złe decyzje.
Mój wkład w mordobicie był znikomy. Tak mi się przynajmniej wydawało do póki nie zatrzymałam się przy jednej z kamienic w centrum miasta i nie zobaczyłam ciała mojego bliskiego
przyjaciela. Leżał na schodach bez obu rąk. Jego puste oczy spoglądały w czarne niebo. Wyglądał tak jak go pierwszy raz spotkałam. Dwa lata temu, kiedy podziwiał gwiazdy siedząc na
Świątynnym Wzgórzu. Teraz też to robił. Tak niewinnie, jakby rozmażył się, wpatrując w migoczące punkciki na firnamencie, pogrążony w wiecznym śnie.
Wtedy poczułam ciężar decyzji i czynów, których musieliśmy się podjąć. Także jak bezsensowna była to walka. Poświęcaliśmy za nią to co dla nas było najcenniejsze, naszych bliskich.
Położyłam mu dwie sestercje na powiekach i odprawiłam modły. Nie przeszkadzały mi w tym ponaglenia mojego garnizonu, ani ściany budynków walące się za moimi plecami. Nagle przestało
istnieć dla mnie wszystko. Czułam się jak w błogim śnie. Nie chciałam się obudzić.
Pamiętam, że otworzyłam oczy klęcząc na kolanach. Z ust ciekła mi krew. Miałam obolałe ciało. Ktoś związał mi ręce za plecami. Włosy spadały mi na twarz i nie potrafiłam ich
odgarnąć, aby coś zobaczyć. Pokręciłam głową, trochę podmuchałam, wypluwając przy tym sporo kosmyków.
Kiedy spojrzałam go góry. Ukazała się moim oczom posępna twarz chłopaka o czarnych włosach i ciemnej karnacji. Miał wydęty nos i wydłużone kości policzkowe, co sprawiło, że bardzo
przypominał mi Włocha. Uderzył mnie otwartą dłonią.
Wzdrygnęłam się. Spróbowałam się cofnąć, ale udało mi się tylko upaść. Chłopak podszedł do mnie i łapiąc mnie za zniszczone żemienie mojej zbroi posadził na zimnej posadce. Dopiero
wtedy zza jeg ramienia zauważyłam, że oprócz niego otaczała mnie jeszcze czwórka innych półbogów.
Nic nie mówił. Nie wydawał poleceń, ani nie próbował się ze mną porozumieć. Patrzył na mnie, jak na związaną bestię, jak nagrodę po ciężkich łowach. Nie wiedziałam co się dzieje.
Byłam oszołomiona i zmęczona. Jednak nie mogłam się poddać. Charknęłam mu w twarz.
Wtedy poleciało kolejne uderzenie, które ponownie powaliło mnie na zimną posadzkę. Usłyszałam śmiech nad sobą. Ktoś chwycił mnie za ramiona i podniósł do góry.
Centurion, bo nim z pewnością był Włoch, wyjął gladiusa z pochwy. Przeszły po mnie ciarki, kiedy stal szorowała o brzeg jego zbroi. Przyłożył mi ostrze do szyi. Nie ugięłam się. Nie
odwróciłam wzroku. Z czystą wściekłością wpatrywałam się w jego źrenice. On mrugnął pierwszy.
Włoch chiał zabić mnie na miejscu. Nie wiedziałam dlaczego. Nie pamiętałam niczego odkąd znalazłam ciało swojego przyjaciela. Chciałam wierzyć, że miał w tym jakiś powód, jednak
obawiałam się, że Włoch po prostu czerpał satysfakcję z gnębienia innych, a śmierć jednostki nic dla niego nie znaczyła.
Jego oręż nie trafił w moją krtań. Powstrzymała go ręka, która nagle wyrosła zza moich pleców. Złapała nadgarstek i wykręciła szybkim ruchem, idealnym w każdym calu. Centurion
wypuścił miecz, a dłoń puściła. Moim oczom ukazała się znana twarz.
Osobą, która wybawiła mnie od śmierci, był mój były chłopak Norwey. Przyznam, że poczułam dziwne, mieszane uczucia na jego widok. Wydawał mi się cieniem, tego kogo kiedyś znałam. Był
blady, włosy miał w nieładzie, ubrudzone resztkami tynku i zaprawy. Zbroję miał niekompletną. Brakowało naramienników, płyt chroniących brzuch i kawałka ozdobnego sznura u pasa. Jednak to
nie przeszkadzało mu prezentować się lepiej od całej reszty. Jego spojrzenie, przepełnione determinacją i czystą empatią. Wydawał się być najbardziej normalną osobą w tym czasie, jakby
wojna w ogóle go nie zmieniła.
Miał posłuch u legionistów. Wyrzekł jedno słowo, a oni bez najmniejszego sprzeciwu cofnęli się. Centurion w tym czasie podniósł swój miecz.
Zaczęła się między nimi rozmowa. Nie wiem co mówili. Byłam nadal oszołomiona. Nawet nie patrzyłam w ich stronę.
Spoglądałam na Koloseum, które wyglądało jak wielkie palenisko, z którego szary dym buchał na setki metrów do góry. Za nim majaczyły ruiny Cyrku, który pogrążony w ciemności, tajał od
ognia, który go tak sponiewierał. Przypominał umęczoną bestię, która mimo wielu ran, stała dalej na nogach. Odwróciłam głowę.
Stwierdziłam, że cały czas staliśmy na Forum. Wielkim placu spotkań, który obecnie uwłaczał dawnej własnej świetności. Potężne, posępne kolumny rozciągały się w równych rzędach po
całej marmurowej posadce. Co jakiś czas, czystą taflę kamienia przerywały dziury po wybuchach greckiego ognia, towrząc czarne jamy na tle białego placu. W głębi Forum zgromadził się tłum
ludzi. Obserwowali egzekucje na zdrajcach i skazańcach sądu wojskowego. Szubienicę zbudowano nie dokładnie, pośpiesznie w czasie pierwszych starć na ulicach, ale odkąd ją postawiono, tak
nadal stała. Kat miał masę roboty odkąd to wszystko się zaczęło. Senatorowie skazywani prawie każdego. Nie tylko prawdziwych Rewolucjonistów, ale także ludzi, którzy byli dla nich nie
wygodni. W ten sposób nawet niewinni kończyli na stryczku.
Nagle Norwey przestał rozmawiać z Centurionem. Po jego minie mogłam stwierdzić, że nie udało mu się osiągnąć tego, co zamierzał.
Nie minęło wiele czasu, a dowiedziałam się o co chodziło. Legioniści pragnęli mnie stracić. Musiałam stwierdzić, że w tamtej chwili oblał mnie zimny pot. Nie mogłam uwierzyć, że tak
po prostu wydali wyrok na moją osobę. Jakbym była tylko i wyłącznie kłopotliwym przedmiotem. Zabawką, która zepsuta, staje się zbędna i trafia do kosza.
Dwóch legionistów chwyciło mnie i poprowadziło ku szubienicy. Norwey był zamną. Poczułam, jak wsówa mi coś podłużnego do dłoni. Zacisnęłam palce na rękojeści prostego, myśliwskiego
noża. Dość małego, dzięki czemu udało mi się go schować między kawałkami liny krępujących moje przeguby.
Szliśmy przez tłum zgromadzony przed stryczkiem. Idąc wśród ludu słyszałam ciche szepty oraz jawne opinie o mnie, które nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Przepisywali mi
wszystko co najgorsze. Każdy możliwy zarzut przeciwko Konsulom, Senatowi kładziono na moje barki, jakbym naprawdę miała z tym coś wspólnego.
Przyznam, że nie miałam pojęcia jak na to zareagować. Zniżając się do ich poziomu, tylko utwierdzałabym przekonania o mnie. Jednak milcząc nie poznali by prawdy. Zdecydowałam się nic nie
mówić. Przemieszczałam się dalej w eskorcie legionistów, a inni żołnierze pilnujący zgromadzonych, patrzyli na mnie z szyderczymi uśmiechami. Nie powiem, że wszyscy. Widziałam paru takich
co mi współczówali, lecz było ich znacząco mniej.
Poprowadzono mnie po drewnianych schodach na podest. Kat i jakiś inny legionista siłą skłonili mnie, abym stanęła na stołku, a wtedy ktoś inny założył mi sznur na szyję.
Bardzo, ale to bardzo się bałam. Nogi mi się trzęsły. Mięśnie napinały się samoistnie i znowu rozprężały, co powodowało, że nie mogłam ustać. Szczególnie starałam się nie spaść
ze stołka. To by było dopiero żałosne.
Oprócz kata, na podniesieniu stał jeszcze młody Senator, który najwyraźniej doglądał sprawnego pozbywania się Rewolucjonistów, a także trójka innych skazańców, których potraktowano
identycznie, jak mnie. Nie znałam ich… Nie pragnęłam ich poznać. Wtedy patrzenie na śmierć, której zaraz doznają było by dla mnie nie do zniesienia.
Chciałam znaleźć się w domu. Jak najdalej od płonącego Nowego Rzymu. Siedzieć gdzieś z przyjaciółmi jak normalna nastolatka. Wybierać sukienkę na bal maturalny, taki jak zwykle odbywa
się na początku roku z pierwszymi dniami wiosny. Marnować czas przed telewizorem, lub na jedzeniu. Cokolwiek, byleby najdalej od tego miejsca.
Wtedy pojawiła się w mojej głowie myśl gorsza nawet od śmierci. Ja nie miałam domu, rodziców, normalnego życia. Byłam od tego tak daleko, że iracjonalność mojej egzystencji sprawiała mi
ból. Sierota wychowana przez starsze małżeństwo, zamordowane kiedy miałam siedem lat. Potem lata na ulicy w Los Angeles. Walka o przeżycie. Tułaczka i odnalezienie przez Lupę.
Tak jak normalna osoba, kurczowo trzymałam się życia. Nie chciałam wypuścić go z rąk, aby lata mojego istnienia nie przepłynęły mi przez palce, tak jak piasek w klepsydrze.
Zaczęłam piłować swoje więzy. Starałam się przykładać do tego jak najwięcej siły. Miałam szczęście, myśliwski nóż nie był tak tępy, jak wydawało mi się na samym początku.
W tym czasie stracono już dwie osoby. Nie patrzyłam na ich dyndające na linach ciała. Nie chciałam zwymiotować. Skupiłam wzrok bardziej na tłumie. Wychwytywałam z niego znajome mi osoby.
Bliskich towarzyszy broni i przyjaciół. Widziałam w ich oczach strach. Martwili się o mnie. Była ich garstka. Jednak byli moją jedyną rodziną, jaka w ogóle mi pozostała. Cieszyłam się
nawet z widoku Norweya, który obserwował mnie z założonymi rękami. Gryzł swoją wargę. Był to jego tik nerwowy. Robił to bezwiednie kiedy się denerwował. Niezależnie od sytuacji zawsze
wydawało mi się to urocze.
Kat zbliżył się do stołka, który stanowił podporę dla moich stóp, ostatnią granicę między życiem a śmiercią. Usłyszałam szelest liny odpadającej od moich nadgarstków. Nie
zdążyłam się nawet z tego ucieszyć, ponieważ runęłam w dół.
2.
Sznur nie złamał mi karku. W ogóle mnie nie dusił. Jakby trzymał moją szyję, ale nie zamierzał zrobić niczego więcej. Przyznam, że wtedy zaskoczyło mnie to bardzo. Jednak nie miałam
czasu się nad tym zastanawiać. Szybkim ruchem wbiłam myśliwski nóż w szyję kata. Zaskoczyło go to. Z otwartymi szeroko oczami zaczął lecieć do tyłu. Złapałam go nogami za ramiona. Mocno
ściskając uda oparłam się za pomocą jego zwłok o ziemię. Teraz razem z ciałem kata i sznurem tworzyłam napiętą strunę.
Skupiłam całą swoją wolę na linie opatalującej moją krtań. Zacisnęłam mocno powieki. Przytaczałam w umyśle wszystkie miłe chwile jakich doświadczyłam. Zobaczyłam uśmiechnięte
twarze staruszków, którzy mnie wychowali, swoją pierwszą wyprawę na Mount Diablo, każde ognisko z przyjaciółmi. Moje myśli sięgnęły nawet dalej. Zaczepiły się o silne doznania, których
doświadzczyłam. Poczułam jak serce mi szybciej bije. Pot oblał moją skórę. W mojej głowie pojawiła się twarz Norweya.
Otworzyłam oczy. Krzyczałam. Nic szczególnego. Dźwięki dochodzące z mojego gardła nie tworzyły żadnych słów.
Unosiłam się w powietrzu. Dosłownie. Moje nogi nie wspierały się na ciele kata. Po prostu wisiały w przestrzeni. Chwyciłam za sznur zwisający z mojej szyi. Pociągnęłam go.
Belka odpadła od szubienicy, a ona wcale nie była mała. Wielki kloc drewna odłączył się od rusztowania i razem ze mną zaczął lewitować.
Przerażony tłum zaczął krzyczeń. Cywile uciekali we wszystkie strony. To nic, że do okoła panowała pożoga, a żołnierze rzymscy ledwo bronili się na barykadach, którymi pozostawiali
ulice tworząc sektory własnych działań. Dla nich najważniejsze było ratowanie własnej skóry, a to wiązało się z jak najdalszym oddaleniem się ode mnie.
Ostatecznie na Forum pozostali jedynie legioniści z obnażonymi gladiusami. Paru miało łuki. Dumnie prezentowali postawę bojową, tak jak ich szkolono. Był wśród nich nawet Norwey. Patrzył w
moją stronę i nie dowierzał własnym oczom.
Sznur samoistnie owinął się dookołam moje ręki, tworząc potężny bicz zakończony, jakże niezwykłą belką. Z moich ust posypał się krótki potok słów. Nic nie znaczyły. Były prostą
inkantacją, którą nauczyła mnie mama nim zniknęła. Pamiętałam to przez tyle lat. Jednak nigdy nie rozumiałam ich sensu. Przynajmniej do tamtego momentu.
Kloc drewna stanął w ogniu, spopielając zwłoki, które na nim wisiały, sam natomiast utworzył wielką pochodnię na linię. Przypominał teraz trochę korbacza, co wydawało się dziwnym
porównaniem, zważywszy, że jeszcze niedawno był częścią szubienicy.
Nie wiem co we mnie wstąpiło. Czułam się jak nie ja. Tak jakbym nagle stała się trzecioosobowym obserwatorem własnych poczynań. Zamachnęłam się prowizorycznym biczem, ciskając kłodą
płonącego drewna w leginistów. Niestety trafiłam w paru. Nie wiem co się ze mną działo. Nie chiałam tego robić. To nie byłam ja.
Moją uwagę na chwilę odwrócił legionista, który wzbił się w powietrze na czarnych skrzydłach, które po prostu wyrosły mu z pleców. Nie miał tarczy, ale najwyraźniej wystarczał mu
tylko miecz. To nawet nie był zwyczajny gladius wykonany z cesarskiego złota. Lśnił biało-niebieskim światłem na tle gwiazd i księżyca, a poświata, która się z niego dobywała,
przywodziła na myśl zorzę polarną. Tym legionistom był Norwey, syn Nox, bogini nocy i mój były chłopak.
To nie mógł być zbieg okoliczności.
3.
Co mną kierowało? Nie wiem.
To nie była zemsta. Nie miałam nic do Norweya.
Tym bardziej to nie mogła złość. Niczym mnie nigdy nie obraził.
Więc co? Co spowodowało, że zaczęliśmy ze sobą walczyć?
Zamachnęłam się ponownie swoim biczem. Wielka płonąca belka świstnęła w powietrzu. Leciała wprost w mojego byłego chłopaka. Minął ją z gracją. Nie tknęła nawet jego skrzydeł.
Norwey wymierzył cios w moją klatkę piersiową. Nie musiałam parować tego ataku. Byłam od niego szybsza. Zrobiłam piruet na tle czarnego nieba. Obróciłam się tak, że z dołu wyglądałam,
jakbym stała na firnamencie. Gdy byłam trzynaście centymetrów od Norweya, kopnęłam go w brzuch. Zaskoczyło go to. Nie spodziewał się, że trafię.
Nie pozwoliłam mu wytracić pędu. Chwyciłam go za fioletową koszulkę, wystającą spod sprzążek jego zbroi i wykorzystałam jego prędkość odwracając kierunek lotu. Jest to wyjątkowa
technika polegająca na wykorzystaniu siły przeciwnika. Przekierowałam ją w taki sposób, aby zamiast mnie ominął, z całym impetem runął w dół.
Nie wiem, czy uderzył w marmurową posadzkę. Nie zdążyłam tego zauważyć, ponieważ musiałam się obronić przed strzałami legionistów. Zasłoniłam się płonącą belką.
Nie chciałam ich krzywdzić. Niewidzialna siła poruszała moimi kończynami. Czułam się jak marionetka wyższej istoty, całkowicie bezradna. Palący się kloc drewna uderzył w miejsce gdzie
jeszcze przed chwilą stali łucznicy. Cieszałam się, że ich nie trafiłam. Chyba powoli udawało mi się kontrolować własne ciało. Jednak nie byłam tego do końca pewna.
Zamachnęłam się ponownie. Całą wolę skupiłam na swojej ręce dzierżącej prowizoryczny bicz. Prosiłam sama siebie w myślach o zaprzestanie ataków. Błagałam. Czułam jak łzy ciekną mi
po policzkach.
Nagle udało mi się kontrolować prawą rękę. Złapałam ją lewą i przekierowałam uderzenie, tak aby nie trafić. Powiodło się. Łucznicy nie oberwali. Paru legionistów zaprzestało nawet
strzelania. Wydawało mi się, ale chyba dostrzegli, że walczyłam sama ze sobą. Może zrozumieli, że to nie ja próbuję ich zabić?
Targały mną konwulsje. Ręce wykrzywiały mi się w bolesne pozy. Nogi uginały do granic możliwości. Syczałam nie mogąc wytrzymać wewnętrznego starcia, jakie aktualnie toczyłam. Nagle
poczułam uderzenie w plecy. Coś z dużą prędkością trafiło mnie i objęło w pasie. Oboje runęliśmy w dół.
Dostrzegłam twarz Norweya. Uśmiechał się. Coś mówił. Próbował chyba mnie pocieszyć. Czułam się spokojniejsza w jego uścisku. Tak jakbym nie była sama w tej walce.
Uderzyliśmy o marmurową posadzkę. Mój były chłopak specjalnie odwrócił się w locie, aby własnymi czarnymi skrzydłami złagodzić upadek. Znacząco umilił lądowanie.
Dalej szamotałam się w jego objęciach. Bitwa o moje ciało jeszcze się nie skończyła. Starcia w moim umyśle były coraz poważniejsze. To było nie do zniesienia. Przypominało to trochę
jazdę pociągniem na stojąco. Nie można było ustać w jednym miejscu. Ciągle przemieszczające się myśli. Ktoś pragnął przegonić mnie z mojego własnego umysłu. Było to najdziwniejsze
starcie jakie kiedykolwiek stoczyłam.
Usłyszałam głos Norweya nad moim uchem. Był tak blisko, że jego słowa przyprawiły mnie o miły dreszcz. Mówił spokojnie, starannie. Mocno trzymał mnie w pasie. Odpowiednio dobierał
słowa, których mój mózg nie dopuszczał do zrozumienia.
Moje ciało powoli tajało. Nie wiem co Norwey robił, ale to działało. Nieznany wróg tracił siły, a ja odzyskiwałam kontrolę. Serce spowalniało swój rytm. Oddech przestał przyśpieszać.
Wtedy mój umysł został zalany słowami mojego byłego chłopaka. Ciepłe dźwięki dobywające się z jego gardła ostatecznie skruszyły lodowe okowy, w których trzymała mnie niewidzialna
siła. Zrozumiałam nawet ich sens. Co sprawiło, że oblał mnie pot. Czułam się zawstydzona i bezbronna, tak jak wtedy w powietrzu. Jednak teraz z zupełnie innego powodu.
Norwey prawił mi komplementy. Zupełnie się tego po nim nie spodziewałam. Nigdy się przede mną nie otworzył, a zrobił to w tak niebezpiecznym momencie. Długo mówił o swoich uczuciach do
mnie, a im więcej przytaczał sytuacji z naszych wspólnych relacji tym bardziej zaczynałam go rozumieć. Nagle wydarzenia, które przeżyliśmy razem nabrały nowego znaczenia, znacznie
głębszego niż było wcześniej.
Przyłożyłam dłoń do jego ust. Spojrzał na mnie zdziwiony. Uśmiechnęłam się. Moja ręka przesunęła się na jego policzek. Naprężyłam mięśnie i podsunęłam się bliżej jego twarzy.
Nasze wargi zetknęły się w miłosnym pocałunku.
W ten sposób Norwey przestał być moim „byłym” chłopakiem, a ja zrozumiałam, że cała wojna jaka dookoła nas się toczyła jednak miała jakiś cel. Zupełnie niespodziewany. Tak jakby
dopiero straszne momenty, nieludzkie czyny i groźba śmierci skłoniły nas do ostatecznego zbliżenia się do siebie.
Szczerze powiedziawszy nie wiem, czy było w tym chodź odrobina prawdy. Nie miało to dla mnie znaczenia. Liczyła się ta chwila. Ten moment zetknięcia się warg. To połączenie wyniosłych
uczuć.
Nawet ogień trawiący miasto wydał mi się teraz zupełnie inny od tego, który do tej pory poniewierał Nowy Rzym. Dawał nadzieje na lepszą przyszłość.
4.
Nieznajomy? Słuchasz mnie jeszcze?
Wydajesz się być nieobecny.
Nie szkodzi.
Pewnie zastanawia cię, czym była ta cała wojna. Jeśli naprawdę pragniesz się tego dowiedzieć to ci powiem.
Sześć miesiące temu Obóz Jupiter ostatecznie pokonał Tytanów. Zdobyliśmy ich twierdzę, jednak było to pyrrusowe zwycięstwo. Nawet nie masz pojęcia, jak wielu półbogów wtedy zginęło.
Ilu potrąciło swoich przyjaciół, braci i sióstr. Długo po tym wszystkim leczyliśmy swoje rany.
W końcu doszło do tego, co musiało nastąpić po tym wszystkim. Mała grupa herosów powiedziała „nie” Senatowi i rzymskiemu systemowi wartości. Sprzeciwiali się postanowieniom swoich
przełożonych. Nie respektowali nawet władzy Konsulów, gdzie to zwykle oni mieli największy posłuch wśród legionistów.
Ich grupa rosła i rosła, a nim ktokolwiek się zorientował, odłączyli się od Obozu Jupiter i pomaszerowali na wschód. Ogłosili się potomkami Kartagińczyków, największych wrogów Rzymu.
Zrobili to specjalnie. Nie chcieli mieć nic wspólnego z nami. Założyli własny Obóz w Las Vegas. Nazwali go Nową Kartaginą.
Nie muszę chyba mówić, że Senatowi bardzo się to nie podobało. Zwłaszcza po tym, jak Kartagińczyli zajęli się przemysłem magiczno militarnym i praktycznie wygryźli nas z terenów, które
kontrolowaliśmy.
Wybuchła wojna. Zaczęła się dokładnie trzy miesiące temu. Dziś jest rocznica. Zabawny zbieg okoliczności, że mówię ci o tym właśnie w takiej chwili.
Jednak to nie była ta wojna. Starcie z Kartagińczykami było krwawe i pochłonęło porównywalną ilość ofiar po obu stronach co podczas żmudnych zmagań z Tytanami. Kolejna bezsensowna rzeź.
Tylko dlatego, że Senat nie chciał odpuścić. Nawet ja zaczynałam kwestionować ich sposób rządzenia, lecz milczałam. Nie do mnie należało podejmowanie decyzji.
Wojnę z Kartagińczykami nazwano Nową Wojną Punicką. Było to zagmatwane starcie i opis jego przebiegu nawet ja nie potrafiłabym odpowiednio zrelacjonować. Przeżyłam. To się liczyło. Wojna
dobiegła końca kiedy zawiązaliśmy układ z drugą stroną, na zasadzie którego Karagińczycy nie mogli zjawiać się w Los Angeles i San Francisco, za to my oddaliśmy im South Lake City i Las
Vegas. Powstała sztuczna granica, która podzieliła nasze ziemie. Konflikt nie został do końca rostrzygnięty. Ostatnim jego starciem była Bitwa na Zaporze Hoovera. Gdzie troje Rzymian i troje
Punitów stanęło na przeciw siebie, aby walczyć za własne narody. Kto by wygrał ten by dyktował warunki. Jednak mimo, że Rzymowi to się udało, przez szereg zniszczeń, wycieńczenia i
znaczącego ubytku armii nawet nie mieli co. Liczył się już tylko pokój. Wszyscy pragnęli zabliźnić rany i wrócić do w miarę normalnego życia.
Zastanawiasz się pewnie, dlaczego wspominam o Nowej Wojnie Punickiej?
Robię to tylko po to, aby uzmysłowić ci sytuację w jakiej się znalazłam.
Nowa Wojna Punicka zakończyła się trzy dni temu. Ustąpiła miejsce czemuś, czego nikt się nie spodziewał. Kiedy cywile świętowali zakończenie starć w restauracjach, a legioniści w barach
i ze swoimi rodzinami, grupka żołnierzy postanowiła dokonać przewrotu w Obozie Jupiter.
Jakby nie patrzeć mieli doskonałą okazję. Ludzie nienawidzili Senatu. Konsulowie nie posiadali już posłuchu wśród tłumów. Jednak na drodze stała im ostatnia osoba, która była jeszcze
autorytetem starych, rzymskich ideałów. Mówię oczywiście o Legacie.
Dlatego wybrali idealny moment. Trzy noce temu. Nie wiem jak, ale musieli coś mu zrobić. Legat dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Nikt go od tamtej pory nie widział.
Zaczęły się starcia na ulicach. Wiadomo, legioniści podzielili się na Rewolucjonistów, którzy pragnęli zmienienia systemu władzy oraz na Patriotów, którzy nadal hołdowli tradycji i nadal
słuchali Senatu. Jednak nikogo nie obchodziła największa grupa, która pojawiła się na scenie wojny domowej. Byli nią ludzie niezdecydowani. Tacy jak ja. Cywile widzący, że obecna władza w
ogóle sobie nie radzi, legioniści, którzy mieli po prostu dość walki.
Wyobraźcie sobie, że kiedy Senatorowie chowali się w forcie za miastem, ci ludzie bez powodu ginęli na ulicach. Jedni chroniąc własne kohorty i podwładnych, a inni broniąc swoich rodzin i
przyjaciół. Nikt nie chciał już walczyć. Więc dlaczego nadal nas do tego zmuszano?
Siedząc na ziemi, widząc twarz Norweya i siedemnastu innych żołnierzy na Forum, miałam zwyczajnie dość. Nie walczyliśmy już ze sobą. Nie było w tym żadnego sensu. Żadne z nas nie
popierało ani Senatu, ani Rewolucjonistów. Ci co to robili nie mieli by czasu stać tak bezczynnie na marmurowej posadzce.
Nie wiem jak długo trwała cisza, przerywana jedynie odgłosami miasta, szczękiem mieczy i zawodzeniami ludzi.
Jednak w końcu minęła.
O dziwo, to ja ją przerwałam. Dlaczego to zrobiłam? Nie mam pojęcia. Czułam, że ktoś musiał. Ktoś musiał coś począć z chaosem otaczającym nas ze wszystkich stron.
Zaproponowałam, abyśmy połączyli siły. Żebyśmy razem obalili Senat, Konsulów i Rewolucjonistów. Zaprowadzili pokój w Nowym Rzymie. Napisali historię ponownie wielkich półbogów.
Wodziłam po nich wzrokiem. Przechodziłam z jednej twarzy na drugą. Widziałam, że szczerze tego pragnęli, ale bali przyznać mi rację.
Norwey jako pierwszy zwrócił mi uwagę, że nie dalibyśmy rady Astorowi. Ja dalej nie dawałam za wygraną.
Kim był Astor? Był Centurionem, który w drugim dniu wojny domowej wymordował wszystkich znaczących Rewolucjonistów i sam przejął wodze nad całym powstaniem. Podobno był jednym z
najpotężniejszych rzymskich żołnierzy i bardzo dobrym dowódcą. Gdyby doszedł do władzy, pewnie doświadczylibyśmy Drugiego Cesarstwa Rzymskiego. Miałam nadzieje, żeby do tego nigdy nie
doszło.
Odpowiedziałam Norweyowi, że nawet tacy ludzie, jak Astor są zniszczali. Nie różnią się niczym od nas, z wyjątkiem tego, że oni podjęli stery swojego przeznaczenia i im głośniejsze
stawały się ich czyny, tym dotkliwszy czekał ich upadek.
Norwey spojrzał na mnie, jakby nie wierzył w to, że takie słowa mogły paść z moich ust. Najwyraźniej nie tylko on się wtedy zmienił. Następnie odwrócił głowę i zaczął się
zastanawiać. Gryzł swoją wargę, co ewidentnie wskazywało, że dylemat był ciężki do rozwiązania.
W końcu, tak jak ja popatrzył po zgromadzonych. Powiedział, że żadne z nas nie ma szans zakończyć tego w pojedynkę, a złączone siły pomogłyby nam zdecydowanie przetrwać. Jednak nie
wierzył w to, abyśmy mogli przejąć władzę. Sądził, że jesteśmy za słabi, aby udźwignąć tak wielkie brzemię.
Odpowiedziałam mu, że musi istnieć jakieś wyjście.
Wtedy chłopak się ożywił. Najwyraźniej najważniejszy argument zostawił na koniec. Powiedział, że my nie dalibyśmy rady, ale jest ktoś kto by dał. Jeśli mielibyśmy go po swojej stronie,
nasz fortel bez dwóch zdań, musiałby się udać.
Jakiś legionista spytał o kim mówi.
Ja się domyśliłam. Też wiedziałam, kto był w stanie to zrobić. Zwłaszcza gdybyśmy mu pomogli.
Najpierw powiedziałam to cicho. Po czym powtórzyłam to głośniej, a następnie wykrzyczałam na całe gardło.
Legat. On był tym kogo potrzebowaliśmy. Legioniści zgodzili się ze mną. Jedynym problemem było to, że nie wiedzieliśmy co się z nim stało.
Wtedy odezwał się ktoś. Wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę. Zza wysokiej kolumny wyglądnęła smukła twarz młodego Senatora, który do tej pory musiał nas podsłuchiwać w nadziei, że go
nie zauważymy. Był to ten sam, który doglądał stracania jeńców.
Później dowiedziałam się, że miał na imię Kenny, a zadanie, które mu powieżono obrzydzało nawet jego. Był dobrym chłopakiem. Jednym z niewielu porządnych, zasiadających w Senacie.
Tyle, że wtedy tego nie wiedziałam. Był dla mnie dwulicowym robakiem, który zapewne zamierzał przekazać naszą deklarację zdrady dalej.
Jednak już na wstępie okazał się kimś zupełnie innym. Zaproponował nam pomoc. Powiedział, że sam był już zdegustowany ówczesną władzą i pragnął zmian. Widziałam w jego oczach, że
nie kłamał. Takich rzeczy nie da się powiedzieć nieszczerze. To jest coś co przychodzi z głębi serca w trosce o własne bezpieczeństwo.
Spytałam, jak zamierza nam pomóc.
Odpowiedział, że wie gdzie przebywa Legat.
Wszyscy, bez wyjątku, spojrzeliśmy na niego z uwagą, zważając na każde słowo, jakie wydobyło się z jego gardła.
5.
Nowy Rzym w bardzo dużej mierze wzorowany był na prawdziwym Rzymie.
Wcale nie zdziwiła cię ta informacja, prawda?
Tyle, że nie wielu wie o tym, że pod miastem ciągną się setki tuneli powiększanych co pokolenie. Katakumby, gdzie zostają składane ciała mieszkańców Obozu Jupiter.
Idąc kamiennym korytarzem, dwanaście metrów pod stopami legionistów walczących o swoje życie, nie byłam wstanie znieść okropnego odoru, jaki rozchodził się po całym tym miejscu. Nawet
wilgotna chusta nie pomagała. Może w jakiś sposób ograniczała dostawanie się trupiego jadu do moich dróg oddechowych, ale na pewno nie niwelowała smrodu.
Widoki też nie były najpiękniejsze. Po obu ścianach korytarza ciągnęły się nisze, w których spoczywały zwłoki. Były wśród nich świeże ciała, owinięte w białe całuny z czerwonymi
lub niebieskimi pasami spajającymi kawałki materiału. Purpurą oznaczano półbogów, którzy zginęli w trakcie bitwy lub na służbie w imię Dwunastego Legionu, natomiast drugi kolor
przypisywano mieszkańcom Nowego Rzymu, zarówno normalnym cywilom, jak i Senatorom. Specjalny złoty pas przysługiwał jedynie Konsulom oraz najbardziej zasłużonym herosom.
Najbardziej jednak w oczy rzucały się już mocno nadgryzione przez czas zwłoki. Mięso odchodzące od kości przyprawiało mnie o chęć zwrócenia ostatniego posiłku. Lepiej trochę znosiłam
niekompletne szkielety, na których nawet całuny się nie ostały.
Idąc tunelem, brodząc w kałużach i szczurzych odchodach, cisnęły mi się na usta dość niemiłe słowa, lecz zatrzymywałam je dla siebie. O tym, że pod ziemią panowała „grobowa cisza”
wolałam nawet nie wspominać.
Za mną podążała cała moja kompania. Norwey szedł za mną, niosąc jedną z pochodni. Młody Senator, Kenny praktycznie trzymał się jego pleców. Najwyraźniej takie miejsca napawały go
większym lękiem, niż mnie. Mimo to, nadal byłam dla niego pełna podziwu, że przezwyciężając swój lęk, postanowił nam pomóc. Dalej podążało za nami siedmioro innych legionistów.
Reszta zdezerterowała jeszcze na początku. Zaproponowali, że spróbują zlokalizować Astora na powierzchni i jak wrócimy dadzą nam pełniejszy obraz sytuacji. Chciałam im wierzyć. Wolałam
nawet myśleć, że naprawdę się z tego wywiążą. Niektórzy tak jak Kenny nie znosili katakumb, ale wielu z tych co pozostali na powierzchni było pożądnymi żołnierzami i dotrzymywali
słowa. Dlatego mimo sprzecznych domysłów zgodziłam się z ich sposobem na załatwienie naszej sprawy.
Nagle nastał kompletny mrok. Usłyszałam jęknięcie, które z pewnością musiało należeć do Senatora oraz przeklnięcie paru legionistów z tyłu, którzy przez przypadek powpadali na siebie.
Pochodnia zgasła. Wypaliła się.
W takiej sytuacji, można było stwierdzić, że jesteśmy martwi. Nikt nie przeżył w tych tunelach bez światła. Nie muszę chyba wspominać, że strach narastał w nas z każdą chwilą im
dłużej staliśmy w jednym miejscu. Nawet kapanie wody, gdzieś w dużej odległości od nas brzmiało złowieszczo.
To było dziwne, ale poczułam się tak jak wtedy na szubienicy. Duża liczba narastających emocji zaczęła kłębić się w mojej głowie. Były zimne, smutne, przypominały ciemną rzekę
biegnącą wśród czarnych skał Tartaru. Chciałam przegonić te myśli. Wytęrzałam umysł, aby nie pogrążyć się w strachu. Zaczęłam oddychać powoli, wyrównując w końcu rytm serca.
Emocje nagle przybierały na sile, ale również zmieniły swój wcześniejszy wydźwięk. Teraz przypominały tlące się ognisko. Jak płomienie buchające coraz wyżej i wyżej lekko młuskając
sklepienie nad naszymi głowami.
Dopiero po chwili spostrzegłam, że nie są to moje myśli. Pochodnia znowu zapłonęła jasno, oświetlając nasze położenie w korytarzu. Każdy odczuł wtedy nieskrępowaną ulgę. Tak jakby
wszystkim spadł olbrzymi ciężar z serca. Zdziwiło mnie jednak, że to nie pochodnia Norweya płonęła, lecz moja. Przerażona spojrzałam na swoją lewą rękę. W dłoni dzierżyłam kij, na
którego końcu płonęła szmata żywym, pomarańczowym kolorem.
Norwey, Kenny i reszta spojrzeli na to zjawisko z takim samym zaskoczeniem, jak ja. Nawet spytali jak to zrobiłam. Odparłam im szczerze. Nie miałam bladego pojęcia.
Ruszyliśmy dalej. Długo błądziliśmy po korytarzach, czasami sprawdzając odnogi biegnące to w lewo, to w prawo. Tylko Senator znał drogę, dlatego wszyscy się go trzymaliśmy. Nie
chcieliśmy zgubić się w kompletnych ciemnościach.
Nie wiem, jak Kenny odczytywał znaki, którymi się kierował. Kiedy się go o to spytałam odpowiedział, że czuje Legata. Trudno było stwierdzić co miał na myśli mówiąc „czuje”.
Niestety w końcu musieliśmy natrafić na kogoś, kto oprócz nas pomyślał, że „katakumby to dobre miejsce na przechadzkę”. Zobaczyliśmy jak za pleców legionisty zamykającego nasz
orszak, dobywa się inne źródło światła nisz nasz pochodnia. Dobyliśmy broni… Przynajmniej oni dobyli. Ja byłam bezbronna, jak młody Senator. Sięgnęłam do jednej z nisz. Chywciłam
kość piszczelową, jakiegoś rozkładającego się półboga. Ustawiłam się w pozycji bojowej, jak reszta.
Doszło do starcia. Zaczęło się od orzyków i stęknięć. Potem rozległy się szczęki mieczy. Po korytarzu dudniły echa walki. Zaatakowali nas Rewolucjoniści. Było ich zdecydowanie więcej
niż ktokolwiek by przypuszczał.
Walczyliśmy, a mi wydawała, że walka trwa bez końca. W szerokości tunelu mieściły się maksymalnie dwie osoby, tak więc nasze zdolności bojowe, jak ich liczebność były bez znaczenia.
Kiedy jedno z nas męczyło się, szybko zastępował go inny, aby nie stracić pozycji. Wtedy zginął pierwszy legionista. Padł przed moimi stopami, a ja przeskoczyłam nad jego ciałem i
zastąpiłam na miejscu, gdzie tak mozolnie bronił naszej kompanii. Było mi go szkoda, lecz nie mogłam nawet obrócić głowy, aby na niego spojrzeć.
Mój przeciwnik miał bicz. Nie wiem, jak dawał radę posługiwać się czymś takim, w tak ciasnym miejscu. Usłyszałam świst w powietrzu. Batog owinął się wokół mojego nadgarstka i
pociągnął w stronę wysokiego Rewolucjonisty.
Nie prostestowałam, wręcz przyśpieszyłam. W ostatniej chwili skoczyłam i obiema nogami trafiłam go w twarz. Padłam na ziemię, ale za pomocą bicza pociągnęłam swojego wroga w dół.
Złapałam jego głowę udami. Wtedy Norwey, nade mną wykończył Rewolucjoniste stojącego głębiej w korytarzu.
Owinęłam bicz dookoła kostki następnego i znowu sprowadziłam go do poziomu parteru. Inny legionista wykończył go szybkim ciosem gladiusa. Wtedy przypomniałam sobie o swojej ofierze między
nogami. Obróciłam się, przerzucając ciężar ciała z lewej na parwą. Wylądowałam na brzuchu słysząc chrupnięcie. Skręciłam kark swojemu przeciwnikowi.
Norwey w ostatniej chwili pociągnął mnie do tyłu. W miejsce gdzie jeszcze przed chwilą leżałam wylądował miecz kolejnego Rewolucjonisty.
Mój chłopak krzyknął do naszego pułku, że nie damy im wszystkim rady z powodu ciasnoty, jaka panowała w tunelach. Mówiąc to, obok mnie zginął kolejny z naszych. Dwóch innych legionistów
przecięło w tej samej chwili nikczemika, który dopuścił się tego czynu.
Pociągnęłam bicz dotyłu, jedną ręką zwijając go, oparta o ścianę korytarza. Sądziłam, że ten sprzęt jeszcze może mi się przydać.
Wzięłam kość piszczelową w prawą rękę i zamierzałam odłożyć ją na miejsce, z którego ośmieliłam się ją wziąć, gdy nagle zamarłam w bezruchu. W niszy, z której zabrałam swoją
prowizoryczną broń leżało ciało owinięte w czysty, biały całun. Jednak to co przykuło moją uwagę znajodowało się na jego piersi. Cały obwiązany był złotym pasem, tu spoczywał
legendarny półbóg.
Serce zabiło mi szybciej, a natłok nieskrępowanych emocji spawił, że poczułam się zgorszona taką pożyczką jaką wykonałam z tak wybitną postacią. Odłożyłam kość na miejsce. Wtedy
zginęła kolejna osoba z naszej kompanii.
Spojrzałam na zwłoki owinięte w złoty pas i pomyślałam, szkoda, że nie możesz dla nas powalczyć, stanąć wśród nas i pomóc w tak beznadziejnym położeniu. Byłam pewna, że dałby
radę nawet większej ilości wrogów niż aktualnie znajdowała się w katakumbach.
Nie uwierzysz, Nieznajomy…
Legendarny bohater wstał ze swojego miejsca. Chwycił broń legionisty, który zginął u jego niszy. Spojrzał na mnie pustym oczodołem. Całun rozwarł się przez poruszanie dawno zgniłymi
mięśniami. Jedyne co go jeszcze trzymało, to był ten złoty pas, który opatulał go szczelnie i bardzo mocno.
Nieumarły heros wyszedł na przód naszej kompanii. Nie muszę chyba mówić, jak wszyscy byli zdziwieni, zarówno moi towarzysze, jak i przeciwnicy. Ożywieniec zaczął walczyć po naszej
stronie, a to co robił z mieczem było kwintesencją rzymskiego stylu walki. Skakał, unikał silnych, precyzyjnych ciosów, a sam z niewiarygodną prędkością wręcz zalewał wrogów deszczem
własnych ostrzy, bo tak wyglądał jego miecz podczas wyprowadzania cięć.
Nie minęło siedem minut, a wszyscy Rewolucjoniści padli martwi. Nie mieli nawet szans na ucieczkę. Legendarny półbóg był szybszy. Po skończonej walce spojrzał na nas. Dyszał, o ile trupy
były wstanie to robić.
Podeszłam do niego. Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Nieumarły obrócił głowę, po czym oddał mi miecz poległego legionisty, którego używał. Wydawał się być tak samo ludzki, jak
przystało na normalnego człowieka, nie wykazywał przy tym żadnych cech bestii, którą przypominał.
Podszedł do niego również Kenny i Norwey. Młody Senator ucieszył się na widok legendarnego wojownika. Tak jak małe dziecko cieszy się kiedy dostaje nową zabawkę od ulubionej cioci. W sumie
Kenny był nastolatkiem i takie porównanie wypowiedziane na głos pewnie by go obraziło, ale dla mnie właśnie tak wyglądał w tamtej sytuacji.
Wtedy nastąpił moment, który dziwił nas wszystkich.
Kenny zaczął rozmawiać z Nieumarłym, a ten przez kiwanie i kręcenie głową odpowiadał na pytania. Pomagał sobie nawet gestykulacją rąk. Sądzę, że on nawet nie wiedział o tym, że nie
żyje. Jednak to nie to wywołało na nas takie wrażenie.
To co niemal wysadziło nasze umysły, było krótkim stwierdzeniem młodego Senatora.
Powiedział, że znaleźliśmy Legata. Poprosił, żebyśmy przywitali się z Jackiem. Szczęki opadły nam z wrażenia. Sytałem kim jest Jack, a Kenny wymownie wskazał na legendarnego półboga.
Okazuje się, że Legat został złapany w dzień kiedy wrócił z nad Tamy Hoovera i został stracony. Zdrajcom poszło tak łatwo z nim tylko dlatego, że tego samego dnia pod akweduktem zginęła
najlepsza przyjaciółka Jacka. Klęcząc przy jej zwłokach i opłakując tak gorzką śmierć nawet się nie bronił. Sądzę, że chyba nawet wtedy chciał zginąć, tak jak ona, aby do niej
dołączyć.
Lecz pojawił się problem. Legat był specyficznym rodzajem półboga. Nie wiem kim był jego boski rodzic, ale z pewnością należał do Pierwotnych Bogów, którzy byli jeszcze przed Tytanami.
Niezłe zaskoczenie, co?
Tak więc… Jack nie mógł umrzeć. Zaczął się rozkładać, a oko stracił od miecza, ale nie mógł zginąć, jak normalny heros.
Legat, wtedy w katakumbach podszedł do mnie i ręką wskazał na moje serce, a później na swoją głowę. Nie wiem co to mogło oznaczać. Mimo to, gest powtórzył ponownie.
Kenny wtedy wyjaśnił nam wszystkim o co chodziło. Jack potrafił się regenerować. Zwykle siły czerpał z pola bitwy lub gniewu wrogów, jako jedną z form energii, jaka krążyła wśród nas
bez przerwy. Jednak do wskrzeszenia potrzebował czegoś więcej.
Potrzebował czyjegoś życia.
Muszę przyznać, że przerażenie to było chyba najsłabsze uczucie, jakie wtedy czułam. Mętlik w głowie stanowił kpinę w porównaniu do emocji, jakie rozsadzały całe moje ciało. Dziwne,
ale wydawało mi się, że wybór, którego miałam się podjąć, został wybrany na długo nim ja o nim w ogóle usłyszałam.
Nie było rady. Robiłam to w imię czegoś wyższego niż moje życie. Chciałam pokoju dla tych wszystkich, którzy wykrwawiali się na powierzchni, dla moich bliskich i przyjaciół.
Spytałam Jacka, czy jeśli pozowlę mu zmartwychstać, to czy pokona Astora, Senat i Konsulów i sprawi, że Rzym wreszcie zazna upragnionego spokoju na jaki zasłużył. Legat przytaknął.
Przyłożył nawet rękę do piersi. Złożył przysięgę. Nie musiał nic mówić. Ten gest zrobił co trzeba.
Pozwoliłam mu na wszystko, czego ode mnie chciał. Słyszałam protesty Norweya. Chciał nawet przerwać pobieranie moich sił życiowych, ale został powstrzymany przez innych legionistów. Nie
sądziłam, że będzie chciał uratować moje życie ponownie. Wzruszył mnie.
Czułam jak uchodzi ze mnie cała esencja. Wszystko przechodziło na Legata. Kątem oka widziałam, jak zasklepiają się jego rany, zrasta się skóra oraz na nowo pojawia się oko w pustym
oczodole.
Norwey wyrwał się z uścisku legionistów. Dobiegł do mnie i Jacka. Chciał nas rozdzielić. Nie powiodło mu się.
Słyszałam jak błaga. Bogowie… Boże… Pierwszy raz widziałam jak płacze. Jego głos załamywał się. Z całych sił próbował rozdzielić mnie i Legata.
Czułam jak przemijam.
Życie wydało mi się tylko snem.
Właściwe to nim było.
Nie smuciło mnie to. Ponieważ mimo wszystkiego, czego nie zrobiłam, dokonałam chociaż jednej wielkiej rzeczy. Uratowałam Rzym.
Dlaczego ci o tym mówię, Nieznajomy?
Abyś pamiętał… Pamiętał o Whisky Straus, dziewczynie z ulicy. Kimś o kim nigdy nie napiszą mitu, ani poematu. Nikt nie będzie tworzyć moich podobizn, a żadna osoba nie pozna mojej
historii.
Prócz Ciebie… Ty mnie wysłuchałeś.
Zapamiętaj mnie, a jeśli kiedyś spotkasz Norweya… powiedz…
…………….powiedz mu, że go kocham… i że kiedyś się spotkamy…
KONIEC
Od Perses- : z dedykacją dla wszystkich, którzy kogoś stracili… i za nim bardzo tęsknią….
GRA BOGÓW:
http://rickriordan.pl/2012/02/gra-bogow/
http://rickriordan.pl/2012/03/gra-bogow-2/
http://rickriordan.pl/2012/03/gra-bogow-3-czesc-2/
http://rickriordan.pl/2012/03/gra-bogow-3-czesc-3/
http://rickriordan.pl/2012/09/gra-bogow-4/
http://rickriordan.pl/2012/10/gra-bogow-5/
:C To smutne :c Bardzo, ale to bardzo smutne >:( Cudnie napisane, w prosty, ale literacki sposób. Bardzo ładnie. Temat do mnie pasuje i dociera… Brawo 😀
Nie będę nawet zabierać się za błędy, jeśli jakieś były. Po prostu pochłonęła mnie treść. Brak mi słów, aby określić targające mną uczucia po przeczytaniu, więc bez słów
😉
Zazwyczaj wiem, co powiedzieć. A teraz tak trochę brakuje mi słów… no, to jest świetne. Takie smutne… I przywołuje wspomnienia. Bardzo fajnie napisane:)
mimo, że są błędy, kurde balans, super!
wzruszające… :'( moja przyjaciółka prawie się poryczała, jak jej to czytałam….
Piękne. Mało jaki tekst na tej stronie potrafi coś we mnie poruszyć, a ten to zrobił. Bardzo bym chciała, żeby tych błędów było mniej, ale są i trochę mi przeszkadzały. Całość jednak wyszła genialnie 😀