~*~
Witam po ponad miesięcznej nieobecności, ale miałam strasznie dużo nauki. Obiecuję, że na kolejną część nie będzie trzeba czekać tak długo, bo spróbuje ją wysłać w pierwszym tygodniu moich ferii, o ile mój Internet znów nie padnie. Jednak wysyłam tę część, choć nie jestem z niej w pełni zadowolona. Całość mocno pocięłam na fragmenty przeskakując nieco w czasie, więc w jednym fragmencie opowiadania zmieściłam prawie cały tydzień. Mam nadzieję, że to nie zbytnie szaleństwo. Jak również uprzedzam, że jest dość długa.
Z dedykacją dla każdego, kto skomentuję to po długim oczekiwaniu [wymienię was w kolejnej części].
Miłego czytania.
Raisa
~*~
Już po niecałym tygodniu odnalazłam się w rytmie tej rezydencji. Około szóstej zawsze budził mnie zapach śniadania i śmiech dochodzący z kuchni, który niósł się wentylacją aż do mnie. Wstawałam, aby iść umyć się do przestronnej łazienki przyległej do mojego pokoju. Następnie wracałam się przebrać.
W moim nowym miejscu zamieszkania miałam trochę ograniczone umeblowanie. Najwięcej miejsca zajmowała szafa, pełna staromodnych fatałaszków. Powinna zaznaczyć, że otrzymałam wyraźny zakaz noszenia spodni, chyba, że uprawiałam właśnie jakiś sport, co było dla mnie uciążliwe, gdyż nawet spać musiałam w koszuli nocnej. Właściwie to najgorsze były ich kroje. Przez nie czułam się jakbym cofnęła się do epoki wiktoriańskiej. W tej narnijskiej szafie dokopałam się nawet do kremowej sukni balowej całej z koronek w zestawie z gorsetem i trzewikami, wyglądające jak idealnie zachowany eksponat muzealny z epoki oświecenia. Na moje szczęście udało mi się wyperswadować madame, że w dzisiejszych czasach nie nosi się już tego typu obuwia ze względu na nie wygodę, ale w zamian następnego dnia znalazłam pod drzwiami sześć par butów i jedne kozaki z obcasami tak wysokimi, że chodząc w nich starałam się pozostać w pobliżu ściany lub poręczy schodów.
Po ubraniu się miałam kilka minut, żeby posłać łóżko, mieszczące w przeciwległym kącie, obok którego znajdowała się szafka nocna. Pod oknem natomiast stała ława wyłożona miękkimi poduszkami. Na niej to leżały wszystkie książki, które zabrałam z biblioteki. Jak również nieopodal okna znajdowało się połączenie biurka i toaletki z wieloma szufladami. Ta jakże niezwykła mnogość mebli w obszernym pomieszczeniu nie sprzyjała mojej prywatności, przez co byłam zmuszona nosić swoją książkę ze sobą. Wracając do mojego codziennego planu dnia, później szłam do jadalni na śniadanie, a następnie na lekcje w jednym ze specjalnych pokoi. Muszę przyznać, że były one zadziwiająco interesujące. Zauważyłam również, iż moja nauczycielka wyjątkowo koncentruje się na mojej edukacji historycznej, a przede wszystkim na greckiej mitologii, dlatego zaczęłam pochłaniać książki z biblioteki o tej tematyce. Oczywiście nie zaniedbywała ona innych dziedzin naukowych. Codzienne zajęcia matematyki wręcz mnie nużyły, ale kiedy przechodziliśmy do botaniki czy literatury od razu ożywałam. Pomiędzy lekcjami miałam przerwę na obiad, a po nich dwugodzinne dowolne zajęcie sportowe. Niestety ku mojemu niezadowoleniu tylko wieczorami miałam czas wolny, kiedy to mogłam poczytać książkę, ale kosztem godzin przeznaczonych na sen. Szkoda mi było tego, że byłam zbyt zmęczona, aby czytać. Przysiadywałam tylko na ławie, wsparta poduszkami, obserwując wirujące w blasku księżyca śnieżynki i czytałam, opatulona w miękki koc.
*****
[ Uwaga od autora- w tym fragmencie zmieniam narrację, aby pokazać charakter nowej postaci.]
Gdy skierował się w stronę biblioteki, dochodziła pierwsza. Mijając bezszelestnie milczącą, liczną służbę i dziesiątki podobnych drzwi zastanawiał się, jak długo wytrzyma. Na samą myśli, że ma pod swoim dachem człowieka, przechodził go dreszcz. Nie tolerował ludzi nawet w charakterze służby, a co dopiero trudno mu było przymykać oczy na uczennice madame.
Prychnął, ściągając na siebie spojrzenia ciekawskich pokojówek.
Kilka wieków temu jedna z najwybitniejszych poetek, nimfa imieniem Hanelle, napisała poemat o pewnym aniele żywiącym szczególną awersję do ludzi. Ów anioł, ukarany za kradzież, został zesłany na Ziemię z nakazem osiedlenia się wśród ludzi i dożycia tam końca swych dni. Nieszczęśnik błagał, kajał się i przepraszał przez czas równy niemal trzem zaćmieniom, jednak na darmo. W końcu, zrozumiawszy, że jego starania nie przynoszą rezultatu, a chcąc uchronić się przed rzekomo niezmierzoną hańbą, sam sobie poderżnął gardło. Niektórzy sądzili, że ów anioł był niesamowicie podobny do Edyma. Oczywiście tylko, jeśli chodzi o lekkie, w jego przypadku, uprzedzenie do ludzkiej rasy. On nigdy w życiu nie poderżnąłby sobie gardła. Już prędzej na jego miejscu podciąłby je każdemu człowiekowi w promieniu stu mil, ale jego własna historia była inna. Zdecydowanie większą satysfakcję sprawiłaby mu destrukcja kilku z niosących śmierć jemu podobnym, ale przecież on nie mógł tego zrobić. Te cholerne przekleństwo uniemożliwiało mu to i choćby nie wiem, jak by się starał nie mógł opuścić tego miejsca. W dodatku jego anatema musiała objawiać się również zewnętrznie. Gdyby jego włosy miały jeszcze barwę platynowa, ale nie miały. Kolejny genialny żart.
Nawet nie spostrzegł, kiedy stanął przed wielkimi, misternie rzeźbionymi drzwiami biblioteki. Skrzywił się, marszcząc lekko brwi, ale bez wahania pchnął jedno skrzydło. Zauważył ją już na początku. Siedziała na parapecie i wyglądała przez okno. Zacisnął usta w wąską kreskę, tak mocno, że aż pobielały mu wargi.
Czas rozpocząć przedstawienie.
Odchrząknął cicho, ale znacząco, czym natychmiast zakomunikował dziewczynie o swojej obecności. Z pewną dozą satysfakcji zauważył, jak, na sekundę przed tym, jak się obróciła, przeszył ją dreszcz. Obserwował, jak szybko ukryła zdenerwowanie za maską obojętności i spokoju, kiedy zeszła z parapetu i podchodziła do niego ze wzrokiem wbitym w podłogę. Poczuł coś na kształt rozbawienia, ale nie odezwał się słowem, czekając na jej reakcję.
-Dzień dobry- powiedziała miękko, najwyraźniej odczytując jego zamiary, jednak nadal nie podnosząc wzroku znad swoich butów.
Vivienne była dość wysoka, ale zupełnie normalnego wzrostu jak na ludzką szesnastolatkę. Stała lekko pochylona, więc nie widział jej oczu. Cerę miała alabastrową, a włosy w kolorze miedzi sięgały jej do łokci.
Powstrzymał kolejne prychnięcie.
Zaskakująco ładna jak na człowieka.
-Patrz na mnie, jeśli zamierzasz ze mną rozmawiać.
Oblała się intensywnym rumieńcem, ale posłusznie podniosła na niego wzrok. Oczy miała morskie oczy ze złotymi refleksami, niczym ocean topiący się w porannych promieniach słońca, ale nie tak ciepłe jak by się mogło wydawać. Odbiło się w nich zdziwienie i niedowierzanie, że on jest tym, z którym miała się spotkać.
-Z pewnością wiesz, jak się nazywam. A ja wiem, jak nazywasz się ty, więc przejdźmy do konkretów.
Ton głosu Edymiona był wyjątkowo wyniosły. Zauważył, że dziewczyna ze zdenerwowania lub poirytowania na kilka sekund wstrzymała oddech, jakby powstrzymując się od ciętej riposty.
I dobrze.
-Madame kazała mi cię czymś zająć. Umiesz grać w szafy?
Nieznacznie skinęła głową.
Odwrócił się i podszedł do stalowoniebieskiej kotary. Ani razu nie spojrzał za siebie, żeby sprawdzić czy dziewczyna podąża za nim. Przeszedł do kolistego pomieszczenia, ukrytego za kotarą. To była prywatna biblioteka madame. Malowidła pokrywające sufit, sprawiały wrażenie powlekać kopułę.
Zwykłe złudzenie.
Wzdłuż ścian ciągnęły się półki pełne książek, tak wysokie, że między nimi umieszczono dwanaście drabin na kółkach. Księgozbiór też nie był zwyczajny. Składał się z woluminów oprawionych w skórę i aksamit, zaopatrzonych w solidne zamki i zawiasy ze szkła metalicznego, o grzbietach ze srebrnymi literami, wysadzanych akwamarynem i szampanią. Podłoga z wypolerowanego drewna była inkrustowana kawałkami marmuru oraz kamieniami księżycowymi. Razem tworzyły wzór widoczny tylko z góry. Środek pokoju zajmowało imponujące, dębowe biurko. Wielki blat spoczywał na barkach dziewięciu kobiet. Tylko znawca mógłby rozpoznać w nich muzy Apollina.
Szybkim krokiem Edym dotarł do niego. Usiadł na krześle za nim. Dziewczyna wdzięcznym, długim krokiem przeszła przez pomieszczenie, nawet nie okazując zdziwienia na widok tych wszystkich cudów. Bezszelestnie stanęła za drugim krzesłem, stojącym naprzeciwko Edyma.
Dobrze ją wyszkolili.
-Usiądź.
Z jednej z szuflad biurka wyjął piękną szachownicę. Czyste połączenie biżuterii, sztuki i gry. Wykonane ze złota i platyny, zawierały diamenty, szmaragdy, rubiny, perły oraz szafiry szachy były niezwykłe. Sama figurka króla była złożona ze spiralnej sekcji środkowej, pokrytej rubinami i diamentami i złotej korony. Edym z wieloletnią wprawą rozstawił szachy. Czarne były jego. Zawsze należały do niego. Nawet jego opiekunka mu tego nie odmawiała.
Dziewczyna skupiła wzrok na szachach. Obserwował ją z pokerową twarzą. Nawet najmniejszy mięsień jej nie drgną. Wciąż uśmiechała się delikatnie, jakby tajemniczo. Uniosła delikatną dłoń i rozpoczęła grę. Uważnie obserwował jej ruchy, starając się przewidzieć tok jej myślenia, ale ona była nielogiczna, nieobliczalna. Poświęcała piona, ale nawet się tym nie przejmując. W końcu dziewczyna zdobyła czarnego gońca. Nie pozwolił zaskoczeniu przyćmić jego osąd. Zamiast bronić swej pozycji, ofiarował jej czarnego pionka, aby wprowadzić do gry wieżę.
11 na A6- pomyślał.
Nie kierując się logiką zwiększyła tępo. Edym czarnymi nie mógł robić roszady, bo straciłby figurę. Skoczek na C6 nie był zdolny jednocześnie chronić gońca na A5 i skoczka z E7. Białe figury Vivienne nie mogły wziąć czarnego hetmana z powodu wieży, jednak lepszym posunięciem byłoby przejście na H3, po którym musiałaby grać ostrożnie, by utrzymać przewagę. Zawahał się. To byłoby logiczne posunięcie, ale przecież ona nie słuchała zasad logiki. Zdruzgotany stwierdził, że nie był w stanie przewidzieć jej ruchów.
-Czas płynie- mruknęła.
Edym spojrzał na nią karcąco, ale przesunął się na F3.
-To prawda. Leniwy. Zachłanny. Pochłaniający kolejne sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata twojego krótkiego życia. Jest cierpliwy. Cichy jak zabójca. Niczym szachista czekający na zły ruch ofiary w grze śmierci i życia. Niemy władca…
Podniosła na niego oczy z widocznym zachwytem. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc jej nagłej zmiany. Wtedy wykonała podwójny szach.
-Szach mat- szepnęła.
Zaskoczony nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Oddychał ciężko, analizując w pamięci całą grę. Cicho podniosła się z krzesła, uważając na suknię. Dygnęła i wyszła bez słowa. Wstał, aby obejrzeć szachownicę z góry. Prychnął.
Po raz pierwszy ktoś go pokonał. W dodatku dokonała tego szesnastoletnia śmiertelniczka. Musiał porozmawiać ze swoją matką. Podszedł do lustra znajdującego się za biurkiem. Jego szare oczy, odbijające się od gładkiej powierzchni szkła, kolorem przypominały stal, choć były od niej o wiele bardziej zimne.
Dobrze ją wyszkolili.
*****
Edym był jak na mój gust lekko dziwny, ale może to tylko powierzchowne wrażenie. Przeszłam wzdłuż barierki w sali treningowej. Prawą nogę zarzuciłam na poręcz i stopniowo zginałam lewą w kolanie, rozciągając się.
Może był taki oziębły, żeby udawać niedostępnego albo to jego sposób obrony, czegoś w rodzaju tarczy. Choć trzeba przyznać, że znakomicie gra w szachy. Jednak największe wrażenie zrobił na mnie jego wygląd. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Ubrany był w ciemne, luźne spodnie i jasną koszulę. Wysoki i umięśniony na pewno wzbudzał zachwyt moich rówieśnic, ale na mnie nie robiły one większego wrażenia. Co innego przyciągnęło mój wzrok. Jego włosy były s r e b r n e. Niepokryte jakąś farbą albo brokatem, ale naprawdę srebrne. Aby nie wyjść na niegrzeczną spuściłam wtedy oczy.
Stanęłam prosto i pozwoliłam nogom się rozjechać do szpagatu. Przyłożyłam czoło do zimnego parkietu. Spokojnie oddychałam, tworząc na podłodze wilgotną plamę.
-Imponujące.-Odwróciłam głowę tak, aby zobaczyć, kto do mnie mówi.
W drzwiach stał Edym w luźnym sportowym stroju.
-Witaj!- zawołał, ale ja powitałam go tylko zdawkowym skinieniem. -Przyszedłem cię przeprosić za moje wcześniejsze zachowanie. Byłem…
-Oziębły? Niedostępny?- zasugerowałam beznamiętnym tonem głosu. Zgięłam nogi w kolanach i wstałam, uważając, żeby trzymać się plecami do niego.
-Tak- przyznał niechętnie.- Nie powinienem cię tak traktować, dlatego może zaczniemy od początku?
Milczałam, rozważając jego słowa. To mógł być podstęp.
-Jeśli chcesz…
Opuściłam lekko głowę, wypuszczając powoli powietrze z płuc. Uśmiechną się lekko, biorąc to za znak przyzwolenia.
-Jestem Edym- powiedział, przemierzając dzielącą nas odległość szybkimi krokami.
-Vivienne, ale możesz mi mówi Viv- odparłam sztywno, wracając do drążka i wykonując atitit.
W lustrze widziałam jak zmieszany opuścił rękę i podszedł do mnie, przyglądając się mi badawczo. Postanowiłam wystawić jego cierpliwość na próbę.
-Co robisz?- spytał po długiej ciszy.
-Teraz? Battements- odpowiedziałam zmieniając ćwiczenie.
-Umiesz coś jeszcze z baletowych kroków?
Odgarnęłam zbłąkany kosmyk z oczu i zaczęłam wymieniać kroki, prezentując je.
– Bourrée – pas de bourree, écarté, plié, tour lent, a obecnie trenuje jeté- wydyszałam.
-Intrygujące- podsumował.- Ile lat ćwiczysz?
-Odkąd przyjechałam do szkoły pani Finn- odparłam, wyginając plecy w mostek.
Edym przyglądał się mojemu spacerowi przez salę w tej pozie z rosnącym zainteresowaniem.
-Czy jesteś tutaj z jakiejś konkretnej przyczyny?- spytałam, rozgrzewając ręce do gwiazdy.
-Czy wybrałabyś się ze mną do lasu?- spytał tak niespodziewanie, że ugięły się pode mną ręce. Starałam się złagodzić upadek, zwijając się w kłębek i ukrywając szyję, ale mimo to mocno grzmotnęłam w parkiet. Jęknęłam cicho, masując prawy bark.
-Zrobiłaś coś sobie?- spytał, ale miał na tyle przyzwoitości, że nie podszedł do mnie.
Czułam się przytłoczona. Wszystko rozgrywało się zbyt szybko.
-Dlaczego?
-Możliwe, że niepotrzebnie zgięłaś ręce w łokciach- zasugerował z miną niewiniątka.
-Nie o to pytam. Dlaczego chcesz iść ze mną do lasu?- spytałam z trudem ukrywając poirytowanie.
-Chciałbym ci pokazać wyjątkowe miejsce w lesie- oświadczył, spoglądając na mnie dziwnie.- Ty myślisz…- zachłysnął się z wrażenia.
-Tak, ja myślę i ty też kiedyś powinieneś tego spróbować- rzuciłam, wstając. Przy nim czułam się dziwnie naga w tym obcisłym stroju sportowym. W roztargnieniu zarzuciłam sobie na ramiona ręcznik, jakby miał mnie przed nim osłonić. Złapałam swoje rzeczy i skierowałam się do wyjścia. Nagle pojawił się w drzwiach z ręką na framudze. Serce podskoczyło mi do gardła. Cofnęłam się o krok, unosząc w obronnym geście lewą ręką i oceniając wagę torby, trzymanej w prawej dłoni.
-Jutro wieczorem spotkajmy się przed domem, jeśli nie przyjdziesz nie będę miał ci za złe- powiedział, ignorując moją reakcję i zniknął za drzwiami.
*****
Z zamyślenia wybiło mnie pukanie do drzwi. Szybkim spojrzeniem sprawdziłam stan pokoju i usiadłam tak, jak uczyła mnie madame.
–Ugiąć nogi w kolanach, dolna część pleców oparta o krzesło, ściągnięte ramiona-mamrotałam.- Ręce z swobodnie położone na kolanach, lewą stopę za prawą, skrzyżuj w kostkach. Przesuń obie nogi na prawo, lewy obcas lekko z tyłu. Kolana złączone razem. Nie poruszamy nogami.
-Proszę- zawołałam, wygładzając spódnicę.
Do pokoju wszedł Edym. Widać było, że ubierał się w pośpiechu. Marynarkę miał krzywo zapiętą. Wyglądał na zmartwionego.
– Dobry wieczór. Czy coś się stało?- spytałam nie wiedząc, jak tym razem się zachowa.
-Nie, nie zupełnie. Nie chciałem ci przeszkadzać, ale przyszedł list do ciebie- odparła, niepewnie starając się nie rozglądać po moim pokoju.
Rzuciłam przelotne spojrzenie na zegar, było za późno na pocztę.
-Przyszedł poleconym- wyjaśnił, widząc mój wzrok.
-Mogę?- spytałam.
Potrzasnął głową jakby dla zebrania myśli i podał mi kopertę.
-Od mojego brata- wyjaśniłam z nutką zdziwienia, rozrywając kopertę po zobaczeniu nadawcy.- Rzadko pisze listy.
Wstałam i podeszłam do okna. Delikatnie rozłożyłam kartkę.
Viv,
dziękuję Ci za list, wysłany mamie. Cieszymy się z twojego przyjęcia do madame. To zaszczyt czy coś w ten deseń, prawda? Niestety nie, dlatego piszę. Musisz wiedzieć, że nie przyjedziemy za tydzień.
Kiedy piszę ten list, minęły już dwa dni od pewnego zdarzenia. Wybacz, że robię to dopiero teraz, ale myślałem, że mama zrobi to wcześniej. Nasz dom odwiedziło dwóch żołnierzy. Mama kazała mi iść na górę, ale ja ich podsłuchiwałem. Wiesz schowałem się w za parasolami. Oni mówili dziwne rzeczy, a mama potakiwała, robiąc w kuchni herbatę. Niezbyt rozumiałem, o czym rozmawiali, bo robili to w jakimś dziwnym języku, ale w pewnym momencie mama upuściła dzbanek na ziemie. Myślałem, że coś zrobi, lecz ona po prostu stała, a oni siedzieli w bezruchu. Wpadłem do kuchni i zacząłem wycierać jej oparzone herbatą nogi. Byłem zdezorientowany, a oni mi nie pomagali. Potrząsałem ją, ale nie reagowała. Zrozum, byłem przerażony. Nie wiedziałem czy dzwonić po pogotowie czy po Carla, a może powinienem pobiec wtedy po pomoc do miasteczka albo ją tam zawieść. Dopiero po chwili, która wydała mi się wiecznością, odepchnęła mnie na bok i złapała za fraki mężczyznę. Krzyczała na niego, że ma się wynieść i przestać kłamać. Potem upadła na kolana i wybuchła płaczem. Nigdy nie widziałem, żeby płakała poza tym idiotycznym filmem z lodem, dziurawym statkiem i jednoosobową tratwą, ale wtedy wręcz dławiła się szlochem. Kazałem im się wynosić, a oni wstali i tylko powiedzieli, że przykro im z powodu mojej straty. Zamknąłem dom na cztery spusty, byłem tak skołowany, że aż obawiałem się, iż wrócą, a mamie się pogorszy. Zadzwoniłem po Carla, ale to nie jest ważne. Spytałem mamę, co się stało. Vivienne nasz ojciec nie żyje.
List wypadł mi z dłoni na podłogę. Zaczęłam spazmatycznie oddychać. Czekałam na łzy, ale one nie chciały płynąć.
-Wszystko w porządku?- Stał tuż obok mnie, ale na szczęście nie próbował mnie dotknąć.
Pokręciłam głową, nie zdolna do jakiegokolwiek dźwięku. Zobaczyłam jak podniósł z ziemi upuszczony przeze mnie list i przeleciał linijki wzrokiem. W pewnej chwili zassał głośno powietrze do płuc, patrząc na mnie ze współczuciem.
-Tak mi…
Przerwałam jego puste słowa, zakrywając mu usta. Wzdrygnął się jakby mój dotyk był nieprzyjemny.
-Wyjdź- szepnęłam zdławionym głosem.
Zmarszczył brwi, ale nie sprzeciwiał się. Podeszłam do biurka i podniosłam położony tam przez niego list. Przeskakiwałam ze zdania do zdania. Kiedy wrócił, na lotnisku, napadnięto go. Czułam, że tracę nad sobą kontrolę. Powiedzieli, że został dźgnięty nożem i pomoc nie przyszła na czas. Ostatnie zdanie musiałam czytać kilka razy, ze względu na drżące dłonie.
Mój koszmar.
On się spełnił.
-Nieeeee!- wyartykułowałam przygnieciona falą nieznanych dotąd uczuć, osuwając się na kolana.- Nie! Nie! Nie! Nie!- powtarzałam, bujając się w kuckach, objęta ramionami. Łzy popłynęły strugami po moich policzkach. Dławiłam się nimi. Drżąc, osunęłam się na podłogę, zanosząc się spazmatycznym szlochem. Zwinięta w kłębek starałam się odgrodzić od rozrywającego moje serce bólu, ale mur upadał raz za razem, potęgując tylko moje męki.
Nawet nie wiedziałam, kiedy przyszła Violetta z Sebastianem. Mimo moich oporów, z łatwością przenieśli mnie z podłogi na łóżko. Właściwie było mi obojętne, gdzie leżę, co za różnica, skoro mój tata umarł na chodniku. Zwykłym, brudnym chodniku!
Tato.
Na tę myśl serce kurczyło się w mojej piersi. Miałam wrażenie, jakbym połknęła tłuczone szkło. Pamiętam jak całą noc spędziłam obejmując się mocno, jakby mogło to zapobiec rozbiciu mojego serca. Nie wiem jak długo płakałam, zanim wyczerpałam limit łez, wody lub sił. Kojarzyłam tylko, że w pewnym momencie nie potrafiłam już tego robić. Lecz nawet wtedy nie odzyskałam spokoju. Po prostu leżałam bezwładna, pogrążona w bezdennej rozpaczy, z której nie widziałam powrotu. Wiedziałam jedno.
To była pierwsza moja nieprzespana noc w żałobie.
Wstałam, kiedy słońce pokazało się na horyzoncie. Ze ściśniętym gardłem poszłam do łazienki i machinalnie zrobiłam poranną toaletę, ale jedno spojrzenie w lustro postawiło mnie na nogi. Makijażem starałam się ukryć opuchnięte powieki i worki pod oczami, ale to nic nie dało. Zgrzytając zębami, zmyłam wszystko. Na pewno wszyscy już wiedzieli o moim wczorajszym występie wokalnym, więc, po co to ukrywać. Ubrałam się w ciemną sukienkę i doprowadziłam włosy do względnego porządku, upinając je lekko z tyłu. Zeszłam na dół na śniadanie. Stanęłam w drzwiach jadalni. Zachwiałam się lekko i musiałam przytrzymać się framugi, żeby nie upaść. Przy długim stole z drzewa akacjowego siedział Edym. Nie zauważając mnie, sięgnął po bułkę posypaną makiem.
-Nie wiedziałam, że tutaj jadasz.
Na dźwięk mojego głosu, w jednej chwili rzucił na talerz pieczywo, poderwał się z krzesła i złapał za nóż od sera. Podniósł na mnie swoje zimne oczy, oddychając głęboko, niczym drapieżnik czujący zapach strachu krwawiącej ofiary. Nie byłam przygotowana na tak gwałtowną reakcję, więc odruchowo cofnęłam się w głąb korytarza.
-Wybacz mi- powiedział miękko, powoli odkładając na stół nóż i unosząc dłonie do mnie, jak policjant pokazujący samobójcy, że nie jest uzbrojony.-Vivienne, ja…
-Proszę, nie- przerwałam mu. Wiedziałam, co chciał powiedzieć i byłam świadoma, że nie chce tego usłyszeć, czując pieczenie oczu.- Staram się opanować, a z tym będzie mi jeszcze trudniej- wyjaśniłam cicho, podchodząc do stołu. Całe ciało miałam napięte jak struna, przygotowane na kolejny atak, ale zwalczając instynkt usiadłam obok niego. Powoli skinął i wrócił do jedzenia jajecznicy. Wydawało mi się, że mnie obserwuje, jak walczę z odruchami i po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach odrobinę ciepła. Musiałam zrobić na nim duże wrażenie, nie uciekając z krzykiem z jadalni, a nawet siadając blisko niego. Nałożyłam sobie łyżkę jajek, które powoli, z uporem i determinacją przełykałam. Każdy kęs był niczym kawałek drutu kolczastego.
-Viv.- Podniosłam na niego oczy.- Nie widywałaś mnie wcześniej, ponieważ dopiero wczoraj przyjechałem do rezydencji madame- powiedział, próbując podtrzymać rozmowę. Skinęłam, dając mu do zrozumienia, że go słucham, ale chyba tego nie zrozumiał, bo zmarkotniał i kontynuował śniadanie w ciszy.
-A gdzie byłeś?- spytałam, walcząc z depresją. Nie chciałam psuć tego, co dziś przypadkowo osiągnęłam. Ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu uśmiechnął się lekko. Do twarzy mu było z nim. Wydawał się być wtedy nawet mniej groźny i może odrobinkę słodki. Milusi psychopata z rozdwojeniem jaźni.
– Nie byłem nigdzie daleko. Pomagałem katalogować nowe zbiory biblioteczne w akademii pani Finn. Znalazły się wśród nich prawdziwe białe kruki na przykład: „Machinae coelestis” z 1673 roku oraz „Cometographia” z 1668 roku, a nawet rękopis Revelationes s. Birgittae. Kto by pomyślał, że…
Zmusiłam swoje usta do wygięcia się w coś na kształt uśmiechu, kompletnie nie słuchając jego wywodu. Wystarczyło mi, że miała się z nim spotkać dziś wieczorem, choć nie miałam żadnego pojęcia jak to przeżyję.
-Panienko- podniosłam oczy znad talerza. Nawet nie zauważyłam, kiedy weszła Violetta. Edym zamilkł na chwilę.- Madame kazała przekazać, że do końca tygodnia nie masz zajęć i możesz robić, co chcesz, natomiast dziś odbędzie się nabożeństwo za twojego ojca. Strój już zaniosłam na górę. Rozumiesz? Panienko?
-Tak, pójdę się przebrać- odparłam przepraszającym tonem, patrząc na Edyma, który skinął mi na pożegnanie i ponownie przybrał wyniosły wyraz twarzy.
– Madame kazała mi przekazać, abyś mocno zasznurowała gorset, który zostawiłam na łóżku- dorzuciła, kiedy wychodziłam.
Skinęłam półprzytomnie, wywlekając się z jadalni. Powłóczając nogami wspięłam się schodami na piętro. Cicho zamknęłam drzwi na klucz. Oparłam się plecami o nie. Przygryzłam dolną wargę, walcząc ze łzami, aż poczułam w ustach smak krwi. Moim brzuchem szarpnął silny skórcz. Pobiegłam do łazienki i zwróciłam skąpe śniadanie. Przez pewien czas klęczałam nad sedesem, zanim nie podniosłam się, podpierając się o zlew. Wypłukałam usta zimną wodą i umyłam zęby, aby pozbyć się okropnego, kwaśnego smaku w buzi, zanim wróciłam do pokoju. Spojrzałam na ubranie leżące na moim łóżku. Pogładziłam czarną koronkę. Zgodnie z wolą madame zasznurowałam mocno stary gorset. Czułam ucisk na żebrach. Ból pozwolił mi skupić się na moim celu. Wsunęłam na siebie długą do ziemi, czarną suknię. Jej rękawy sięgały mi do łokcia. Delikatne koronkowe wzory podkreślały moją talię i okrągły dekolt. Wsunęłam na nogi kozaki, które wydały mi się być dobrym wyborem zważywszy na ostatnie mrozy. Usiadłam za toaletką. Długie, miedziane loki odcinały się kolorem wśród czerni. Blada twarz z sinymi ustami i cieniami pod oczami tylko podkreślała godziny, które spędziłam wylewając łzy w poduszkę. Nałożyłam lekki makijaż, nawet nie starając się tego ukryć. Włosy delikatnie upięłam, wsuwając w nie kilkanaście srebrnych szpilek. Kilka kosmyków wymykało się, ale dodawało to mi tylko uroku. Na szyi zapięłam wisiorek, który leżał na blacie. Maleńka czarna perła wpasował się idealnie w głębienie pod gardłem. Włożyłam ciemne, satynowe rękawiczki i lekki płaszcz. Zapięłam wszystkie guziki i wyszłam.
Stukot moich obcasów odbijał się donośnie wśród ciszy. Powoli zeszłam na dół. W holu czekała już na mnie madame. Miała na sobie wytworną, burgundową suknie i właśnie zapinała płaszcz podbity białą norką. Spojrzałam na mnie przenikliwie.
-Obróć się- zażądała.
Obok mnie pojawił się jej osobisty sługa, który wręcz zerwał ze mnie płaszcz. Nawet nie drgnęłam, gdy musnął zimną dłonią mój obojczyk, choć miałam ochotę uciec od niego, ponieważ widziałam go tak jak całą służbę madame, czyli zupełnie jakby mgła przesłaniała mi oczy. Czasem wydawało mi się, że wyglądają dziwnie lub nawet przerażająco, na przykład pokojówki ubrane we własne włosy lub o błękitnej skórze i rogaci ogrodnicy. Zakręciłam się na palcach, starając się nie naruszyć nieładu fryzury.
-Stój.
Zatrzymałam się posłusznie. Nie miałam siły się sprzeciwić. Podeszła do mnie. Położyła mi dłoń na talii, okrążając mnie. Uniosła wyżej mój podbródek.
-Nieźle- mruknęła, odwracając się. Wyszła.
Szybko wyrwałam mu z rąk płaszcz i wybiegłam za nią. Po drodze wsunęłam drżące ręce w rękawy. Szybkim krokiem pokonałyśmy odległość od jej domu do szkoły pani Finn. Tuż obok niej znajdowała się niewielka kapliczka. Posłusznie poszłam tam za madame. W środku panowała cisza, ale wszystkie ławki były zajęte. Uczennice i nauczyciele rzucali mi współczujące spojrzenia. Z wysoko uniesioną głową przemaszerowałam za madame do pierwszej ławki. Z ulgą usiadłam, kiedy madame podeszła do pani Finn. Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Podniosłam oczy. Za mną siedziała Bella. Podeszła do mnie i uściskała mocno. Zamarłam nieprzygotowana na takie powitanie. Z westchnieniem wtuliłam się w jej włosy pachnące wanilią. Nie wiedziałam, że aż tak bardzo potrzebowałam zwykłego pocieszenia, na które nie mogłam liczyć ze strony madame.
-Tak mi przykro- szepnęła.
Skinęłam, puszczając ją. Zdawałam sobie sprawę z licznych, postronnych obserwatorów. Usiadłam i poprawiłam spódnice, zanim madame spoczęła obok mnie. Uroczystość przebiegała szybko. Na koniec pastor przypomniał, że to specjalne nabożeństwo odbyło się ze względu na śmierć mojego ojca. Zacisnęłam zęby. Przecież to nawet nie była moja wiara, ale mimo to siedziałam cicho.
-Vivienne- zwróciła się do mnie pani Finn.- Czy chciałabyś coś powiedzieć?
Ostrożnie wstałam. Rozległo się ciche westchnięcie. No tak, miałam rozpięty płaszcz, przez co zobaczyli suknię, a przecież, jako jedyna mogłam nie nosić mundurka. Zignorowałam to i wyszłam na środek.
–Multas per gentes et multa per aequora vectus
advenio has miseras frater ad inferias
ut te postremo donarem munere mortis
et mutam nequiquam alloquerer cinerem
quandoquidem fortuna mihi tete abstulit ipsum
heu miser indigne frater adempte mihi
nunc tamen interea haec prisco quae more parentum
tradita sunt tristi munere ad inferias
accipe fraterno multum manantia fletu
atque in perpetuum frater ave atque vale*- wyrecytowałam głośno, choć przy ostatnim wersie zadrżał mi głos. Wzięłam głęboki oddech dla uspokojenia. Przez tłum przeszedł szum, kiedy zaskoczony profesor tłumaczył wszystkim, co powiedziałam.
– Całą noc zastanawiałam się, kto cię zastąpi, kto zajmie twoje miejsce, kto ofiaruje mi miłość, kto pocieszy mnie, tak jak tylko ty potrafiłeś, kto zaśmieje się z żartów, które tylko ty rozumiałeś, kto przegoni smutek z mojej twarzy i otrze szlak łez, kto mnie wesprze, kto pójdzie za mną, choćby na krańce rzeczywistości, kto będzie towarzyszył mi w najciemniejsze z dni, kto sprowadzi mnie z otchłani rozpaczy, kto będzie mi ojcem, kto będzie mi bratem, kto będzie mi nauczycielem życia, kto będzie moją nadzieją, moim sercem, wszystkim, czego potrzebowałam. Kiedy chciałam biec byłeś moją drogą. Kiedy chciałam latać byłeś moim niebem. Kiedy chciałam się wspiąć byłeś moją drabiną. Kiedy chciałam się śmiać byłeś moim uśmiechem. Może i życie daje będzie trwać, ale świat bez ciebie to same cienie i mroki nieoświetlane już przez żadne gwiazdy. Czuję się jakbym stąpała po wodzie, nie umiejąc pływać, a moje koło ratunkowe właśnie zniknęło. Próbuję nie zapomnieć twego imienia, ale twój obraz już rozmywa się w mojej pamięci. Dlatego wołam cię przez sen. Błagam byś wrócił, ale droga, którą podążyłeś wiedzie tylko w jedną stronę.
Père. Isä. Chichi. Ojcze. ** Kocham cię i zawsze pozostaniesz w moich snach.
Zeszłam, z wysoko uniesionym czołem z podwyższenia i wyszłam z budynku, nie oglądając się za siebie.
Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam biec, co było wyjątkowo trudne w moich butach. Nie miałam celu, po prostu zagłębiłam się w las, pragnąc uciec od świata, ale mimo wszystko trafiłam do rezydencji madame. Zamaszystym ruchem otworzyłam drzwi i przemknęłam przez hol, zostawiając za sobą mokre ślady. Wpadłam do mojego pokoju, zamykając się w nim. Buty zzułam przy drzwiach, a płaszcz rzuciłam na krzesło. Usiadłam na podłodze za łóżkiem z trudem łapiąc oddech. Przeklęty gorsem miażdżył mi żebra. Po dopiero kilku minutach uspokoiłam się na tyle, żeby opanować spazmatyczne wdechy. Podciągnęłam kolana i oparłam o nie czoło. Próbowałam zastanowić się, co powinnam zrobić, ale umysł przysłoniła mi mgła. Wstałam z podłogi i podeszłam do szafy. Na dnie leżała moja walizka z rzeczami, które tutaj przywiozłam. Wyjęłam z niej ciemne, wytrzymałe spodnie, morelową koszulkę na ramiączkach z koronkowym dekoltem, koszulową, ciemnozieloną tunikę, rozszerzającą się od bioder w dół do połowy uda z długim rękawem i sportową bieliznę- idealne ubranie na wyprawę do lasu z niezrównoważonym psychicznie chłopakiem z rozdwojeniem jaźni. Wyjrzałam przez okno. Słońce było jeszcze wysoko, ale dziś był czwartek, a madame we czwartki spotykała się z panią Finn i wracała dopiero koło północy. Powlokłam się rzeczami do łazienki. Ubrania powiesiłam na zlewie. Z trudem zdjęłam z siebie sukienkę i gorset, które zmięłam i schowałam pod wanną. Wolałam ich już nigdy więcej nie zobaczyć na oczy. Odkręciłam kurki, a ciepła woda popłynęła, wypełniając wannę. Wlałam do niej odrobinę olejku lawendowego, różanego płynu do kąpieli i wsypałam garść soli o zapachu eukaliptusa. Odetchnęłam głęboko rozkoszując się, upajającym zapachem. Zsunęłam z siebie idiotyczną bieliznę madame. Związałam włosy wysoko, aby ich nie zmoczyć podczas kąpieli. Ostrożnie zanurzyłam się w wodzie, czekając z zakręceniem kurka aż piana opatuli mnie po ramiona. Delikatnymi ruchami masowałam ciało gąbką. Dopiero, kiedy poczułam, że jeśli spędzę w wodzie jeszcze chwilę to skóra zlezie ze mnie jak z dojrzałej brzoskwini. Wyciągnęłam korek i prysznicem spłukałam z siebie pianę. Patrzyłam jak spływa do odpływu, marząc by zabrała ze sobą mój smutek i żal. Wyszłam z wanny, zostawiając na dywaniku mokre ślady stóp. Szybkimi ruchami ręcznika wytarłam się do sucha. Włożyłam bieliznę i podkoszulek, wsuwając go w figi, aby nie podwijał mi się w czasie biegu. W końcu, kto wie, czy nie będę musiała uciekać od Edyma, jeśli okaże się mieć roztrojenie jaźni i tym trzecim będzie seryjny morderca. Włożyłam spodnie, zapinając dodatkowo skórzany pasek. Na wierzch założyłam tunikę i wyszłam z parnej łazienki. Rozwiązałam włosy i rozczesałam je porządnie, aby następnie zapleść je w kłosa oraz zawinąć tak, żeby powstał kok, przytrzymywany wsuwkami do koków. Usiadłam przy toaletce, aby zrobić sobie makijaż. Szybko stworzyłam bazę, a następnie podkreśliłam oczy w kocim stylu. Nie był natrętny, lecz delikatny, choć mimo to wydawało się, że dostrzegam mroczną grę cieni na twarzy. Było jeszcze zbyt wcześnie na obiad, a ja w dodatku nie czułam głodu. Położyłam się na łóżku, przykrywając kocem, ale nie mogłam odnaleźć miejsca. Przerzuciłam całą pościel włącznie z poduszkami. Ostatecznie przykryłam całość kołdrą, a sama wzięłam koc, w który owinięta usiadłam za szafą. Otoczona z trzech stron poczułam się trochę lepiej. Oparłam się głową o drewno szafy i zasnęłam.
Szłam trawnikiem. Miękka trawa uginała się pod moimi stopami. Wiatr rozwiewał moje rozpuszczone włosy, latające wokół niczym płomienie. Zwiewna sukienka nie przeszkadzała mi podczas marszu. Na nagiej skórze czułam dotyk światła księżyca, jakby zimnych promieni słońca. Śmiałam się tańcząc z wiatrem. Ptaki śpiewały razem z przyrodą. Szum każdego liścia, brzmiał w moich uszach jak najwspanialsza muzyka. Wokół mnie zakrążył śliczny ptak, wiodąc prym, niczym solista koncertu. Zatrzymałam się, żeby złapać oddech. Policzki miałam zaróżowione od wysiłku, a oddech jak po długim biegu. Ptak przysiadł na moim ramieniu bez obaw, gwiżdżąc nową melodię. Nagle zerwał się do lotu, a z nim wszystko zamilkło. Rozejrzałam się zdezorientowana nastałą ciszą. Dostrzegłam ruch niskich gałęzi, więc wpatrywałam się w cienie lasu, pragnąc dostrzec powód dzwoniącej mi w uszach ciszy. Z krzaków wyłonił się wilk z sową na grzbiecie. Jego sierść zjeżyła się na karku, kiedy obnażył kły, a z jego gardła wydobył się niski warkot. Zbliżyli się do mnie, a ja poczułam, że tracę grunt pod nogami. Straciłam jedność ze światem snów. Zaskoczona wbiegłam do pobliskiego budynku, który jak mi się wydawało był moją szkołą. Na schodach w holu dostrzegłam smukłą postać. Całą w różu i złocie. Mieniącą się osobę. Zaintrygowana podeszłam bliżej. Była to miedzianowłosa kobieta o zielonych oczach, ostrych rysach twarzy. Na opalonej skórze miała delikatną suknie. To była moja mama. Spojrzała na mnie obojętnym wzrokiem i zaczęła wspinać się schodami, co raz wyżej.
-Mamo?!- zawołałam, wbiegając za nią, aby powiedzieć jej o zwierzętach, ale nie mogłam jej dogonić. Biegłam za nią korytarzami, a ona wymykała mi się za każdym razem. Drżąca ze zmęczenia i zdenerwowania, niespokojna przystanęłam, patrząc bezradnie jak oddala się ode mnie. Widziałam ślady na schodach, zupełnie nierzeczywiste. Czułam na plecach czyjeś spojrzenie, ale to były jedynie cienie na ścianach, które zdawały się do mnie zbliżać. Wszystko wydało mi się nierealne, kiedy poczułam ich dotyk na skórze, gdy jeden z nich wziął mnie pod rękę i prowadził. Nie sprzeciwiałam się otumaniona. Nawet biegłam, kiedy mnie pospieszały. Słyszałam zgrzyt pazurów na podłodze, gdy serce podchodziło mi do gardła. Wbiegłam z trzema cieniami do pokoju, a one jakoś zamknęły drzwi. Dyszałam oparta dłońmi o kolana. Kiedy ochłonęłam półprzytomna podeszłam do okna. Przed budynkiem zebrało się stado wilków i chmara sów, które okrążyły się na kobietę w różu i złocie. Nagle z mroku wyskoczyła postać mężczyzny- silnego, choć szczupłego. Zasłonił on kobietę własnym ciałem przed pazurami, kłami oraz dziobami. Jeden z cieni podszedł do mnie i musnął dłonią mój policzek, zostawiając na nim miłe ciepło, zanim przeniknął przez ścianę, aby dołączyć do mężczyzny, który krwawiąc leżał na trawie. Cień objął moją matkę i zniknęli razem, nim zwierzęta ponownie zaatakowały. W tej chwili chmury odsłoniły księżyc, który oświetlił ciało. Zwłoki mojego ojca. Przerażona cofnęłam się w głąb pokoju. Osunęłam się na kolana, a łzy popłynęły po moich policzkach. To nie mogło być rzeczywiste. Poczułam czyjąś chłodną dłoń na ramieniu. Poprzez łzy dostrzegłam ciepły uśmiech i srebro we włosach. Skuliłam się, mocno zaciskając powieki.
-Niech to się skończy- szepnęłam.
Poczułam dojmujący chłód na skórze. Otworzyłam powieki i rozejrzałam się dokładnie. Siedziałam na ławie przy stole w jakiejś starej, kamiennej komnacie, którą wypełniał jakby dym. Na blacie stały zakurzone naczynia z jedzeniem, złote świeczniki, dzbany, kielichy przy każdym nakryciu, wazony z suchym kwieciem. Obok mnie siedziały lub raczej leżały zasuszone zwłoki biesiadników. Wszystko wokół pokrywała pajęczyna i zapach starości. Obróciłam się. Za mną stały dwa cienie. Jeden mniejszy, przypominający trochę postać dziewczyny, a drugi wysoki, jakby męski kontur.
Nagle usłyszałam otwarcie wielkich wrót. Stanął w nich Edym, ubrany w dziwne średniowieczne wdzianko. Przesunął dłonią po włosach i zasiadł u końca stołu z dala ode mnie. W ciszy zabrzmiał jego przyjemny głos.
Och, mgliste oko tej góry poniżej,
strzeż uważnie dusz mych braci.
Nagle pochodnie na ścianach zapłonęły jasnym blaskiem. Świece na stole lekko rozświetliły mroki, a dziwny dym ulotnił się.
Nawet, gdy niebo wypełni ogień i dym.
Czuwaj nad synami Durina.
Spojrzał na ciała obok mnie. Rozbrzmiała cicha muzyka. Pajęczyny znikały, a światło jakby wypełniało każdy kąt sali.
Jeśli to ma się skończyć w ogniu,
wtedy spłońmy wszyscy razem.
Obserwuj jak płomienie wznoszą się wysoko w nocne niebo.
Kwiaty podniosły się, ponownie rozkwitając i wypełniły powietrze słodkim zapachem. Aromaty znów świeżych, gorących potraw mieszały się z nim.
Przywołując Ojca:
Stój w pogotowiu, bo będziemy obserwować płomienie kasztanowo płonące na zboczach góry, tam wysoko.
Strażnicy przy drzwiach podnieśli się z podłogi znów młodzi i silni. Biesiadnicy budzili się, jakby najzwyczajniej zasnęli na chwilę, młodniejąc. Skóra nie była już opięta na kościach, ale albo jędrna u młodych albo obwisła u starych osób. Niektóre oczy nie zrzuciły z siebie zasłony mgły, a dłonie wciąż się trzęsły, jak po długim śnie. Ubrania odzyskały dawne barwy i znikły z nich molowe dziury. Nagle sługa napełnił mój kielich winem, na rozkaz mężczyzny w koronie na siwych włosach u szczytu stołu.
A jeśli mamy umrzeć dzisiejszej nocy,
zgińmy wszyscy razem.
Wznieśmy puchar wina ten ostatni raz.
Równocześnie, jak na rozkaz, wszyscy wznieśli kielichy w toaście, zagłuszając na chwilę cichy głos Edyma.
Przywołując Ojca:
Przygotuj się, bo będziemy obserwować płomienie kasztanowo płonące na zboczach góry.
Spustoszenie przychodzi z nieba.
Ogłuszający ryk zagrzmiał na zewnątrz. Szesnastu mężczyzn w kolczugach wstało na znak ręki sędziwego króla. Wszyscy skłonili się i wyszli razem z innymi. Nie rozumiejąc pobiegłam za nimi, uważając na dziwną suknię. Ciche kroki bosych stóp zagłuszył zgrzyt metalu. Wybiegłam na mur, nie wiedząc jak się tam znalazłam.
Teraz widzę ogień w trzewiach tej góry.
Widzę ogień, trawiący drzewa.
I widzę ogień, pustoszący dusze.
Widzę ogień!
Krew w powiewie wiatru.
I mam nadzieję, że mnie pamiętasz.
Szesnastu jeźdźców wyjechało do swych oddziałów, a obok mnie stanął Edym w zbroi, zapinający jakiś skórzany pasek. Spojrzałam na niego oczami pełnymi łez, bo w powietrzu unosił się gryzący dym.
Och, gdy moi ludzie staną do boju z pewnością będę stał u ich boku.
Uwięzieni w podziemnych komnatach gór, zbytnio zbliżyliśmy się do ognia.
Chciał odejść, ale złapałam go za rękę, powstrzymując. Był jedyną kotwicą z moim światem. Błagałam, żeby został ze mną, bo ja wiedziałam. Zdawałam sobie sprawę, że potrafiłabym mu powiedzieć, co ich czeka, ale zamilkłam.
Teraz widzę ogień w trzewiach tej góry.
Widzę ogień, trawiący drzewa.
I widzę ogień, pustoszący dusze.
Widzę ognia krwisty podmuch.
I mam nadzieję, że mnie pamiętasz.
Wziął mnie za rękę, a na moim policzku złożył delikatny pocałunek. Już nie obchodziło mnie jego wcześniejsze zachowanie. Pragnęłam, żeby po prostu został ze mną.
-Pamiętam. Och! Pamiętam!- odparłam drżącym głosem, ale on odwrócił się i odszedł, śpiewając głośno. Jego głos rezonował w moim ciele.
A gdy noc trawią płomienie, przysłonię swe oczy.
Bo jeśli powróci mrok, wtedy moi bracia zginą.
A w miarę jak niebo opada w dół zderza się ono z tym samotnym miastem.
A wraz z cieniem pojawiającym się na ziemi, słyszę krzyk moich ludzi.
Łzy ciekły po moich policzkach, kiedy dołączył do mnie król. Podszedł do mnie i położył swą starą dłoń na mym ramieniu. Drżałam patrząc na odjeżdżającego samotnego jeźdźca, podążającego do ukrytego w dymie samotnego miasta, którego ulicami płynęła krew niewinnych i walecznych. Przez łzy podjęłam przerwana pieśń, nie wiedząc skąd znałam jej słowa.
Teraz widzę ogień, w trzewiach tej góry.
Widzę ogień, trawiący drzewa.
I widzę ogień, pustoszący dusze.
Widzę ognia krwisty podmuch.
– Wiesz, że widziałem płonące miasto- cichy szept cienia przebił się do mnie.
Ogień!
I widzę ogień!
-Poczuj żar na skórze mej- odparła jego cienista towarzyszka.
Ogień!
I widzę ogień.
Ogień!
I widzę jak płomienie wciąż płoną na zboczach góry.***
Oparłam się o zimny kamień murów, kiedy wiatr rozwiewał moje rozpuszczone włosy, latające wokół niczym płomienie.
-Zaufaj książce, Dalekowidząca- Odwróciłam się na dźwięk tego głosu, ale nigdzie nie dostrzegłam Beth, jedynie odchodzącą dziewczynkę. Kruczoczarne włosy spływały delikatnymi falami na plecy zielonej sukni podbijanej futrem.
– Elizo- zawołał do niej król. Podbiegła do niego, a on wziął ją na ręce. Na porcelanowej cerze bez skazy zagościł uśmiech wiśniowych ust, a w oczach pokazał się smutek.
-Wszyscy zginiemy?- wyszeptała do niego.
-Nie wiem, Elizo. Nie wiem- odparł i pocałował ją w czubek głowy. Odwrócił się do wysokiej dziewczyny, która stała obok mnie.
-Nie możesz czegoś zrobić?
Odruchowo spojrzałam na nią, ale wysoki cień mi ją zasłonił.
-Ostrzegałam was, ale za nic mieliście moje słowa- odparła, zbliżając się do niego. Zobaczyłam, że nie była wiele starsza ode mnie. Może ledwie o dwa lata. Długie kruczoczarne włosy, jak u dziewczynki na rękach króla, miała splecione w misterną fryzurę upiętą szpilkami z szafirowymi główkami. Jej ruchy były płynne niczym u kota. Mogłabym się założyć, że gdyby ktoś ją teraz zaatakował byłaby na to przygotowana.
-Czyli wszyscy zginiemy?- spytał, przytulając mocno małą.
Przechyliła lekko głowę.
-Wyjechało szesnastu twoich synów, a przeżyje jeden, choć jego życie będzie krótkie i ciężkie. Ocali go ten, którego nie chciano, a którego ja przyjmę w dniu jego imienia. Lecz dam ci szansę by twój ród, mimo wszystko przetrwał. Mogę ocalić twoją jedyną córkę, która zostanie zapomniana, lecz przetrwa i przeżyje najstarszych władców tych ziem. Wybieraj, królu, ale tym razem rozsądnie!
Odwróciła się, spoglądając na bitwę. Przez chwile dostrzegłam jej stalowoszare oczy spod wachlarzy długich, ciemnych rzęs. Chciałam zobaczyć, na co takiego spogląda, ale cienie zastąpiły mi drogę, a ich niemy sprzeciw, był wyraźniejszy, niż najgłośniejszy krzyk. Postanowiłam im zaufać i znów spojrzałam na ludzi zebranych na murze. Kochankowie tulili się do siebie, tworząc jakby jedno ciało. Rodzice obiecujący dzieciom wspaniały świt, lecz patrzący na siebie, ucząc się siebie nawzajem na pamięć. Staruszkowie oparci o siebie, uśmiechali się, szepcząc o dawno przeżytych chwilach szczęścia. Żegnali się. Każdy na swój sposób. A kogo ja miałam pożegnać? Jedyna bliższa mi osoba wjechała, właśnie w sam środek rzezi.
-Zgoda- odparł król, prowadząc do niej córkę.
Z misternej fryzury wysunęła szpilkę do włosów, która wyglądała zupełnie jak ta, która zamykała moją książkę. Obok mnie pojawiły się cienie, ale wyjrzałam ponad nimi. W dłoni trzymała cienki sztylet o misternie zdobionej klindze, na której błysnęło imię ostrza- ekdikitis. Dwa cienie objęły mnie wtedy osłaniając przed żarem i płomieniami. Skuliłam się, a kiedy otworzyłam powieki znów leżałam zawinięta w koc za szafą.
-Ekdikitis- wyszeptałam na wpół rozbudzona.
Usłyszałam ciche szmery w pokoju. Zsunęłam z ramion koc i wyjrzałam cicho. Do mojego łóżka zbliżała się niska postać. Spojrzałam na biurko, ponieważ oliwiłam tam ostatnio nóż otrzymany od Cygan. Pod kartkami dostrzegłam charakterystyczny kształt pochwy. Jak najciszej podeszłam do biurka. Serce waliło mi tak mocno, że dziwiłam się, że włamywacz go nie słyszy. Kiedy wyciągnęłam dłoń po nóż, postać zamarła równocześnie z moją ręką. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku sekund. Włamywacz złapał kołdrę i odrzucił ją w moim kierunku, równocześnie odwracając się do mnie, a ja złapałam rękojeść noża i ustawiłam się bokiem do napastnika. Było tak ciemno, że pomimo tego, iż stał do mnie twarzą jedyne, co mogłam stwierdzić po figurze to płeć. Mój włamywacz był dziewczyną. Poruszałyśmy się, nie zmieniając odległości między nami. Uważnie śledziłam jej ruchy, tak jak nauczył mnie Carl. Dopiero teraz pomyślałam, że jeśli krzyknę to ktoś na pewno przybiegnie. Kiedy nabrałam powietrza do płuc, żeby zawołać, ona odrzuciła kaptur z głowy.
-Viv, nie!
Zamarłam, rozpoznając ten głos.
-Aida?- spytałam szeptem, nie opuszczając dłoni z nożem. Powoli zbliżyłam się do drzwi i wolną ręką zapaliłam światło. Grzywka opadała jej na oczy, ukrywając niezwykłe oczy w kształcie migdałów. Ostre rysy twarzy łagodziły ciemne, krótkie włosy. Miała na sobie płaszcz z głęboki kapturem, ciemne, opięte spodnie i luźną tunikę, przewiązaną skórzanym paskiem, do którego miała przymocowane różne sakiewki oraz pochwę na nóż. -Co ty tutaj robisz?- spytałam, opuszczając nóż. Podeszłam do biurka i schowałam ostrze w pochwie, którą przytroczyłam do paska.
-Jesteś naprawdę dobra, skoro sądziłam, że to ty śpisz w łóżku- powiedziała. Zmarszczyła lekko nos.- Ale cię tam nie było. Dlaczego? Czyżbyś spodziewała się kogoś innego?
-Nie, a jeśliby tak było to miałabym nóż blisko siebie, a nie musiałabym po niego iść…
-Dlaczego?
-Jest nie wygodne- mruknęłam, świadoma faktu, że wciąż nie odpowiedziała na moje pytanie.- Co ty tutaj robisz?- spytałam ponownie.
-Musisz ze mną pójść- oświadczyła, rozglądając się za moimi rzeczami.
-Co takiego?
– Masz minutę, żeby się spakować, a potem stąd wyjedziemy…
-Nie, nigdzie z tobą nie pójdę, jeśli nie wyjaśnisz mi, co tu się dzieje- powiedziałam, cofając się o kilka kroków.
Westchnęła ciężko, wyglądając przez okno.
-Carl przysłał mnie, żebym cię chroniła i właśnie próbuję to robić. Grozi ci tu niebezpieczeństwo, dlatego zamierzam cię wywieźć…
-Nie wiem, o co tu chodzi, ale nie mogę wyjechać- powiedziałam. Obrzuciła mnie spojrzeniem, mówiącym, że i tak mnie stąd jakoś zabierze. Starałam nie zastanawiać się nad tym, dlaczego musiałam uciekać, ale spróbowałam sobie wszystko uporządkować.- Co roku dwa tygodnie po przerwie odbywa się bal, podczas, które rolę reprezentacyjną spełnia uczennica madame. Tak było od początku pomysłu tej zabawy, a ja nie zamierzam tego zmieniać. Poza tym dziś odbyła się uroczystość za duszę mego zmarłego ojca. Nie było mnie na obiedzie, a za chwilę będzie kolacja, na którą ktoś na pewno przyjdzie mnie zaciągnąć. Oprócz tego jestem dziś wieczorem umówiona i nie ma możliwości, żebym teraz uciekła.- Chciała coś wtrącić, ale powstrzymałam ja ruchem dłoni.- Posłuchaj mnie. Nie wiem, o jakim niebezpieczeństwie mówisz, ale Carl przysłał cie tu, a ja mu ufam, choćby nie mówił do mi nic, dlatego zaufam i tobie. Przysięgam, że po balu wyjedziemy. Nie będę zadawać pytań i ucieknę jak daleko będziesz chciała. Po balu.
Patrzyła na mnie z dziwnym błyskiem w oku. Po chwili skinęła głową na znak zgody.
-Z kim się dziś spotykasz?
-Z tutejszym chłopakiem- odparłam wymijająco. Patrzyła mi głęboko w oczy, świdrując spojrzeniem, ale nie odwróciłam wzroku. Nagle do moich uszu doszły czyjeś kroki na schodach.
-Weź ze sobą nasz nóż. Ma podwójne ostrze, więc nie powinno ci nic grozić- odparła, wyskakując przez okno. Rzuciłam się za nią, ale kiedy wychyliłam się zobaczyłam tylko cień znikający w lesie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo jest późno. Słońce właśnie znikało nad lasem.
Usłyszałam pukanie do drzwi. Spojrzałam na nie, nie wiedzieć, czemu wystraszona. Złapałam z krzesła podomkę i owinęłam nią się, zanim podeszłam oraz otworzyłam drzwi. Na korytarzu stał Edym. Na jego widok moje serce zwolniło, jakby z ulgi. Uśmiechnęłam się na wspomnienie snu.
-Zejdziesz na kolację?- spytał, zezując wymownie na moją podomkę.
– Czy madame wróciła?
-Tym razem ma wrócić dopiero jutro- odparł, uśmiechając się nieznacznie.
-Zaczekaj- poprosiłam.
Wróciłam do pokoju i zostawiłam na krześle podomkę, a zamiast nie zarzuciłam na ramiona sweter, wsuwając na stopy baleriny. Wyszłam do niego, zamykając za sobą drzwi.
-Idziemy?- spytałam, czując dziwne ciepło w środku.
Byłam bardzo głodna, więc zjadłam miskę owsianki z owocami, kisiel żurawinowy i puszystą babeczkę z malinami, a Edym z ciepłym uśmiechem patrzył, jak nareszcie jem. Oczywiście przyglądał mi się nie tylko z tego powodu, bo przecież miałam na sobie dość niecodzienny strój, w porównaniu do moich sukienek. Po kolacji nie czekając, aż skończy poszłam do niedawno odkrytego pokoju. W środku jedyną rzeczą był piękny fortepian. Oprócz niego niezwykłe wydało mi się ogromne okno z widokiem na drogę. Z pomocą Sebastiana wstawiłam tu długą ławę pod nim, wyłożoną miękkimi poduszkami, wśród których ukryłam mój rysownik i zawiesiłam ciężkie zasłony. Teraz wzięłam zeszyt do ręki, siadając przy fortepianie, zwróconym do okna. Wyjęłam z niego czystą kartkę i ołówkiem jeździłam bez składu i ładu po niej. Wpatrywałam się przez chwilę w chaotyczne linie, szukając w nich swoistej harmonii. Nagle dostrzegłam zarys nagrobka. Krzyknęłam cicho, upuszczając kartkę. Na fortepianie wyrzuciłam wszystkie luźne strony z rysownika. Gwałtownymi ruchami przerzucałam kartki. Dostrzegłam odwrócone zdjęcie. Drżącą dłonią odwróciłam je. Łzy zamazały mi obraz przed oczami, ale i tak widziałam tylko jedną z czterech postaci. Wysokiego, barczystego mężczyznę o czekoladowych, krótko ostrzyżonych włosach, alabastrowej cerze, ciepłym uśmiechu i moich oczach. Uderzyłam gwałtownie w klawisze, a piętro wypełniła kakofonia dźwięków. Kręciłam głową, pozwalając łzom płynąć. To był mój protest. To było moje przesłanie. To był mój ból. Skuliłam się w sobie. Szybkim ruchem starłam ścieżki łez z policzków i delikatnie położyłam palce na klawiszach. Z wahaniem zaczęłam wygrywać kolejne melodie- Requiem For A Dream, czy Comptine d’un autre été.
-Śliczne- odezwał się głos za mną.
Obejrzałam się przez ramie. W drzwiach, oparty nonszalancko o futrynę, stał Edym z dwiema filiżankami. Wyczułam uderzający zapach czarnej herbaty z bergamotką. -Zagraj coś jeszcze- poprosił, stawiając moją filiżankę na parapecie. Znów wyglądał jak z mojego snu, jak wtedy, gdy mnie opuszczał. Rozpoczęłam delikatną melodię, pierwszą jak wpadła mi do głowy.
Zdaje się, jakby to było wczoraj, kiedy widziałam twoją twarz.
Powiedziałeś mi, jaki jesteś dumny, lecz ja odeszłam.
Gdybym tylko wiedziała to, co wiem dziś.
Wyprostował się i przymrużył oczy, zdając sobie sprawę z mojego głosu, który zawsze ukrywałam.
Tuliłabym cię w swoich ramionach,
Sprawiłabym, żeby ból odszedł.
Dziękuję za wszystko, co zrobiłeś,
Wybaczam wszystkie twoje błędy.
Nie ma nic, czego bym nie zrobiła,
By usłyszeć znów twój głos.
Czasami chcę zadzwonić,
Ale wiem, że ciebie tam nie będzie.
Och, przepraszam, że cię obwiniałam,
Za wszystko, czego nie potrafiłam zrobić.
Skrzywdziłam siebie, krzywdząc ciebie.
Odstawił filiżankę na parapet i zbliżył się do mnie, aby oprzeć o fortepianie.
Są dni, kiedy jestem w rozsypce, ale nie przyznam tego.
Czasami chcę się ukryć, bo za tobą tęsknię.
I tak trudno jest powiedzieć żegnaj.
Kiedy sprowadza się to do tych zasad?
Powiedziałbyś mi, że się myliłam?
Pomógłbyś mi zrozumieć?
Czy gardzisz mną?
Czy jesteś dumny z tego, kim jestem?
Pomimo moich starań w moim głosie słychać było wyraźnie targające mną emocje. Czułam, że wreszcie mogłam pozwolić się im porwać.
Nie ma nic, czego bym nie zrobiła,
By dostać jeszcze jedną szansę,
By spojrzeć w twoje oczy
I zobaczyć, że odwzajemniasz spojrzenie.
Och, przepraszam, że cię obwiniałam,
Za wszystko, czego nie potrafiłam zrobić.
Skrzywdziłam siebie..
Gdybym miała jeszcze, choć jeden dzień,
Powiedziałabym ci, jak bardzo za tobą tęsknię,
Odkąd odszedłeś.
Och, to ryzykowne,
To wykracza poza granice,
Żeby spróbować cofnąć czas.
Milczeliśmy, wpatrując się w siebie nawzajem w oczekiwaniu, aż ostatnie dźwięki wybrzmią. W końcu zamrugałam lekko speszona swoim zachowaniem, czułam się wręcz obnażona wobec jego wzroku. Wstałam, żeby zebrać moje notatki, nuty, bazgroły oraz jedno przeklęte zdjęcie. Szybkim ruchem otarłam łzy, kiedy byłam odwrócona do niego plecami. Zabrałam z parapetu filiżankę i przystanęłam na chwilę w drzwiach, spoglądając na jego skamieniałą pozę.
– Dziękuję za herbatę- powiedziałam, a on podniósł na mnie oczy.- Za pięć minut czekam na ciebie na zewnątrz- dorzuciłam i zanim wyszłam dostrzegłam pierwszy szeroki uśmiech na jego twarzy.
Kiedy dotarłam do pokoju, podeszłam do szafy, z której wyjęłam bluzę z kapturem. Do wewnętrznej kieszeni kurtki wsunęłam jeszcze książkę. Założyłam ciepłe skarpetki, aby nie zmarznąć w nogi. Jakby nie patrzeć nie była to śnieżna zima, tylko może deszczowa jesień, ale jednak chłód przeszywał aż do kości. Założyłam na siebie granatową bluzę z kapturem i ciepłą kurtkę, którą dostałam od Carla, zapinając ją po szyję. Zasznurowałam stare buty do biegania po lesie i wyszłam. Szybko zbiegłam po schodach, aby na chwilę uciec z tego domu, zakładając po drodze ciepłe rękawice. Na podwórku zarzuciłam na głowę głęboki kaptur i weszłam w cienie lasu, przyczajając się przed rezydencją. Zimny wiatr miotał gałęziami młodego świerku, kłując mnie w policzek. Wypuściłam ustami kłąb pary.
-Gdzie jesteś?- szepnęłam, prawie nie poruszając ustami.
Nagle usłyszałam cichy szelest za plecami i poczułam czyjąś dłoń na ramieniu, która wciągnęła mnie w zarośla.
~*~
*Przygotowana przez wiele narodów i wielu mórz.
Przybyłem, bracie, na ten melancholijny pogrzeb.
Tak, że mogę obdarzyć cię z ostatnim darem śmierci.
I mówić na próżno do milczących popiołów.
Od Fortuny niestety niezasłużenie skradziony zostałeś ode mnie.
Tymczasem jednak, przynajmniej weź te ostatnie ofiary, błogosławiony.
Weź braterski płacz, według zwyczajów naszych rodziców,
Które zostały wydane, jako silny ponury prezent dla zmarłych.
Bądź pozdrowiony na wieki, witaj i żegnaj bracie.
[To moje tłumaczenie, nieco inne od oryginału]
** Père, Isä, Chichi – to ,,ojcze” po francusku, fińsku i japońsku
*** Wykorzystane piosenki, które dla waszej wygody i walorów tekstowych zostały przetłumaczone:
,, I see Fire” Ed Sheeran,
,, Hurt” Christina Aguilera.
Opko strasznie wciągające, podobało mi się ;P
Nie lubię wyłapywać błędów (jeśli wg jakieś były ;P) tylke do jednego sie przyczepię. Czy mogą pod kimś ugiąć się RĘCE?? To taki tam szczegół xD
Mogą. Tak samo jak pod wpływem emocji miękną nogi, czy pod wpływem szoku uginają się nogi.
wciąga jak nwm… superaśne, pięknie wyraziłaś jej uczucia po śmierci ojca. :* super
Super! Ale się za tym stęskniłam. Kocham I SEE FIRE! Jak dla mnie trochę dużo opisów, ale co tam! Edym jest super! I zastanawiam się kim jest … Podpowiesz? Z palpitacjami serca (tfu tfu tfu) czekam na cd