Nareszcie bezpiecznie!
Mogę chodzić po Obozie bez broni w ręce i nic mi głowy nie urwie.
Mogę pobiec do lasu po źle odbitą piłkę od siaty bez obawy, że skutkować to będzie dłuższym pobytem w lazarecie.
Mogę w końcu wyciągnąć się na zeschłej trawie tuż przy granicy z plażą i, ukołysana szumem łagodnych fal, nareszcie zasnąć, nie bojąc się, że przebudzenia nie będzie.
I, co więcej, mogę nawet nie przejmować się tym, że ktoś chwilę temu położył się jakiś metr dalej- bo wiem, że nie zrobi mi krzywdy.
Jestem totalnie wyczerpana. Znów przybyło mi blizn. Ubrania są całe w dziurach, bo nie było kiedy ich cerować- jeśli nie mordowałam się akurat na zajęciach, miałam patrole, a gdy byłam zbyt wypompowana, by ruszyć chociaż jednym palcem, zwyczajnie padałam na gołe deski (niekoniecznie w domku Hermesa) i spałam, aż ktoś nie krzyknął mi do ucha, że gdzieś mnie potrzebują.
Ale to już minęło i nareszcie czuję się tak zrelaksowana, jak to możliwe w przypadku herosa. Inni chyba mają podobnie- luzują sobie, bo wszystko w końcu jest na swoim miejscu: granica działa, sosna jest uratowana, a potwory nie urządzają dzikich imprez na stopniach amfiteatru… Czy może to było pod Wielkim Domem? Albo w pawilonie jadalnym?
A z resztą, już sama nie wiem, gdzie (i czy rzeczywiście) odwalały takie akcje, a to dlatego, że nie za wiele pamiętam z ostatnich paru tygodni. Obrazy są poszatkowane, poprzeplatane białymi plamami i koszmarami o wybuchu nad czerwonym oceanem, a przy tym chyba ułożone nie do końca chronologicznie. Co to zmęczenie z człowiekiem robi…
Jak jesteś dostatecznie padnięty, zaczynasz faszerować sobie mózg bredniami i bez mrugnięcia okiem uznawać je za prawdę, nawet jeśli są totalnie niedorzeczne…
Chyba że jednak nie uroiłam sobie tej sytuacji, kiedy kopnęłam Tantala z glana i wykrzyczałam mu w twarz parę nieparlamentarnych słów, po czym jakieś trzysta metrów dalej grom spadł na ziemię z jasnego nieba… no, jak grom z jasnego nieba. Albo tej, gdy w rozmowie z Andym objeżdżałam Dionizosa, który miał nas totalnie gdzieś (przyjął postawę „im więcej dzieciarni zginie, tym mniej będę miał później do pilnowania”), a syn boga sztuki nagle zrobił się blady jak ściana i drżącym głosem kazał mi się odwrócić, co też uczyniłam z okrzykiem „o ***”. W odpowiedzi usłyszałam wypowiedziane (o wiele zbyt słodko) przez osobę, która definitywnie nie powinna tej konwersacji słyszeć „nie ***, tylko ja”. Tudzież tej, gdy dach sanitariatów został zerwany przez zmutowaną, wielką jak trzy zaparkowane obok siebie autobusy przegubowe, a na dodatek nastawioną na tryb „kill ‘em all” fioletową jaszczurkę i to w momencie, gdy (prawdopodobnie po czyjejś dosadnej uwadze na temat wydzielanych przeze mnie woni) brałam akurat pierwszy od wieków porządny prysznic, taki z myciem włosów i nielimitowaną ilością mydła. Modlę się, by to, że wybiegłam na pole bitwy tak, jak stałam: nieuczesana, bez glanów czy okularów, wymachując dzierżonym w prawej dłoni mieczem, a lewą ręką (nadal trochę niezdarną, ale już zdatną do użytku) kurczowo przytrzymując wysłużony ręcznik z logo drużyny piłkarskiej (aby uchronić towarzyszy broni przed trwałą ślepotą) było tylko porąbaną jazdą szarej masy, która siedzi mi pod czachą i czasem się tam (z powodu zbyt intensywnego myślenia) gotuje.
Teraz właśnie mamy do czynienia z jednym z tych przypadków.
-Molly? Jaka Molly?- odwróciłam się na bok, twarzą do Allana i zaczęłam rozmowę, pytając o dziewczynkę, której nieobecność w Obozie zastanawiała mnie już od dłuższego czasu, ale jeśli ten idiota nie zacznie gadać z sensem zanim odliczę od dziesięciu do zera, to wymiana zdań skończy się tym, że rąbnę go w tą jego przystrojoną maską zdziwienia mordę. Na razie jednak próbuję być cierpliwa (dla tych co nie wiedzą: „spokojna Arachne”, „opanowana Arachne” i „cierpliwa Arachne” to dość często używane oksymorony).
-No Molly. Latała za mną całe zeszłe lato. Wiesz może, gdzie jest teraz?- pytam, mając nadzieję na odpowiedź typu „u mamy”. Dziesięć.
-Jedyną osobą, która za tobą, jak to ujęłaś, „latała”, byłem ja. Sam się zastanawiam, dlaczego.- mówi syn Apolla i pomimo zapadającego zmroku widzę, że uśmiecha się delikatnie, jakby właśnie zarzucił wyjątkowo dobrym dowcipem. Zaraz mnie coś trafi. Dziewięć.
-Tak tak, oczywiście, bo jestem tak piękna i zajmująca, że powinnam mieć tłumy wielbicieli.- morze sarkazmu właśnie wystąpiło z brzegów mojej wypowiedzi- Stuknij ty się i przestań robić sobie jaja. Co z nią? Wiesz coś?- powtarzam pytanie. Osiem.
-Jaką nią, do cholery?!- muszę przyznać, że gra naprawdę dobrze: gdybym nie znała prawdy, mogłabym rzeczywiście pomyśleć, że on faktycznie nie ma o niczym pojęcia. Normalnie byłabym trochę dumna. A tak jestem tylko coraz bardziej zirytowana. Siedem.
-Z Molly, kretynie!- zdążyłam wpieklić się już dość solidnie, ale kontroluję się jeszcze na tyle, że jestem w stanie w miarę spokojnym tonem doprecyzować odpowiedź- Takim niziutkim jasnowłosym aniołkiem.- gdy zauważam jego minę, przezornie nabieram więcej powietrza, by się uspokoić. Pomaga… średnio. Sześć.
-Metr osiemdziesiąt to dla ciebie „niziutki”? Ale „aniołka” doceniam i dziękuję.- na widok tego debilnego wyszczerzu pięści same mi się zaciskają, bo o ile ten żart mógł ewentualnie być śmieszny na samym początku, o tyle teraz na pewno już taki nie jest. Pięć.
-A zaczniesz ty być poważny?!- pytanie jest raczej retoryczne, więc nie jest tak, że oczekuję odpowiedzi „na serio”, ale to, że Allan zaczyna rechotać jak napruty, działa na mnie niczym płachta na byka, lecz jakimś magicznym sposobem powstrzymuję się jeszcze przed wysłaniem go na Marsa z biurem podróży GlanTravel. Cztery.
-Nie, bo i po co? Nic nie musimy! Nie boimy się, że coś nas zaraz zeżre na obiadek, więc możemy trochę wyluzować, prawda?- mówi i jednocześnie chichra się, obejmując ramionami prawdopodobnie bolący brzuch, przez co trochę trudno go zrozumieć. Z oczu ciekną mu łzy, spływające prostopadle do kierunku, w jakim powinny, co normalnie byłoby nawet zabawne, lecz teraz, niestety, nie jest. Trzy.
Rozumiem go i to aż za dobrze, ale jeśli Molly nie ma w pobliży, najlepiej w zasięgu wzroku, to nie potrafię tak po prostu przełączyć się z tryby standby i zupełnie przestać się martwić oraz zastanawiać, czy mała nie jest akurat w tarapatach…
I oto ją widzę, taką, jaką zapamiętałam, z niesfornymi jasnymi loczkami wymykającymi się z kucyka i wielkimi, błękitnymi oczami, w których jednak, zamiast zwykłej pomieszanej z ciekawością przekory, czai się krańcowe przerażenie- dziewczynka została zapędzona w kozi róg przez bandę drakain. Uciekała najszybciej, jak mogła, poznaję to po pocie perlącym się na jej delikatnej skórze i płytkim, urywanym oddechu, ale wbiegła w ślepy zaułek i jedyne, co może zrobić, to bronić się przed kilkunastoma potworami, mając do dyspozycji tylko śmiesznie krótki nóż, który sama kiedyś włożyłam jej do ręki- Anioła Stróża, który nie jest w stanie jej ochronić. Nagle jedna z poczwar rusza…
A we mnie pęka jakaś tama. Dwa.
-Do ciężkiej cholery, nie pamiętasz Molly?!- drę się tak, że pewnie i na Alasce mnie słychać (co w pozycji leżącej wcale nie jest takie łatwe)- Miała pięć lat, kręcone blond włosy i niebieskie oczy!- zaczynam wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, jakbym się bała, że ucieknie mi coś bardzo cennego- Latem uczyłam ją walczyć! Używała lekkiego sztyletu! Ciągle tłukła się z Irene, bo ta wiecznie ją zaczepiała! Mieszkała u Hermesa, bo była córką Hekate! Do Obozu przywlókł ją twój własny brat, Terry! Wszędzie nosiła ze sobą takiego kiczowatego pluszowego zająca! A kiedyś, jak wziąłeś ja na barana, to cały czas waliła się tą przytulanką po głowie, bo się nie schylałeś i zahaczała o gałęzie…- w tym momencie dłoń chłopaka niespodziewanie zakrywa moje usta. Cisza opada nam na głowy miękkim kocem, który robi się coraz grubszy i grubszy, tak że po chwili nie słyszę już nic poza przeplatającymi się miarowymi oddechami, powoli uspokajającym się biciem własnego serca i równym tykaniem zegarka. W pierwszym odruchu chciałam ugryźć syna Apolla w rękę, żeby ją zabrał, bo normalnie dostaję szału, gdy ktoś mnie tak dotyka. Ale, dziwna sprawa, teraz w ogóle mi to nie przeszkadza, więc zostawiam jego spocone palce tam, gdzie są- na moich spękanych wargach.
Zdaje mi się, że trwamy w tym stanie przez całe wieki, zanim Allan w końcu nabiera więcej powietrza, by w reszcie przemówić. Jeden?
-Arachne, posłuchaj…- wzdycha, najpewniej ledwo powstrzymując się od dodania w tym miejscu czegoś złośliwego… a potem rzuca bombę- Nie mam brata o imieniu Terry. Najmłodsi obozowicze, których widziałem, mają jakieś dziesięć lat i nad przytulanki przedkładają miecze. A co do dzieci Hekate… o ile dobrze pamiętam, Chejron powiedział kiedyś, że ona nie może ich mieć.
Zero.
Choć odliczanie dobiegło końca, nie daję chłopakowi w twarz. Zamiast tego czuję się tak, jakby to mnie ktoś spoliczkował i od tego uderzenia czaszka roztrzaskała mi się na drobne odłamki, które w dodatku postanowiły wbić się w mózg. Wiem, że z moją głową nie wszystko w porządku, że rzeczywistość, przeszłość, przyszłość i sny mieszają się w niej jak składniki ciasta w misce i po chwili nie można już z niej wyciągnąć niczego osobnego, bo wszystko połączyło się w jedną zwartą, żółtawą paciarę i nie sposób określić, co jest co. Ale i tak nie jestem w stanie dopuścić do siebie możliwości, że coś mi się pochrzaniło z pamięcią i Molly… nie istniała? Nie było jej tutaj? Nazywała się inaczej? Wyglądała inaczej? Zachowywała się inaczej? Była kimś innym? Nie znała mnie? A może to ja nie znałam jej?
Nie mam pojęcia. Mózg zaraz mi się zagotuje od tej litanii zdań zakończonych pytajnikami, a wtedy eksploduje albo moje ciało (obwieszając pobliskie drzewa girlandami flaków), albo… ekchem… charakter (bluzgi, przemoc, zjawiska paranormalne… te sprawy).
Dobra, skupić się! Trzeba to ogarnąć, sprawdzić, poukładać… Ale jak?
Hmmm… chyba powinnam o tej małej wspomnieć, niby przypadkiem, przy kimś jeszcze, najlepiej osobie, która bliżej ją znała. Tylko kto by to mógł być? Oczywiście, jako pierwszy przychodzi mi na myśl Luke, co niespecjalnie poprawia sytuację w komorze magmowej zwanej powszechnie „Arachne”. Samo imię tego idioty, odbijające się echem od tysięcy chwil, w których był dla mnie opiekunem i pomagał naleźć wyjście z sytuacji pozornie beznadziejnych sprawia, iż rana po zdradzie zaczyna piec na nowo. A że obolały półbóg to wściekły półbóg, gazy wulkaniczne zaraz zaczną mi się ulatniać uszami, więc co prędzej przystępuję do poszukiwania w zakamarkach umysłu kogoś innego. Mogłabym po prostu rzucić hasło w jedenastce- jeśli dziewczynka nie jest tylko moim wymysłem, to na sto procent znajdzie się co najmniej jeden heros mający jakieś związane z nią wspomnienia. Ale nagle opadają mnie wątpliwości: a jeśli sprawy maja się inaczej? Wtedy na bank mnie wyśmieją i nie będę miała życia co najmniej do końca roku. Błe, zbyt duże ryzyko. Jednak… czy mogę brać pod uwagę kogokolwiek innego? We łbie chyba mi wrze, białka pewnie denaturują jak wściekłe… Ale się opłaca.
Niespodziewanie doznaję olśnienia. Beckendorf! Widział ją wielokrotnie, z czego przynajmniej dwa razy z bliska, więc jeżeli mi nie odbiło, to na pewno będzie wiedział, o kim mówię, a jeśli nie… no, przynajmniej nie rozgada po całym Nowym Yorku, że ześwirowałam. To taki typ, który generalnie nie odzywa się niepytany, a o cudzych tajemnicach milczy nawet, jeśli ktoś usilnie próbuje je z niego wyciągnąć. Nie wyłączając sytuacji, w których tym „kimś” jest córka Afrodyty w mini. Można wręcz odnieść wrażenie, że w środku zamiast serca, mózgu i taka dalej ma zębatki, druciki i inne metalowe ustrojstwa.
Mam ochotę lecieć do domku Hefajstosa zaraz, w tej sekundzie, lecz, jako że nie jestem (pomimo licznych przeczących temu faktów) aż tak durna i pozbawiona empatii, zostaję na miejscu. Bo facet może i jest „człowiekiem ze stali”, ale bez wahania założę się o obie sznurówki, że po paru ostatnich wypełnionych „atrakcjami” typu sześciogodzinne patrole w zbrojach (przy temperaturze dochodzącej do czterdziestu stopni w cieniu) i beznadziejne „gry integracyjne” Tantala tygodniach nawet ktoś tak wytrzymały jak on wymiękł i jeśli nie zasnął, to przynajmniej padł i nie ma ochoty ruszyć ręką ani nogą, a już tym bardziej odpowiadać na czyjeś, delikatnie mówiąc, mało go obchodzące pytania.
Na dziś odpuszczam. Podejdę wybadać, czy wie coś o Molly jutro, przy lub zaraz po śniadaniu. Ale przez te kilka godzin, które pozostało do świtu, pozwolę zarówno jemu jaki i sobie niczym się nie przejmować. Zasłużyliśmy.
Z cichym westchnieniem przetaczam się z powrotem na plecy. Oczy mam zamknięte i czuję, że gdybym je otworzyła, to chyba nastąpiłby koniec świata, ale nie muszę widzieć, jak ręka Allana zsuwa się z mojego policzka na ziemię. Czuję to.
Nadal po omacku, niemal wyciągając już dłoń ku klamce drzwi krainy Morfeusza, układam ją wzdłuż jego ciała i uśmiecham się lekko.
Mam dziwną pewność, że gdy pozwolę sobie odpłynąć, nie nawiedzi mnie przebłysk z czerwonym morzem, eksplozją i wonią ozonu. Dostałam w prezencie jedną noc spokoju.
Cudne, naprawdę. Czytało się szybko i miło, wszystko świetne. Ostatnio nadrabiam Twoją serię i już nie mogę się doczekać, aby czytać dalej 😉
Cudo pan Rick Riordan pewnie od ciebie bierze pomysły 😛
jak się daje posty?
Dla mnie świetne, jak zawsze. Rozwodzić się nie będę, bo nie umiem, ot co. Że chcę więcej, chyba jasne, bo zaczynam powoli zapominać co działo się w poprzednich częściach zanim pojawiają się nowe. Jest to powód żeby sobie odświeżyć starsze, jednakowoż nie stałaby nikomu się krzywda, gdybyś częściej coś wrzuciła… I też miałam takie ‚Jaka Molly? Czy ja o czymś nie wiem?’