~*~
Witam po dłuższej przerwie. To już prawie miesiąc. Leżało sobie na moim komputerze od dłuższego czasu, ale nie miałam chwili, żeby choćby to wysłać. Przepraszam, a teraz przedstawiam kolejną część Koszmarnej przyszłości z dedykacją dla Magia12, carmel, amelllo oraz magia, choć za udzielenie trzech odpowiedzi nie wiem czy powinnam. Pytanie było banalne. Kobietą na statku była Hestia [ogień w oczach, parująca woda, statek z wyrzeźbionym ogniem, matczyna delikatność].
Miłego czytania.
~*~
-Zostawcie te ptaki w spokoju-warknęłam, kierując się w stronę dymu.
Podczołgaliśmy się bliżej podwórza. Daniel trzymał mnie za kostkę, aby nie zbłądzić. Panował tam prawdziwy chaos. Jeden z budynków stał w płomieniach. Dwóch chłopaków wyprowadzało przerażone konie. Zwierzęta rżały przerażone, przebierając kopytami. Mała dziewczynka, która podniosła alarm krzykiem, znosiła ze studni wiadra wody. Gęsty dym ograniczał widoczność, dusząc przy tym. Obok domu dostrzegłam przyczynę pożaru. Stał tam skrzydlaty potwór o głowie lwa, smoczym ogonie i kozim tułowiu. Ziejąca ogniem…
-Chimera- szepnęła Sam.
Zaklęłam cicho. Przecież było nam za dobrze, za łatwo. Żadnych potworów na drodze, tylko zbuntowany heros-psychopata. Musimy im pomóc, ale wtedy się ujawnimy. Zaś, jeśli tego na zrobimy, oni zginą, lecz nie zaskoczymy ich pana.
Na szczęście i nieszczęście zauważyłam ruch w drzwiach domu. Chimera zaczęła się kulić i wić niczym ranne zwierzę. Ukryta w gęstym dymie postać zaśmiała się złowieszczo. Zadrżałam. Ten śmiech napawał przerażeniem. Czułam strużkę zimnego potu na plecach. Słyszałam przyspieszone oddechy moich towarzyszy. Bałam się, że i on je słyszy. Schowana w dymie osoba podeszła do wijącego się w agonii potwora. Zalśniła stal miecza, a Chimera zmieniła się w pył. Tajemnicza postać zignorowała chaos na podwórzu i zniknęła za drzwiami domu. Dzieci krztusząc się dymem, gasiły pożar. Zwierzęta rozbiegały się przerażone płomieniami. Sam pociągnęła mnie w tył, chroniąc przed kopytami jednego z koni. Wycofaliśmy się do sadu. Gęste listowie drzew chroniło nas przed dymem. Ukryliśmy nasze plecaki i usiedliśmy w kryjówce z gałęzi.
-To był on- oznajmił Daniel.
-Kto?
-Ten heros.
-Jaki heros?- spytałyśmy równocześnie z Sam.
-Zbuntowany heros. Syn córki Hekate i Fobosa- wyjaśnił zirytowany.- Czułem ból i cierpienie innych. Wręcz promieniał śmiercią…
-To dobrze- ucieszyła się Sam.- To znaczy, że umiera.
-Nie umiera- warknął. Spojrzałyśmy na niego zaskoczone. Zamknął oczy, miażdżąc sobie chrząstkę nosa. Wziął głęboki oddech. – Otacza go śmierć innych. Czuję takie rzeczy. Tylko, że z każdą ofiarą taka aura jest, co raz wyraźniejsza niczym…
-Niczym smród skarpetek pana D.-zaśmiała się Sam.
-Nie znam się. Nic nie wącham, więc nie wiem.
-Nawet kleju albo…
-Jak wielu zabił?- zapytałam, blednąc. Czułam chłód ogarniający mnie od wewnątrz.
-Nie przeszkadzajcie sobie- mruknęła pod nosem, wyciągając nóż.
-Zbyt wielu- odpowiedział po chwili.- Pamiętacie, co powiedział Lin? Pierwszą już zabrał.
-Tak. Pamiętamy…
Poruszył się niespokojnie w kuckach, wyraźnie widziałam, że coś zataił.
-Daniel?
Milczał.
-Daniel!
-On kogoś przetrzymuje i torturuje.
-Kogo?- zainteresowała się Sam, przestając ciąć gałązkę.
-Wyczułem śmierć w podziemiach domu…
-Ktoś tam umarł?- spytałam zdruzgotana. Ogarnęły mnie mdłości.
-Ktoś tam umiera- uściślił, intensywnie się we mnie wpatrując, co było dość dziwne biorąc pod uwagę, że jest niewidomy.- Jeszcze żyje, ale już nie długo. Czuje ją.
-Ją? Pierwszą?
-Nie wiem. Ja… Ciężko to wyjaśnić. To tak jakby coś pomiędzy zapachem, a smakiem. Taki subtelny, słodki, niekiedy wręcz mdły.
-Porównujesz ją do zmysłów?- zachichotała Sam.- Śmierć pachnie jak kwiatki?
-Jakby tego nie ująć to jeden z moich zmysłów. Jestem niewidomy, ale nie głupi. Coś za coś. Taki zawarłem układ z ojcem. Nie miałem oczu, ale zyskałem coś, co mi je w jakimś stopniu zastępowało. Jak sądzisz ilu ślepców ma takie…
-Przekleństwo?
-Szczęście- Uśmiechnął się lekko.- Dar.
-Każdy normalny człowiek chcę wyczuwać śmierć innych- podsumowała zgryźliwie.
-Normalność jest linoskoczkiem nad przepaścią anormalności, jak powiedział Witold Gombrowicz. Więc może najpierw powinnaś zdefiniować anormalność? Czy mieści się w niej bycie herosem? Moja ułomność, jak nazwałabyś mój brak wzroku? A jeśli normalność uznamy za byt przyjęty przez ogół, można stwierdzić, biorąc pod uwagę ogół, jako osobniki półkrwi, że jestem normalny, choć z punktu widzenia linii czystych obu stron będę anomalią.
-Powiedział syn starożytnego bóstwa, wyczuwający śmierć.
-Czego ode mnie oczekujesz?
-Jak sądzisz? Ty ukrywasz się za swoim ojcem w bezpiecznym Podziemiu, a my musimy udawać normalnych. Nie wiesz, czym jest wieczna ucieczka…
– Od piekła lub nieba odgradza nas tylko życie, rzecz najkruchsza w świecie- szepnęłam cicho.
– Blaise Pascal?
Uśmiechnęłam się nieśmiało.
-A ja sądzę, że się mylicie- wtrąciła się Sam.- Piekło to niepłonąca, wrząca otchłań ognia i cierpienia. Piekło jest wtedy, kiedy ludzie, których kochasz najbardziej na świecie, sięgają po twoją duszę i wyrywają ci ją. I robią to tylko, dlatego, że mogą.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Skądś znałam ten cytat, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć skąd. Poza tym, ona czytała książki? Myślałam, że używa ich tylko, jako podstawki.
– Nie bądź narkomanką swoich paranoi. Nie wykarmisz się własną chorobą, pragnąc normalności. Maską też się nie zasłonisz, a może źle się przez nią ocenisz. Świat nie jest tylko czarny i biały. Jesteś niesprawiedliwa- zaoponował Daniel.
-Jesteś szalony. Ty i te twoje złote myśli z chińskich ciasteczek z wróżbą.
– Dla niewidomego szaleństwem jest kontemplować zachód słońca. Tańczący zostanie odebrany jako dziwak przez głuchego. Zziębnięty na mrozie będzie niezrozumiałym zjawiskiem dla chorego na analgezję.
-Nienormalny, nic dodać nic ująć- podsumowała.
– Normalność zawsze z kogoś zrobi szaleńca, wśród szaleństwa wszystko jest normalne. Tyle nienormalności jest w dzisiejszym świecie, że aż zaczyna to być normalne.
-Ale, jeśli…
-Odarnij się, Sam!- Nie wytrzymałam i przerwałam ich dziwną kłótnie.
-Jeśli ja się ogarnę, to Chejron zacząłby nosić obcasy.
-Załamię się-jęknęłam, wznosząc oczy ku niebu.
-Chyba nie ma psychiatrów dla ptaszków takich jak ty.
-Dziewczyny- przerwał na Daniel.
Umilkłyśmy jak skarcone dwulatki. Aby coś z sobą zrobić, zaczęłam szperać w plecaku.
-Czego szukasz?
-Jestem głodna.
-Teraz?
-Wybacz, ale ostatni raz jadłam w szpitalu, a od tamtej pory mój żołądek domaga się należytej uwagi- odparłam, nie przerywając szukania.
-Może jabłko- zaproponował Daniel.- Siedzimy na jabłoni- dodał.
Uśmiechnęłam się do niego, choć wiedziałam, że tego nie widzi. Zerwałam kilka dojrzałych, soczystych owoców. Zjadłam je pogrążona w myślach. Jedyne, co do mnie dotarło, z rozmowy moich towarzyszy to, to, że mamy odpocząć, a Sam będzie trzymała wartę. Z ulgą ułożyłam się wśród rozłożystych gałęzi. Jako mała dziewczynka lubiłam tak spać. Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam.
Przede mną wyrosła średniowieczna katedra i zmrużyłam oczy w słońcu. Strzelista sylwetka budynku przecinała niebieskie niebo, budowla z granitu z ostro zakończonymi łukami była otoczona wysokim kamiennym murem. Gargulce spoglądały z gzymsów jakby zapraszając mnie do środka. Wyglądała znajomo, zupełnie jakby kiedyś już o niej śniła.
W kamiennym murze osadzono żelazną furtkę. Chwyciłam za klamkę, podświadomie oczekując palącego bólu albo jakiejś pułapki. Wyglądało na to, że furtka sama w sobie nie była wyjątkowa. Pchnęłam ją do przodu i byłam w połowie ścieżki wyłożonej popękanymi, kamiennymi płytami, gdy usłyszałam w pobliżu głosy. No, może nie całkiem w pobliżu. Wrażenie było takie, jakbym słyszała te głosy tuż, obok, ale jak tylko podążyłam wąską ścieżką biegnącą dookoła katedry, zobaczyła, że nikogo nie ma na placu. Trawa w tym miejscu wybujała, zarastając w połowie rozwidlające się ścieżki prowadzące do czegoś, co musiało być kiedyś zadbanym klombem róż. Była tu nawet kamienna ławka porośnięta chwastami. Czułam się skołowana. Nie miałam zielonego pojęcia, co ja tutaj robię. Nagle dostrzegłam kątem oka jakiś ruch. Odwróciłam się, ale nikogo tam nie było?
-Halo? Jest tu ktoś?
Jakiś ciemny, bezkształtny, skrzydlaty cień przemknął przede mną.
-To nie będzie twoja wina.- Cichy, mroczny głos rozbrzmiał w niewiarygodnej ciszy.
Dostałam gęsiej skórki. Poczułam zimny dreszcz, który przebiegł wzdłuż mojego kręgosłupa.
-Halo?- powtórzyłam słabym głosem.
-To nie będzie twoja wina. Tak miało być. On nie może zdjąć tych okowów.
Nagle coś spadło na mnie z góry. Poczułam się jakby pod moimi nogami rozwarła się przepaść. Strach wyrwał mi krzyk z ust.
-To nie będzie twoja wina.
Obudziłam się zalana potem. Dyszałam, gdy serce łomotało się w mojej piersi. W mojej głowie wciąż słyszałam tamte słowa. To nie będzie twoja wina. Jaka wina? Za co? Odgarnęłam z twarzy krótkie pasmo włosów. Ostrożnie usiadłam. Sam zerknęła na mnie przelotnie, zdawkowo skinając głową. Ponownie związałam włosy w kucyk. Spojrzałam na siebie krytycznie. Cała koszula była pomięta i wygnieciona. Spodnie miały kilka plam. Cmoknęłam z dezaprobatą. Ostrożnie zbliżyłam się do Sam.
-Czemu mnie nie obudziłaś?- spytałam, widząc worki pod oczami.
-Potrzebowałaś snu bardziej ode mnie.
-Wyglądasz jakbyś miała za kilka minut zaliczyć odlot.
Wywróciła oczami, ale sięgnęła do swojego plecaka. Wyjęła z niego, jaką suszoną roślinę. Złapałam ją za rękę, zanim wzięła ją do ust.
-Co ty wyprawiasz?- syknęłam.
-To liście koki.
-Bierzesz kokainę- Mój głos podskoczył o oktawę.
-Rany dziewczyno, nie. Liście zawierając tylko jeden procent kokainy. Mam to od mojego ojczyma. Gdy z nim podróżowałam po Andach, odkryłam je. Zawierają więcej wapnia niż mleko i więcej fosforu niż ryby, ułatwiają pobieranie tlenu, pomagając pokonać chorobę wysokościową. Żucie ich tłumi wyczerpanie, głód i pragnienie.
-Ja nie…- Puściłam jej rękę.
-Nie powinnaś wiedzieć- mruknęła, żując liście.- Dzieci Aresa znają wiele sposobów przezwyciężania wad swojego ciała, nie tylko nadludzkim wysiłkiem fizycznym.
Przygryzłam dolną wargę.
-No, nic. Wyspałaś się przynajmniej?
-Nie za bardzo- przyznałam.-Co teraz zrobimy?
-Musimy…
-Uwolnić pierwszą- wtrącił Daniel.
-Miałeś spać.
-Ty też- wypomniał mi.- Powinniśmy spróbować go zaskoczyć
-Może któryś z zapomnianych…
-Na przykład ja?- wtrącił się obcy głos.
Sam jednym zwinnym ruchem poderwała się z ziemi i rzuciła się na napastnika. Plątanina kończyn upadła ciężko na wilgotną ziemię. Zamknięci w zapaśniczych uściskach Sam i obcy, tonęli w morzu bujnej trawy. Wyglądali jak para kochanków, tuląca się do siebie. Widziałam napięte do granic możliwości mięśnie.
-Poddajesz się?- zapytał chłopak, leżąc na Sam, która w odpowiedzi tylko warknęła. W tej chwili mój orzeł zleciał z gałęzi i zaatakował napastnika, zatapiając szpony w jego ramieniu. Zasłoniłam dłonią usta, aby nie krzyknąć. Syknął przeciągle, ale nie zwolnił uścisku. Jednak Sam wykorzystała tę chwile nieuwagi, aby znaleźć się na górze.
-A ty?- syknęła.
-Ani myślę- odparł, przyciskając krótki nóż do jej boku. Uśmiechnął się przebiegle.- Tutaj jest tętnica, która biegnie prosto do serca. Jeśli ją uszkodzę, wykrwawisz się tak szybko, że nie zdążysz nawet wymyślić jak mnie przekląć.
Sam otwarła szeroko oczy z zaskoczenia, spoglądając na ostrze.
-Może uznajmy to za remis?- zaproponował z figlarnymi iskierkami w oczach.
-Remis- zgodziła się.
Powoli, ostrożnie wstała, uważając na nóż. On poderwał się zwinnie i ukrył ostrze. Teraz mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Był wysoki. Miał ciepły, karmelowy odcień skóry, ciemne włosy opadające na czoło i piwne oczy. To był, jak to ujęła Sam, arab.
-Witaj, Amalu- przywitałam go. Spojrzał na mnie z błyskiem w oczach, opatrując ramię pasmem materiału, służącym mu wcześniej za pasek.
-Witaj, Jessico- odparł z ukłonem.- Danielu i ty…
-Sam- rzuciła.
-Samantha- uściśliłam. Na jego ustach zamajaczył cień uśmiechu.
-Sam. Po prostu Sam- zaoponowała.
-Proszę, Sam- westchnął Daniel.- Amalu, wróćmy do pytania. Chcesz nam pomóc?
-Z tego, co zrozumiałem chcecie nas uwolnić od Pana.
-Z tego, co zrozumiałeś? Podsłuchiwałeś nas?- wtrąciła się Sam.
Wzruszył ramionami, na co Sam zareagowała wyjątkowo entuzjastycznie.
-Nieźle walczy, podsłuchuje, skrada się… No, no. Może to mój egzotyczny brat. Może dałbyś radę…?
-Nie deprawuj ludzi- skarciłam ją zapobiegawczo.
-Nie szkodzi- odparł.- To jak?
-Po to tu przybyliśmy z Danielem i psychiczną- Wskazałam głową na Sam.
-Ej! To nie jestem…
-Bo cię zaknebluję.
-A ja cię zwiążę.
-Powieszę za nogi.
-Za ręce.
-Ogłuszę.
-Z…
-Związku z ty, może ustalimy plan?- przerwał na Daniel.
-One tak zawsze?
-Tylko, jeśli Sam się nie wyżyje- Przeczesał włosy palcami.-No, wiesz. Kilka mil przebieżki.
-Mil?
-Nie wnikaj. Grozi tym, co widzisz. Jess wnikała i jak skończyła?
Amal zaśmiał się cicho.
-Kiedy wasz pan jest sam?- spytała Sam, próbując odzyskać resztki godności.
-Prawie cały dzień, ale nie można się do niego dostać. Melody, moja siostra, widzi go, jako jedyna rano, kiedy przynosi mu o szóstej trzydzieści kawę do salonu. Później go nie widzimy, chyba, że zrobimy coś nie tak. Wtedy przychodzi nas ukarać.
Nie wiedzieć, czemu pomyślałam o pierwszej. Pewnie mu się sprzeciwiła albo po prostu wylała herbatę czy coś w tym stylu. Więc karze ich śmiercią?
-Dałbyś rade wprowadzić nas tam jutro niezauważonych?
Zamyślił się, przygryzając dolną wargę.
-Tak. Kiedy pójdziemy do sadu, zbierać owoce, ukryjemy was w koszach.
-Postanowione. Jutro rano przemycisz nas, a my się nim zajmiemy.
Amal podniósł się z kucek. Ruszył w stronę domu, ale przystaną niepewny.
-Powiedziałeś, że ktoś umiera w podziemiach domu- powiedział cicho.- Jeśli to prawda, to znajduję się tam moja siostra, którą zapewne wykorzysta, a ja nie pozwolę mu jej skrzywdzić- oświadczył.- Weźcie to pod uwagę.
Odszedł wtapiając się w cienie drzew.
-Oszaleliśmy- mruknął Daniel.- Wpychamy się do domu seryjnego mordercy, który jest spokrewniony z Fobosem.
-Sam powiedziałeś, że musimy się tam dostać- przypomniała mu Sam.
-Nie mówię, że nie, tylko stwierdzam fakt dokonany. Musiałyście być szalone, skoro przyjęłyście tę misję.
-Misji się nie odrzuca. Nie można. Nasi rodzice wymyślają, my wykonujemy. Od tego właśnie istniejemy. Dzieci od czarnej roboty, niestety tylko szaleńcy przeżywają na tyle wytrwali, aby przez jeszcze jakiś krótki czas cieszyć się życiem.
-Więc jesteście głupi albo niesamowicie odważni.
-Odważni szaleńcy- mruknęła.
-Sądzę, że odwaga jest najpiękniejszym rodzajem szaleństwa.
Sam zaśmiała się gardłowo. Pierwszy raz się przy mnie zaśmiała- pomyślałam.- Możliwe, że ostatni. Co dziwne ta myśl, mnie pokrzepiła.
-Zmienić historię potrafią tylko geniusze i szaleńcy- powiedziałam do Daniela, śmiejąc się przez łzy.
~*~
Wiem, że długość poraża, ale po weekendzie prześle prawie teraz gotową kolejną cześć Listów Śmierci.
Świetne! Było kilka literówek, ale mi to nigdy nie przeszkadza w czytaniu 😉 Pisz szybko następną cześć!
Tyle złotych myśli… Prawie się popłakałam. Czekam na cd.
PS Dziękuję za dedykację
Cudeńko, cudeńko. Tak pięknie napisane…. . Moim wcale nieskromnym zdaniem powiem Ci, że Twoje opowiadanie zalicza się do jednego z najlepszych z tego bloga. Aż żal mi tych osób, którzy tego nie czytają.
Głęboki ukłon za dedykę 😉
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy