FILIP
Powoli posuwałem się do przodu na czworaka. Nadal miałem zamknięte oczy, więc mogłem polegać jedynie na słuchu i zmyśle dotyku. Przed oczami miałem czarno, tylko co jakiś czas pojawiały się kolorowe plamki. Wyczuwałem miękkie podłoże, dotykałem chyba trawy, bo wdychałem jej intensywny zapach. Po chwili błądzenia w ciemnościach przed moimi oczami, walnąłem się w głowę.
– Cholera! – wymamrotałem, dotykając delikatnie stłuczonego miejsca.
I wtedy usłyszałem krzyk. Idąc drogą logiki, powinienem dać drapaka. Ale byłem u Meduzy. Meduza zamienia ludzi w kamień. Kamienie są nieruchome i zwykle nie wydają żadnych okrzyków. Co oznacza, że wrzasnęła osoba żywa. Osobą żywą jestem ja. Machinalnie dotknąłem piersi, ale wyczułem bicie serca. Czyli prawdopodobnie jeszcze nie umarłem. Idąc dalej tą logiką, ja nie zawyłem. Oprócz mnie jest jeszcze pani piękne-szare-oczy-ale-wolę-je-zamienić-w-kamień. Nie, ona odpada. Czyli drogą eliminacji wrzasnęła Kendra. Kendra jest… moją… ten… no… przyjaciółką… I właśnie dlatego nie mogę jej zostawić.
Czasami jednak umiem myśleć.
Wyciągnąłem miecz (ogarnięty ja dopiero wtedy zauważyłem, że go mam) i otworzyłem oczy, spoglądając na moje odbicie w broni. Wystraszony, ciemnowłosy chłopak, z błyszczącymi od podenerwowania oczami, opalenizną i idealnie prostym nosem. Wydawał się przestraszony, ale też determinowany i gotowy do działania. Mała blizna na szyi rozjaśniła się nieco pod wpływem słońca, przygrzewającego mocno. I tenże chłopak ma uratować swoją przyjaciółkę. Współczuję jej.
Szybkim krokiem ruszyłem do miejsca, skąd (prawdopodobnie, bo tropicielem nie jestem, wolę hasać w chmurach) dobył się krzyk. Nadal patrzyłem na miecz, który wszystko idealnie odbijał. Widziałem w nim posągi, wszystkie ze strasznymi, zdziwionymi minami. Zacisnąłem tylko zęby, mając nadzieję, że za niedługo ten koszmar się skończy. Stąpałem ostrożnie po trawie, starając się nie wydawać żadnego dźwięku. Wreszcie stanąłem. Spojrzałem na taflę broni i serce mi szybciej zabiło. Kendra stała, chociaż wydawało mi się, że niekoniecznie o własnych siłach. Była przyciśnięta do ściany przez Meduzę. Wydawało mi się, że potwór wbijał jej straszne pazury w brzuch, ale nie byłem pewny- wiecie, w mieczu nieco trudno zobaczyć szczegóły. Włosy stwora… a nie, sorry, nie włosy, tylko węże. No to zacznijmy od początku: węże na głowie Meduzy falowały niebezpiecznie. Jedne unosiły się i opadały, inne rozgarniały ciemne, gęste włosy Kendry, dotykając jej policzków.
Mój oddech przyśpieszył. Wszystko zwolniło, ustępując miejsca grozie. Bicie mojego serca odliczało sekundy, minuty… sam nie wiem. Stałem jak wryty, nie mogłem zrobić ani kroku. Wpatrywałem się w córkę Ateny, która dyszała ciężko. Pełne, truskawkowe wargi były lekko rozchylone. Kurczowo zaciskała powieki, jakby bała się że je przypadkiem otworzy. Włosy opadające na czoło kleiły się jej od potu, który pokrywał jej czoło. Cała była blada, tylko lekko zaróżowione policzki świadczyły o tym, że jeszcze żyje. Dotarło do mnie, że przecież muszę ją uratować.
Wezbrał we mnie gniew pomieszany z lękiem. Bałem się Meduzy. Przecież to ona była pierwszym potworem, jakiego spotkałem. Gdy uciekałem z sierocińca, zaatakowała mnie. Wtedy odkryłem, że umiem latać, pomimo tego, że strach mnie paraliżował.
Chciałem uciekać. Zaszyć się gdzieś, nie odzywać, trząść się ze strachu. I mogłem to zrobić. Jak najbardziej.
Ale ja jej nie zostawię. Nie po tym, co przeszliśmy. Nie pozwolę jej krzywdzić. To ja jestem odpowiedzialny za nią. Nikt nie ma prawa jej cokolwiek zrobić. Za to musi ponieść karę. Uniosłem miecz, zacisnąłem powieki i nabrałem powietrza.
– NA BRUDNE I DAWNO NIE PRANE GACIE HADESA, ZOSTAW JĄ, TY MAŁE, WREDNE STWORZENIE! – Czasami mi się wydaje, że moja mama urodziła kretyna. Ale tylko czasami.
Usłyszałem szelest. Chyba się odwróciła. Ups…
Zerknąłem na miecz. Tak, dobry jestem! Za pomocą słuchu wyczułem, że to obleśne coś zwróciło się ku mnie! Może mnie nawet przyjmą do szeregu Łowczyń! Chociaż jakby się tak zastanowić… to nie mogłyby wytrzymać, że jestem taki przystojny i Artemida by mnie wywaliła. To… chyba raczej nie…
Ale na tamtą chwilę moje szczęście gwałtownie zmalało. Dlaczego? Przecież ten potwór oczywiście musiał zacząć zakindalać do mnie, oczywiście ja musiałem otworzyć szeroko oczy i oczywiście zanim zacząłem uciekać, dystans między nami diametralnie się zmniejszył.
Odwróciłem się i wziąłem nogi za pas. Ale nieee, kochani, ja nie zamierzałem zostawić Kendry, nic z tego. Wystrychnąłem na dudka tę Meduzę. Tak kluczyłem w tych alejkach, że się biedaczka trochę pogmatwała i kręciła w kółko, aż jej ze zmartwienia węże zaczęły siwieć. A, co najdziwniejsze, wcale się nie bałem. Miałem misję do spełnienia, a widok Meduzy-kołowrotka dodatkowo poprawił mi humor. Pobiegłem z powrotem, trochę się zgubiłem, ale nie straciłem orientacji. Wiedziałem dwie rzeczy: jedna- muszę znaleźć Kendrę, druga- mam niecałe kilka minut. Och, a wspominałem już, że jestem kretynem?
Co chwila zaczepiałem o jakiś posąg, ale zbytnio się tym nie przejąłem. Odbicie w meczu było całkiem znośne, pomijając fakt, że było małe. Z takimi myślami prawie wpadłem na ścianę. Tak, dobrze myślicie, na tę ścianę, po której właśnie w tamtej chwili osuwała się szarooka. Jakież to musiało być inteligentne, gdy biedna Kendra prawie wylądowała na ziemi, a taki człowieczek jak ja o mały włos nie pacnął plackiem na ziemię z ogromnym, wciąż rosnącym guzem. Oto cały ja!
– Na bogów, Kend… – nawet sobie nie zdałem sprawy, że skróciłem jej imię. Kucnąłem obok niej i złapałem za rękę. Potrząsnęła tylko głową.
– Nic mi nie jest. – Z trudem podniosła się, dłonią obejmując swój brzuch. Nadal miała zamknięte oczy, więc delikatnie uniosłem jej podbródek – Otwórz oczy…
Posłuchała. Spojrzała na mnie swoimi ślicznymi, szarymi oczami. Akurat w tej sprawie Meduza miała rację.
– Mamy mało czasu – powiedziałem szybko, odtrącając jej rękę, trzymającą brzuch. Położyłem na nim dłoń. Po chwili poczułem ciepło i jakąś lepką ciecz. Krew.
Wtedy się przestraszyłem nie na żarty, a w mojej głowie pojawiły się dziesiątki pytań- czy ona wytrzyma? Czy się wykrwawi? Jak dojdziemy do samochodu? Jak stąd uciec? Kiedy pojawi się Meduza? Ile mamy czasu? Jak przetransportować Kendrę?
– Dam sobie radę – powiedziała twardo. Zrobiła jeden krok i skrzywiła się. Taak, wszystko jest w porządku. To tylko brzuch ci krwawi. Ale to nic takiego, najwyżej umrzesz.
– Na pewno – mruknąłem z przekąsem. Oparła się o moje ramię i zachwiała. Teraz byliśmy tak blisko, że wyczuwałem na twarzy jej oddech. Powinniśmy uciekać. Jakiż ja jestem inteligentny…
Popatrzyłem jej w oczy. Szare, burzowo ciepłe. Mógłbym w nich zatonąć, wpaść, ale byłbym szczęśliwy. Wiecie co… nie wiem dlaczego, ale gdy patrzyłem się na Kendrę, na jej czekoladowe loki, szare oczy… to się dziwnie czułem. Jakbym stawał się szczęśliwy. Jakbym nie potrzebował nic więcej.
Pachniała miętą, jakby spędzała w jej składzie całe dnie. Uwielbiałem jej zapach. Czułem też woń wiosennego lasu, unoszącą się z jej włosów.
Czy ja oszalałem..?
Ale miałem wtedy inne priorytety. No wiecie, wolałem nie zwariować, gdy moja przyjaciółka, no, tak jakby troszeczkę krwawi. Starałem się nie załamać, pomimo tego, że Kendra jest osłabiona. Tak tylko odrobinkę… Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce.
Dźwignąłem ją jakoś z ziemi i złapałem za rękę. Wypatrywałem jakiś oznak obecności Meduzy na odbiciu miecza mieczu. Jestem prawdziwym jasnowidzem, bo ledwie spojrzałem na taflę broni, zza jednego z posągów wyłonił się owy potwór. Chyba się w coś rąbnęła, bo jej prawa ręka silnie krwawiła. Węże falowały, sycząc z niezadowoleniem. Pociągnąłem Kendrę z dłoń i po chwili już obydwoje biegliśmy, ile sił. Obijając się o skamieniałych ludzi, w końcu się wydostaliśmy poza ogród. No i zaczęła się jedna z wielu moich bitw wewnątrz głowy, kiedy to ja wyzywałem siebie od najgorszych kretynów.
Okej, a niby co teraz, debilu? Myślałeś, że ot tak jakikolwiek środek transportu przyjedzie ci pod nos? I co chcesz zrobić, z wielgachnym guzem na swoim czole i słaniającą się przyjaciółką? Gratuluję ci za twój mózg, pracujący chyba na najniższych obrotach. Zaraz… nie, cofam! Nie masz przecież mózgu. Zwracam honor.
Dzięki za zwrócony honor. Fajnie by było stąd uciec. Masz jakiś pomysł?
Och, no nie wiem… Może byś tak był łaskawy ruszyć swój półboski tyłek i uratować siebie wraz z przyjaciółką? Taki tam idea…
No tak… Z osłabioną Kendrą- biec. Świetnie, zawiadom mnie, jak ci się uda.
A może okazałbyś trochę dżentelmeństwa i uratował ją przed śmiercią? Może wziąłbyś na ręce…?
Rąbnęło cię? Zacznie mnie gryźć, drapać… brr… Nie widziałeś, co ona wyprawiała, gdy próbowałem ją podnieść?
Kiedy to było…?
Ee… Na pewno było, uwierz mi na słowo.
Jakoś ci nie ufam.
Nie ufasz samemu sobie? Powodzenia w życiu.
Przymknąłem się. Po części niosąc, po części podtrzymując ledwo idącą Kendrę zaczęliśmy uciekać po polnej ścieżce, którą przybyliśmy do domu Meduzy. Niestety, stara babunia Medunia miała nieco inne plany odnośnie nas.
Mianowicie wysłała za nami zgraję szkieletów, które niegdyś pokonał Jazon, powstałych z zębów smoków.
Ach, nie ma to jak słoneczne popołudnie w towarzystwie wykrwawiającej się Kendry, Meduzy i zatęchłych kości w ubraniach, co nie?
Na szczęście widziałem już wiele potworów. Te nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Bardziej bałem się o córkę Ateny, która co kilka kroków niebezpiecznie się chwiała. Martwiłem się. Co ja niby zrobię, gdy ją stracę…
Resztę drogi do naszych przyjaciół pokonaliśmy z bandą kościotrupów na ogonie i Kendrą zamienioną w sowę. Uznałem, że to jest lepsze, niż tachać ją, obciążając dodatkowo brzuch. Tak mogła posłużyć się skrzydłami, od czasu do czasu sadowiła się na moim podskakującym ramieniu, by odpocząć. Ja nie miałem takiej możliwości, bardziej skupiałem się na utrzymaniu stałego tempa biegu. Na szczęście droga nie była zbyt wyboista, dzięki czemu moje szaleńcze wywijanie nogami nie było aż tak bardzo ciężkie. Szkieletory wciąż nas goniły, wymachując tymi chudziutkimi rączkami, pragnąc naszej krwi. Bosko. W milczeniu przemierzałem kolejne kilometry. Nawet nie wiedziałem, że tyle razem z ciemnowłosą przebyliśmy.
Dopadliśmy naszej furgonetki w momencie przemiany brązowowłosej w człowieka. Zaczęliśmy wrzeszczeć, żeby się wszyscy pakowali do środka naszego transportu. Nie wiedzieli, co się dzieje, ale grzecznie posłuchali. Kendra dopadła drzwi, jednym szarpnięciem otworzyła je, usadowiła się na miejscu kierowcy i wciągnęła mnie na siedzenie obok. Zatrzasnęła nas i odpaliła silnik. Miałem trochę czasu na okrzesanie swoich myśli, ale przede wszystkim musiałem jej pomóc z opanowaniem wszystkich guziczków i przycisków.
Czułem się totalnie wypruty. Chciałem zasnąć, odgrodzić się od świata, zapomnieć. Ale byliśmy w niebezpieczeństwie. Szkielety już okrążały samochód. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak nie szybkie ruszenie tej całej maszynerii.
Jasne. Najlepiej powiedzieć, żeby coś zrobić. Tak, tak: „no, chyba trzeba coś z tym począć”. Po czym sadzasz swój wielki zadek na fotelu i czekasz, aż pozostali ogarną to, co ty powinieneś. BRAWO!
Nienawidzę zwalać na innych. Staram się zmobilizować i zrobić to, co należy. A w tamtym przypadku trzeba było zrobić tylko jedno- ruszyć tę pierońską ciężarówkę!
No cóż. Kendra sobie poradziła. Ruszyła z piskiem opon.
Jest wśród nas przynajmniej jakikolwiek człowiek myślący…
Zarzuciło nami równo. Ściemniało się coraz szybciej- mieliśmy niewiele czasu.
– Wiesz chociaż, jak dojechać do głównej? – spytałem, wszczepiając paznokcie w fotel.
– Nie. Jadę na instynkt. – Zmieniła bieg. – W końcu dojedziemy, nie? Czy żywi czy martwi, ale dojedziemy.
– Super. – Matko, ale ty umiesz pocieszać ludzi. – A chociaż cieszysz się z perspektywy widoku naszych zmasakrowanych ciał?
– Tak. Zdecydowanie. Jestem przecież taka szczęśliwa. -Na jej czoło wystąpiły krople potu. Z twarzy odpłynęła jej krew. Widziałem, że stara się zapanować nad emocjami. Nawet nie wiesz, jakbym chciał ci nieco odciążyć, pomóc… – Z tej radości skoczyłabym. Najlepiej z mostu. A dodatkowo pod pociąg.
Taa… myślisz bardzo optymistycznie. W sumie ja też bym się przeciął plastikowym nożykiem z McDonalda. Więc doskonale cię rozumiem.
– Co się stało?! – kątem oka zobaczyłem Cass, w lawendowej sukience, pobrudzonej szkarłatną krwią. Włosy lepiły się od potu, w ręce trzymała szmatkę, która zabarwiła się na czerwono. Drugą dłonią opierała się o fotel kierowcy.
– Niee, nic, tylko nas zombie atakują – wyjaśniłem ze ściśniętym gardłem.
– Zombie? – oczy córki Demeter zrobiły się okrągłe jak spodki, nad uchem zakwitła jej stokrotka (o, tego to ja nie widziałem).
– Meduza. I te wredne stworzonka, co pokonał je Jazon. Te ze smoczych kłów. – zaczęła tłumaczyć Kendra, kręcąc szalenie kierownicą, starając się wyminąć wszystkie szkielety, jakie zastąpiły nam drogę.
– Aha… Kend, ty krwawisz! – wykrzyknęła, używając mojego skrótu. Osz cholera! No tak! Przecież Kendra krwawi, a ja sobie siedzę jak król!
Nagle szarpnęło nami, Cassandra upadła, ja wgniotłem się w fotel, a córka Ateny tylko zacisnęła usta i wbiła paznokcie w kierownicę.
– Co się stało Sebie? Dlaczego go nie ma?! – wrzasnąłem, uczepiając się mojego biednego siedzenia.
– Potem! Potem pogadamy! – przez huk silnika ledwie przebijał się jej głos, niknął w rytmicznym postukiwaniu. Wywlokła się z kabiny kierowcy.
Wjechaliśmy w pole kukurydzy. O ciężarówkę obijały się kolby, słychać było uderzenia w warstwę zewnętrzną samochodu.
Gdzie teraz? Chwila… w prawo są pola i jakieś łąki. Odpada. Lewo… tam jest ta polna dróżka, którą szliśmy do Meduzy. Prosto. Tylko pros…
BUM!
Zatrzymaliśmy się gwałtownie. Silnik zgasł. Światła się wyłączyły i pozostaliśmy w całkowitej ciemności. Poczułem, jak palce Kendry splatają się z moimi.
Ej, co ty odwalasz? – chciałem zapytać, ale nie zdążyłem. Tuż przed maską ciężarówki stał… stało… stała… nie wiem, nie znam płci. Zombie. Zielonkawa, upiorna twarz jaśniała. Ciemne, wręcz czarne oczy wyglądały, jakby ich właściciel nie był obecny duchem. Pozlepiane, długie, krucze włosy były pozlepiane w strąki. Zdarte ubranie, odsłaniające kawałki skóry, w niektórych przypadkach ukazywały czerwone mięso. Zdecydowanie ta istota się dawno nie myła, bo czułem w nozdrzach jej fetor.
Moja jedyna myśl: Ooo… Zombie…
Obok słyszałem ciche jęczenie córki Ateny. Ściskała kurczowo moją dłoń. Brązowowłosa zasłaniała swoją twarz ręką. Nie wiem, czy to przez obrzydliwy zapach, czy po prostu nie mogła znieść tego strasznego widoku. Może jedno i drugie.
– Kendra… Proszę… – szepnąłem. Jeżeli się nie weźmie w garść, to ohydztwo może nas… nie wiem, zjeść, powalić, wciągnąć w pole i tam się z nami rozprawić. Przez głowę przelatywały mi same czarne myśli, od których nie mogłem się odpędzić. No i teraz daj kobiecie prowadzić… – Wiem, że dasz radę… Kendra…
To się stało w jednej sekundzie. Szarpnięcie i głuche pacnięcie- to zombie obił się o samochód. Zdecydowanie za dużo wrażeń jak na jeden dzień…
– Jedziesz, MALINA! – wrzasnąłem, dając upust emocjom.
Wyjechaliśmy na główną drogę. Nie wiem, jakim cudem, ale udało się.
Spojrzałem na córkę Ateny. Jej szare oczy szkliły się, ale nie dlatego, że były wilgotne, tylko pełne choroby. Dziwiłem się, że jakimś cudem jedzie- gdyby nie jej interwencja, już dwa razy mielibyśmy wypadek.
– Zatrzymaj się – poprosiłem.
Posłusznie zastopowała. Zjechała na pobocze i zgasiła silnik. Przyłożyłem jej dłoń do czoła i niemal natychmiast ją stamtąd wziąłem- była rozpalona.
– Idziesz do łóżka. – Tak, wiem- to dziwnie zabrzmiało. Ale ona była chora.
Nawet nie protestowała. Spojrzała tylko na mnie szklistym wzrokiem i podniosła się. Przeszła do części „sypialnianej”- jak to ja nazywałem przyczepę.
Położyła się na materacu. Patrzyłem na jej głowę zroszoną perlistym, skrzącym się potem. Podszedł do niej James i wyszeptał coś do ucha. Zmarszczyłem brwi.
Wara od niej… Won, co się tak pochylasz?!
Wzruszyła ramionami. Prędko wstałem i po chwili znalazłem się obok nich. Syn Apolla podawał jej jakiś napój w kubeczku z Kubusiem Puchatkiem (SERIO?!). Picie miało brązową barwę, a na powierzchni kołysało się kilka listków jakiejś zielonej rośliny. Pachniało nieznanie, może nieco przypominało miętę połączoną z… truskawkami? Albo malinami.
Wypiła małymi łykami. Blondyn przeciągnął się i przeczesał włosy dłońmi. Schylił się i wymamrotał:
– Przypilnuj, żeby wypiła. Idę kierować.
Sam na sam z Kendrą? No wiesz, jak dla mnie bez przeszkód.
Nie zadawał żadnych pytań. Najwidoczniej Cassandra o wszystkim go poinformowała. Siedziała w tamtym momencie na materacu, ocierając czoło Seby suchą, białą szmatką. Co mu się stało? Co się tutaj wydarzyło, kiedy nas nie było? Nie było czasu na pytania. Blondwłosa już powoli usypiała, syn Aresa był wyraźnie osłabiony, Kendra- no, wiadomo, James poszedł kierować, a i ja nie byłem w najlepszej formie. Musieliśmy zostawić poważną rozmowę na później.
Położyła się. Nie wiedziałem, co mam robić. Przymknęła oczy, więc nieznacznie moja ręka powędrowała do jej włosów. Były miękkie i puszyste. Owijałem sobie małe loczki na palec, myśląc, że takiej pięknej dziewczyny jak ona nie widziałem. I tak mądrej. Powoli, jakby w transie, zebrałem do ręki kosmyki ciemnych kudłów, podzieliłem je na trzy części i zacząłem splatać warkocza.
W Obozie Herosów zawsze się zastanawiałem, jak się to robi. Byłem zawsze otoczony przez bandę wyfiokowanych córeczek Afrodyty- każda z toną lakieru na włosach. A to warkocze, a to jakiś kok, kitka, i jeszcze nie wiadomo co. Nigdy to nie były zwykłe warkocze, tylko wymyślny, wplatany w coś innego, związany z czymś… a ja chciałem zobaczyć, jak się robi najprostszego.
Powoli, uważnie przekładałem jedną część nad drugą. Z początku wciąż mi się nie udawało, rozplatałem, splatałem i od nowa. Wymykały mi się loczki, krzywo założyłem, nie w tę stronę co trzeba. Ale z każdą chwilą uczyłem się, pamiętałem, żeby nie robić tych samych błędów. W żółwim tempie powstawał warkocz, najzwyklejszy na całym świecie.
A Kendra uśmiechała się. Wciąż miała zamknięte oczy, ale podejrzewałem, że czuła, co robię. Kąciki moich ust same się podniosły. Ogarniało mnie wszechobecne zmęczenie, któremu po chwili dałem się obezwładnić. Położyłem się w pewnej odległości od niej.
Ostatnie, co pamiętam, to normalna, stworzona przeze mnie fryzura Kendry.
Fajne, a nawet bardzo. Błędów nie szukałam, więc nie wiem czy są, czy ich nie ma, bo jestem strasznie zmęczona…
Dziękuje za dedykację ale nie wiem czym sobie na nią zasłużyłam?
Czekam na cd
bardzo fajne, lubie twoje opko. nie ogarniam tego zombie i skąd się wziął ale trudno :p czekam na cd ;p
Hah, ty wiesz co ja o tym myślę. Pisanie idzie Ci coraz lepiej 😉