Taki dziwny mój twór, dedykowany Eurydyce. Po pierwsze, za wspaniałego bloga, po drugie, za ciekawe rozmowy, a po trzecie, bo ma urodziny. Może się nie obrazi za tak dziwny ‚prezent’.
Kocham zimę. Po prostu uwielbiam. Nie dlatego, że wtedy jest Boże Narodzenie – wierzę w innych bogów, w olimpijczyków. Nie dlatego, że wtedy jest śnieg – zimna kołderka, która z czasem zmieni się w mokrą breję. Nie dlatego, że kończy się semestr w szkole i można odsapnąć – nie uczęszczam do szkoły, jestem samoukiem. I nie dlatego, że wtedy ludzie zamarzają na ulicach. Nie, ja uwielbiam zimę dlatego, że wtedy są długie noce. A raczej ciemne wieczory – za wcześnie by iść spać, a za późno, by wyjść na dwór. Przynajmniej kiedyś tak było. Teraz to się zmienia, bo ludzie z miast nie zwracają uwagi na to, że powinni zbierać się z rodziną przy ogniu. Tak robili od niepamiętnych czasów, tak powinni robić i teraz. Zbierali się i opowiadali. Mroczne opowieści o duchach, legendy przodków, historie narodowych bohaterów, mity o dawnych bogach, mądrości ludowe, własne przeżycia i baśnie. Wszystko, co chcieli. Nie zawsze byli bajarzami, nie zawsze mieli do tego talent – zawsze jednak to robili, bo nie mieli innych zajęć. Współcześnie zapominają o tym, a z zapomnieniem tego zwyczaju w niepamięć popadają również historie, przekazywane od niepamiętnych czasów z babki na matkę, a z matki na córkę.
Coraz mniej jest bajarzy, ludzi, którzy wędrują od wsi do wsi i za nocleg i kolację snują magiczne historie, których słuchają nie tylko dzieci, a także i dorośli. Coraz trudniej spotkać prawdziwego barda, który przygrywając sobie na lutni, skrzypkach czy gitarze wyśpiewuje legendy, a w razie potrzeby stwarza własne. Coraz rzadziej w oberżach zabawiają gawędziarze, po raz setny powtarzając tę samą historię tak, by słuchacze myśleli, że nigdy jej nie słyszeli. Ginie zawód dziada lirnika, teraz ślepcy nie mają już lir, a zasiłki chorobowe. Szkoda, wielka szkoda.
Są jeszcze ludzie, którzy zajmują się tym hobbystycznie. To ciocia, która gra na gitarze i śpiewa przy ogniskach, znane i nieznane pieśni, uczy ich dzieci, wpatrzonych w nią jak w obrazek. To wujek, który, gdy dostanie piwo, może gadać pół nocy o swoich przygodach, które nie były aż tak niesamowite, ale nikomu to nie przeszkadza. To autostopowicz, który, gdy tylko znajdzie kierowcę, opowiada o tym dokąd jedzie, skąd pochodzi, co mijał po drodze i kogo spotkał. Są tacy ludzie, a ich rola jest tak niedoceniona, jak rola samej opowieści.
Bez niej ludzie zapomnieliby o wielu rzeczach, istotnych i nieważnych. Zapomnieliby, że to pani Zenka ufundowała kapliczkę. Że krowa Tramsiowej nie chciała wyjść ze stodoły po śmierci właścicielki. Że Karol za młodu wjechał maluchem ojca w dom sąsiada. Zapomnieliby, że Kościuszko walczył dla dwóch narodów po dwóch stronach globu. Że Kołąttaj ze wsi Końskie był współautorem konstytucji. Że Paderewski robił coś poza brzdąkaniem na pianinie. Zapomnieliby, że wujek Sławek zgubił się na trzy dni na bagnach, gdy poszedł na wagary. Że Bernard, chcąc zrobić niespodziankę mamie na urodziny, wszedł na dach stodoły i śpiewał piosenki ze ‘Skrzypka na dachu’. Że Iwonka, chcąc schować się przed mamą, utknęła pod wersalką. Zapomnieliby, że Beowulf ocalił wioskę przed demonem. Że Quatzecoatl zabił swą siostrę w akcie zemsty. Że Herkules wykonał dwanaście niewykonalnych prac. Zapomnieliby, że Percy przywiózł Złote Runo, dzięki któremu Thalia stała się znów człowiekiem, a Luke poświęcił się i odpokutował swe winy. Że trójka rodzeństwa wreszcie odnalazła Aslana, a czwarta z nich zapomniała. Że Staś i Nel odnaleźli drogę przez pustynię i przez puszczę, i żyli długo i szczęśliwie.
Bajki i baśnie dają dzieciom ukojenie i pomagają zasnąć. Miarowy głos rodzica dostarcza im poczucia bezpieczeństwa, stałości. Tak samo jak bajka, która ma, zawsze takie samo, dobre zakończenie. Historyjki i anegdoty sprawiają, że spotkania są ciekawsze. Zabawne pointy doprowadzają do śmiechu biesiadników. Legendy uczą historii. Choć trochę nagiętej, ale historii. Wyjaśniają, skąd wzięły się pewne zwyczaje. Mity pokazują, w co trzeba wierzyć. I czego należy się obawiać. Dzięki nim śmiertelnicy łatwiej mogą zrozumieć nieśmiertelnych. Wszystkie opowieści uczą życia, przygotowują na nie swoim morałem. Jaki by nie był – od tego, że kłamstwo nie popłaca, do tego, że barierki balkonowe trzeba przyspawać. Od rzeczy natchnionych po prozaiczne. Wszystkiego.
Bez opowieści koniec ludzi byłby szybki i marny. Mogliby zapomnieć, że ziemniaki trzeba gotować i pomarliby na żołądek. Mogliby zapomnieć, że nie należy wchodzić do rzeki i potopiliby się. Mogliby zrobić mnóstwo innych rzeczy, gdyby zapomnieli historii. Tych, którymi ojciec wyjaśniał małemu chłopcu jak należy zmieniać zasiewy na polach: w pierwszym roku pszenicę, bo ona jest jak młoda panna – wymaga dobrej gleby, tak jak dziewczyna dostatku, ale za to dużo z siebie daje; w drugim roku ziemniaki, bo one są jak kobieta dojrzała: mniej wymagające, a dają duży plon; w trzecim zaś roku gleba musi odpocząć, tak jak babuleńka, która już zrobiła, co miała zrobić i teraz należy jej się szacunek. Gdyby o tym zapomnieli ziemia przestałaby dawać plony i nawet hojne ofiary dla Demeter niewiele by dały.
A ja, jako heros, mam obowiązek ocalić ludzkość. Nie będę chodził na misje, bo mam jedną, której na pewno nie zrealizuję. Nie zabiję Minotaura i nie zamknę wrót śmierci, bo nie to jest moim celem. Nie. Będę robić to co robię – kolekcjonować.
Nie mam domu, prowadzę życie koczownika. Ale takiego współczesnego koczownika. Podróżuję stopem albo na gapę, nocuję pod księżycem w śpiworze, w starych domach, w ciemnych zaułkach, a czasem u ludzi. Jeśli uda mi się kogoś urzec moimi opowieściami, przypomnieć, jak to było kiedyś, kiedy babka siadywała pod piecem i sadzała małego Jasia na kolanach, kiedy mówiła o elfach i wróżkach, o nierozważnej krowie, co weszła do strumienia i o swej prababce, która musiała się uczyć polskiego w nocy, w ciemnym domu sąsiadki, bo legalnie nie mogła, wtedy, właśnie wtedy zdarza mi znaleźć łóżko, czy choćby materac i ciepły kąt. Posiłek, niebędący korzonkami i owocami znalezionymi przy drodze czy resztkami pozostawionymi na stolikach w restauracji. Goszczą mnie raczej na wsiach, w miasteczkach, gdzie żyje się tak, jak za dawnych, dobrych czasów, o których opowiadają babki. Że kiedyś to każde dziecko szło z krową na łąkę, że starszy chłopczyk brał na plecy nosidełko z malutką siostrzyczką i biegł po wodę z kolegami, że każda dziewczynka w wieku lat dwunastu potrafiła wyprawić foczą skórę na kożuch. Zawsze to samo, zawsze inaczej, bo i miejsca, i kultury są różne.
Słucham takich opowieści właśnie w zimowe wieczory, bo to tradycyjna pora bajania. Chłop nie mógł wyjść w pole, bo było ciemno i zimno. Myśliwy nie mógł polować z tych samych powodów. Rewolucjoniści musieli mieć legalny pretekst nielegalnego spotkania. Dla roślin i zwierząt był to czas odpoczynku, który ludzie musieli jakoś wypełnić. Tak powstały baśnie. Ja chcę je usłyszeć, chce je ocalić od zapomnienia. To moja misja. Wybrałem ją sam, nie wiem, czy bogowie to aprobują, czy nie, jednak nie zsyłają na mnie potworów, nie tak dużo jak na innych herosów. Myślę, że im też na tym zależy, bo przecież istnieją dopóki ktoś w nich wierzy. W ramach wdzięczności opowiadam ludziom po różnej stronie globu mity, te dawne jaki i te współczesne, a oni zaczynają uznawać nieśmiertelnych za element swego świata. Jednocześnie oni opowiadają mi o swoich bogach i swoich bohaterach, przez co powiększa się mój zasób historii. Wszyscy na tym korzystają.
Nie wiem dlaczego to robię. Robię i już, postawiłam sobie cel, teraz próbuję go osiągnąć. To moje powołanie, moje przeznaczenie. Odpowiada mi życie w drodze, z majątkiem mieszczącym się w plecaku. Można to pokochać albo znienawidzić. Ja pokochałem, bo nie mógłbym robić czegoś, czego nienawidzę. Pokochałem ludzi jako takich, za wszystko, co kiedykolwiek zrobili. Pokochałem słowa, zdania historie, które tworzą. Pokochałem je za to, że pokazują jak człowiek jest mądry, jak potrafi wyjaśnić wszystkie rzeczy, nawet te najprostsze, tak, by były jednocześnie zajmujące i proste jak konstrukcja cepa. Nawet największy oszołom wie, Czerwonego Kapturka zjada Wilk, a Jaś i Małgosia palą Babę Jagę i wracają do domu. A z tą wiedzą idzie w parze nauka, że nie wolno zbaczać z leśnej ścieżki, że ptaki mogą wydziobać okruchy i że nie należy siadać na łopacie do chleba. Wydaje się to wszystko oczywiste, choć wcale takie nie jest.
Różnie mnie nazywają, zależnie od tego gdzie i z czym się pojawiam. W mieście z anegdotą na każdy temat jestem zabawiaczem zapraszanym na zabawy. Na wsi, zimą i jesienią z legendą i informacją, co też się dzieje w świecie jestem bajarzem, który pokazuje ludziom, że poza ich miejscowością jest jeszcze świat. W miasteczku z bajką i opowieścią jestem gawędziarzem, który umila pobyt w barze. Na odludziu w chatce pustelnika jestem uczniem, który słucha w skupieniu słów mistrza. W drodze jestem autostopowiczem, gotowym podróżować jakkolwiek i gdziekolwiek, byleby tylko móc rozmawiać z kierowcą. Byleby tylko usłyszeć jego historię. Byleby tylko podzielić się z nim swoimi przeżyciami, doświadczeniami. Byleby tylko nauczyć go nowej bajki, którą może na dobranoc opowiedzieć swym dzieciom, wnukom. Byleby tylko ocalić od zapomnienia te wszystkie opowieści.
Występuję pod wieloma nazwiskami. Mam imię, którego formę nieznacznie zmieniam podczas podróży, tak, by pasowało do lokalnych. Mam też pseudonimy, nadane mi przez tych, którzy mnie wysłuchali. Ale w moim przypadku imię nie ma znaczenia – jestem ja i są moje słowa. Nieważne kto czegoś uczy, ważne, że uczy. Nieważne jak to robię, że ludzie chcą słuchać, ważne, że chcą. Nieważne są środki, ważny jest cel.
A moim celem jest zebranie opowieści i przekazanie ich dalej. Nauczenie innych mojego kunsztu będzie trudne, ale na pewno znajdzie się ktoś, ktokolwiek spośród siedmiu miliardów ludzi, kto byłby gotów w imię opowiadania bajek porzucić wszystko. Przecież to niemożliwe, żebym tylko ja to wiedział, żeby nikt inny nie dostrzegał potęgi słowa mówionego.
Nie. Ja wiem, ile potrafią zdziałać słowa. Choć do mnie, a ci to pokażę.
Więc wyruszył. Niespełna piętnastoletni, ale za to bardzo wyrośnięty chłopiec, a właściwie już młody mężczyzna, zaczął szukać źródła dziwnego głosu. Nie musiał podróżować w dalekie strony – choć takowe dla niego nie istniały – przebywał akurat na Alasce, w odległym Miasteczku Bez Nazwy, w zbieraninie domów, która nie figurowała w żadnym atlasie. Spędzał tam letnie miesiące, pomagał przy pracach w polu, tylko po to, by przebywać z ludźmi. Nauczył Starego Joela kilkunastu nowych baśni, które starzec obiecał opowiedzieć dzieciom, gdy tylko zechcą ich wysłuchać. Usłyszał anegdoty i wioskowe mądrości w ilości, która zwykłego człowieka, a nawet półboga, przyprawiłaby o potężny ból głowy. On jednak, dzięki darowi, otrzymanemu ongiś od matki, zapamiętał je wszystkie.
Dlatego mógł nagle opuścić tę społeczność, wymknąć się pożegnawszy tylko kilkoro ludzi. Nie czuł moralnego hamulca, impulsu, który zatrzymałby go tam na dłużej. Normalny człowiek, nawet wieczny tułacz, nie jest w stanie tak po prostu porzucić wszystkiego i pójść dalej, jak najdalej od ludzi, których się zna, chociażby tylko z nazwiska. A on po prostu zabrał swój plecak i poszedł na wschód, ku przełęczy, która stanowiła jedyną drogę do cywilizacji.
Musiał przy niej obozować aż do pierwszego dnia prawdziwej wiosny, pierwszego dnia w roku, gdy śnieg topnieje, a przez przełęcz można przejść bez użycia ciężkich maszyn, które zazwyczaj wykorzystuje się w przemyśle wydobywczym do drążenia tuneli. Czas jednak nie dłużył mu się, bo rozbił obozowisko i przez całe dnie, od świtu do zmierzchu, a czasem również w nocy, gdy księżyc świecił wystarczająco jasno, pisał to co usłyszał. Teraz, dawniej, podczas innych wizyt na Alasce – spisywał wszystkie ludowe historie tego regionu, nie dlatego, że mógłby zapomnieć co w nich, kto, jak, dlaczego, po co i z kim czyni, ale po to, by i inni, zwykli ludzie, mogli się tego dowiedzieć. Podrzuci to pewnie za jakiś czas, nieokreślony, może tydzień, a może kilka lat, na biurko Steve’a w San Francisco, tam zaś agent zajmie się całą tą bezsensowną robotą, którą trzeba odwalić przy wydawaniu książki. Młody podróżnik nie miał na to czasu, dlatego wtedy, gdy zaczynał swą misję, umówił się na rozmowę z jakimś tam facetem z wydawnictwa, który szybko stał się jego osobistym agentem i pośrednikiem w relacjach ze światem wydawniczo – księgarskim. Nie wiadomo dlaczego właściwie Steve, z pozoru całkiem zwyczajny Kowalski w średnim wieku zgodził się na dziwną i niepewną współpracę z dziwnym, bezdomnym chłopcem, który twierdzi, że ma misję, Zrobił to urzeczony pięknymi opowieściami, przekupiony baśniami i obietnicami, że zawsze będzie pierwszym, który zapozna się z tym, czym Pat, bo tak przedstawił się agentowi młodzieniec, postanowi się podzielić ze światem.
Nie do San Francisco jednak zmierzał chłopak. Nie wiedział dokąd, rzadko kiedy w ogóle miał wyznaczone jakieś konkretne miejsce docelowe, ale tym razem było inaczej. Miał cel – Głos, który wcinał mu się w wewnętrzny monolog dostatecznie długo, by przykuć jego uwagę. Po prostu był ciekawy kto i dlaczego zainteresował się nim na tyle, by zadawać sobie trud tworzenia połączenia telepatycznego na tyle silnego, by słyszeć i komentować myśli odbiorcy. Jako osoba światła i wiedząca dużo, przynajmniej o rzeczach powszechnie uważanych za paranormalne, wiedział, że takie działanie, poza ogromnym skupieniem, wymagało niebywałej wiedzy o odbiorcy. Zastanawiało go kto się wysilił, pozornie tylko po to, by dodać kilka przykładów do wyliczeń w jego wewnętrznym monologu. Może byłby się nawet zdenerwował i knuł pokrętne plany zemsty, o które nikt nigdy nie posądziłby miłego, biednego chłopca, który zarabia na życie słowem. Tak, zapewne byłby to wtedy robił, gdyby nie fakt, że uwagi Głosu były nad podziw trafne i adekwatne do sytuacji. Może przeciętny Amerykanin nie zrozumiałby ich sensu, ale Pat nie miał z tym nawet najmniejszych problemów. Jego ogólna wiedza o świecie znacząco przekraczała normę, tak bardzo, że mógłby spokojnie wykładać wiele nauk, zarówno społecznych jak i humanistycznych na najbardziej prestiżowych uniwersytetach. Czasem nawet to robił, choć pośrednio; udzielał korepetycji doktorom i profesorom, którzy chcieli się douczyć i nie bali się zwrócić z prośbą o pomoc do piętnastolatka.
O tym wszystkim właśnie rozmyślał chłopak, kiedy księżyc chował się za chmurami i górami, dając poświatę zbyt nikłą, by przy niej kreślić litery na papierze. Często w tych rozmyślaniach towarzyszył mu Głos, dał się on nawet po pewnym czasie ułaskawić, do tego stopnia, że Pat mógł z nim przeprowadzić rozmowę. Wcześniej tylko wcinał się i udawał, że tak naprawdę go nie ma, był zawiedziony tym, że chłopiec przyjął jego obecność jako rzecz naturalną i niewymagającą absolutnie żadnej interwencji ze strony odbiorcy. W końcu jednak zaakceptował taki stan rzeczy i przestał ukrywać swą tożsamość, z Głosu niezidentyfikowanego i pozbawionego cech ludzki stał się Głosem żywym i realnym; Głosem nacechowanym emocjami; Głosem przeciągającym samogłoski, dziwnie akcentującym; Głosem, o dziwo, damskim, a raczej dziewczęcym; Głosem, który zdawał się wiedzieć wszystko i być tego świadomym, a jednocześnie Głosem szukającym; Głosem znającym swe racje i pewnym siebie; wreszcie Głosem znajomym, choć dalekim. Wzbudzał on w Pacie dawno zagrzebane wspomnienia, przywoływał obrazy ciepłych dni ostatnich wakacji, kiedy chłopak wiedział już, że wyruszy na misję, a jeszcze cieszył się z bycia normalnym herosem. Opiekował się grupką młodszych półbogów, dla których, jak na ironię, było to ostatnie lato przed skiepszczeniem życiorysów, przed tym, jak dowiedzieli się o swoim boskim dziedzictwie i o tym, co z niego wynika.
Dla Pata to wieczna tułaczka i noce spędzone w podłych warunkach, w cienkim jednoosobowym namiocie i zwyczajnym śpiworze, gdy na dworze jest minus piętnaście i kilkanaście centymetrów śniegu. Jednak on to kochał, bo natura zwracała mu wszystkie te niewygody w sposób piękny, a prosty: swym pięknem. Kiedy stanął o świcie tego pamiętnego dnia, gdy przełęcz wreszcie była dostępna, i zobaczył wyłaniającą się zza gór tarczę słońca, skrytą we mgle, unoszącej się znad tajającego gruntu, rozpaloną na żółtoróżowo gwiazdę, Heliosa, Apolla, Horusa, Szamasza, Huitzilopochtliego, Sol, Re, Mitrę i kilka innych bóstw, po raz kolejny stwierdził, że jest człowiekiem szczęśliwym. Zagubiony promień oślepił go, rzucił jednak na siatkówkę chłopaka obraz tego, co jest tam dalej.
Nie w sensie geograficznym, tym bardziej nie w sensie fizycznym. Ujrzałem raj takim, jakim jest, tu i teraz, a raczej tam i wtedy, u wylotu tamtej doliny, zamkniętej przez dwie skalne ściany, na których szczycie do nieba wyciągały swe czubki sosny i świerki, a na której dnie płynął wartki strumyk mający źródło u mych stóp. W szemraniu wody, w ocierających się o siebie idealnie gładkich kamykach, szumie drzew i świście wiatru dosłyszałem śpiewy, okrzyki, nawoływania tych, którzy już dotarli do końca, chcieli, żebym do nich dołączył, obiecywali, że mnie wynagrodzą. Tam, w oddali, za mgłą, dostrzegłem ich, tych, którzy są szczęśliwi. Wyspy Błogosławionych, wędrujące wyspy. Wszędzie i nigdzie zarazem, miejsce, do którego chcemy dążyć wszyscy, niezależnie od tego, jak je nazywamy. Tamte głosy, szorstkie i słodkie, kąśliwe i łagodne, ciche i głośne, zrozumiałe i obce, wszystkie, co do jednego, mówiły coś do mnie w jednej wielkiej kakofonii. Nie rozumiałem ich, a wiedziałem, że to tylko moment, krótki urywek ledwie rozpoczętego dnia, że nie będę mógł długo analizować tych dźwięków i obrazów. Że to zniknie, a ja wyruszę w podróż i tamta dolina pozostanie tylko wspomnieniem, a w końcu wymażę ją z pamięci. Gorączkowo próbowałem znaleźć sens w tym, co mi przekazywały, jednak był on tak odległy jak tamto miejsce.
I nagle wszystko znikło, słońce powędrowało wyżej, a ja znów zobaczyłem świat, jakim jest. Zwykłą dolinę zagubioną pośród alaskańskich bezdroży, mgłę wijącą się przy jej dnie i nagie skalne ściany. Tyle. Nic nadzwyczajnego. Czyżby? Tak. Ot, ładny krajobraz. Może coś tam jednak było? Było. A co to było? …
Nie odpowiedział na to pytanie, jak i na wiele innych postawionych przez Głos w kolejnych dniach. Nie znaczy to, że ignorował go, po prostu nie umiał na nie odpowiedzieć. Nic dziwnego, bo mało kto, nawet najwybitniejszy filozof miałby z tym problem, a co dopiero nie do końca zwykły, ale, mimo to, nastolatek? Rozważał to, co pamiętał z owej dziwnej wizji, jednak jego rozmyślania, mimo upływu czasu i kilometrów, niczego nie przyniosły. Pokonał pociągami ogromne odległości, nie zważał na to, dokąd jedzie, chciał tylko dopiąć swego, dojść do źródła Głosu, który, jak założył, wyjaśni mu, co tam się stało.
Przebył większą część Ameryki, jednak ta podróż różniła się od innych zasadniczo. Podczas wcześniejszych nawiązywał kontakty z ludźmi, opowiadał im historie i słuchał tych, które oni przedstawiali jemu. Tym razem zajmował miejsca w pustych przedziałach, zaszywał się w kątach, zawijał w płaszcz i udawał, że śpi. Naprawdę jednak rozmyślał, choć nie szło mu to zbyt dobrze, jego rozważania nie trzymały się kupy, bo i myśli błądziły nie tak, jak on chciał. Rozpierzchły się w poszukiwaniu Raju.
Złe i niepokorne. Podobno. Dla niego, bo mnie posłuszne. Dzięki Ci, Ate, Matko, za tą chwilę. Wystarczyła. Spłacę dług, obiecuję, a przecież wiesz, że jeżeli coś obiecam, to obietnicy dotrzymuję. Nie zawiodłaś się na mnie nigdy, nie zawiedziesz i teraz.
Muszę przyznać, to było imponujące. Pokazać chłopakowi coś takiego… Jest nasz, cały nasz. Zrobię, co kazałaś, ale pozwól mi zrobić to po swojemu, według mojego planu. Pozwól dawać mu złudzenia i nadzieje, pozwól ranić, pozwól mi mieć frajdę. W końcu kiedy ja się śmieję, śmiejesz się i Ty. A o to w tym wszystkim chodzi, żeby mieć trochę zabawy w życiu.
Jej słowa nie dosięgły umysłu chłopaka, a szkoda, bo gdyby je usłyszał, porzuciłby bezsensowną pogoń za Głosem i wizją, a wrócił do swojej misji. Zbyt był pogrążony w smutku, po utracie Raju, który był przecież na wyciągnięcie ręki, by przejmować się czymkolwiek innym, a zwłaszcza rzeczami tak powszechnymi i niewartymi uwagi, jak dziwne Głosy spiskujące w jego głowie. Nie jadł i nie pił więcej, niż mu było konieczne do przeżycia, zamykał się w sobie i powoli zaczynał zapominać kim jest, zaślepiony tym, co zobaczył.
O to chodziło. Zapomni, a ja mu przypomnę. Pamięć wybiórcza nie boli. Nie w moim wykonaniu.
***
Dwa miesiące po tamtych wydarzeniach dotarł do Nowego Jorku.
Gdy wyszedłem z pociągu, a wszystkie moje zmysły zostały zaatakowane przez natłok przeróżnych bodźców, mój mózg znów zaczął pracować. Dotarł do mnie swąd spalonej chińszczyzny, ryk ulicznego ruchu, feeria barw wytworzona przez kolorowe neony, charakterystyczny smak miejskiego powietrza i dotyk ludzi biegnących w sobie tylko znanym kierunku, wpadających na mnie. Doświadczyłem życia po raz pierwszy od dwóch miesięcy, przypomniałem sobie, co to znaczy uczestniczyć we Wszechświecie. Wróciłem do żywych, choć nie umarłem. Obudziłem się z bardzo długiego i głębokiego snu. Ocknąłem się przez natrętną, uporczywą myśl, że mam coś do zrobienia. Nie pamiętałem co, ale wiedziałem, że muszę, że jest to najważniejsza rzecz w moim życiu, jeśli nie od niego ważniejsza. Umykała jednak mojej świadomości, niczym kostka mydła w wannie wyślizgująca się z rąk, wpadała i wypadała z mojego umysłu. Tańczyła na granicy moje świadomości, jednak za żadne skarby nie mogłem jej pochwycić i ogarnąć.
Wiedziałem, kto mógłby mi pomóc. Albo inaczej: nie wiedziałem kto, wiedziałem, gdzie go szukać.
Poszedł więc przed dworzec, wsiadł do taksówki i podał adres. Godzinę później wysiadł z samochodu na przedmieściach na Long Island. Wtedy usłyszał głos, przyjazny i ciepły, choć nieco spięty. Czekałam na ciebie, mówił, długo czekałam. Ale w końcu przyszedłeś. Idź do obozu, może dostrzeżesz, może zrozumiesz, po co tu jesteś. Nie bez powodu tłukłeś się przez cały kontynent. Do zobaczenia wkrótce, herosie!
Ale… Ale kim ty jesteś? Głosie, Głosie! Halo, zdradź swą tożsamość! Jak mam cię znaleźć, jak, skoro nie wiem, jak wyglądasz, jak się nazywasz, nie wiem nic… Wiesz.
Niedoczekawszy się odpowiedzi na pytania, a jedynie krótkiego, ostrego, potwierdzenia fuknął zrezygnowany i ruszył na północny wschód. Miał nadzieję, co było u niego zjawiskiem rzadkim, ponieważ zazwyczaj opierał się na rzeczach pewnych, a uczucia i emocje odstawiał na dalszy plan. Tym razem jednak ufał, że Głos jest prawdziwym człowiekiem, a nie jakimś potworem, który poddaje go próbie. I że faktycznie ją zna, tą, która do niego mówiła przez długi czas, tą, która wyciągnęła go z załamania, tą, która doprowadziła go tak daleko.
W końcu, zbyt pogrążony w swych rozmyślaniach, doszedł do wzgórza herosów. Minął po drodze jakieś dziwne namioty, kilkoro nastolatków z wielkimi, acz dziwnie zbudowanymi włóczniami i jeszcze większymi i dziwniejszymi tarczami. Przemknęła mu myśl, że te wielkie prostokątne deski muszą być wielce niewygodne w trakcie walki, jednak zignorował ją, podekscytowany perspektywą spotkania z Głosem.
Stanął na szczycie wzgórza, a jego oczom ukazał się widok dosyć niecodzienny; mianowicie obóz herosów w stanie wojny. Oddziały rzymskich legionistów nacierały zwartym szykiem na rozproszonych Greków, tak przynajmniej miało być w teorii. W praktyce każdy robił, na co miał ochotę, przez co panował chaos. Nad wszystkim unosiły się dymy, które sprawiły, że Pat nie zobaczył wszystkiego, co zobaczyć powinien.
Znów oślepił go blask słońca, doznał uczucia Déjà vu, tak silnego, że zapomniał o wszystkim innym. Ponownie jego oczom ukazał się Raj, za mgłą dostrzegł bezkresne pola i łąki, wiecznie zieloną krainę dla Wybranych. Zobaczył uśmiechy na twarzach ludzi, którzy, wbrew jego wcześniejszym przypuszczeniom, nie tańczyli, a zajmowali się… życiem. Wykonywali najprostsze z czynności, bo to one dawały im poczucie spełnienia. Zmywanie naczyń, gra w berka, czytanie książek, a nawet wypełnianie zeznań podatkowych sprawiało, że wracali, choć trochę do życia, do którego nic nie mogło się równać. Idealna podróbka tego, co tutaj, prawda?, spytał Głos. Tym razem dobiegał już od strony lasu, z miejsca, którego Pat nie widział, jednak które był w stanie zlokalizować. Krzyczał, choć był to krzyk z oddali, inny niż wcześniej, bo chłopak czuł, jakby rozbrzmiewał naprawdę, a nie tylko w jego głowie. Przytaknął tylko pożerając wzrokiem idealną wizję życia po śmierci. To nie jest zwykła wizja…
Nagle to do niego dotarło. Uderzyło go jak grom z jasnego nieba, jak fala tsunami rozbijająca o brzeg, jak atak węża: Wyspy Błogosławionych są miejscem dla tych, którzy chcą żyć, ale nie boją się umrzeć. To obietnica…Świadomość ta spłynęła na niego tak niespodziewanie, że nie zdążył jej zaakceptować, a już nim zawładnęła. Była przecież kluczem do osiągnięcia prawdziwego Raju. Posiadając ją mógł wszystko, mógł…
Być jak bóg. Albo przynajmniej Nadheros, coś więcej niż zwykły mieszaniec rasy boskiej i ludzkiej. Przecież teraz już wiem, co zrobić, żeby osiągnąć TO… Już nie muszę tułać się po świecie, już nie muszę koczować na innych, próbując przypodobać się Olimpijczykom… Mogę po prostu być, trwać i robić wszystko na własną korzyść, tak, by czerpać z tej egzystencji jak najwięcej… Oto skończyła się moja misja, oto zaczyna się prawdziwe życie. Chodź do mnie, zacznijmy je razem.
Nieświadomie zmierzał ku linii drzew, potem zagłębiał się w mroczny las. Po krótkim marszu dotarł do wojennego obozu Greków, zbiorowiska szałasów i namiotów ustawionego wśród drzew. Wpuszczono go tam, traktując jak sojusznika. Intuicyjnie skierował się do namiotu dowódcy. Wszedł, omijając i ignorując strażników, jakby ci nie istnieli i stanął przy wejściu rozglądając się po wnętrzu.
Jesteś, tu, jesteś Głosie, wiem to. Czuję cię, czuję. Jest was piątka… Które z was..? To… TY?! Ja.
Przytaknęła dziewczyna stojąca naprzeciwko wejścia. Na jej twarzy malował się podły uśmiech, wiedziała, że osiągnęła swój cel, omamiła Pata wizjami raju, obietnicami, których spełnić nie mogła, choć on myślał inaczej. Znała tego chłopaka, kiedyś przecież się przyjaźnili, te czasy jednak już minęły, dawno, wtedy, kiedy skończyły się Tamte Wakacje, kiedy ona trafiła do Obozu Półkrwi, Pat wyruszył w świat, Kevin przeprowadził się do Nowego Rzymu, a Ben i Suzy także odkryli swe pochodzenie. Teraz liczyło się dla niej tylko jedno, jednak nie dała tego po sobie poznać.
Dla chłopaka nadal była małą Taszą, która, choć niepozorna, potrafiła dopiąć swego. Pamiętał, że umiała dowodzić, miała cięty język i twardą pięść, jednak nie miał pojęcia, że jest półboginią. I że umie komunikować się na odległość, a do tego w myślach…
Jesteś, powiedziała. Nareszcie przyszedłeś. Zaczekajcie tu chwilę, rzuciła do reszty zgromadzonych, ale muszę wprowadzić nowego w nasze plany. A ty, Patty, zwróciła się do nowoprzybyłego, chodź ze mną. Mamy kilka spraw do obgadania.
*śpiewa*
,,Sto lat, sto lat,
Niech żyje, żyje nam.
Sto lat, sto lat,
Niech żyje, żyje nam,
Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje, żyje nam,
Niech żyje nam!”
Ciesz się, że nie słyszysz mojego śpiewu;)
Wszystkiego najlepszego, spełnienia marzeń, słodyczy, przyjaciół i miłości. Jesteś dla mnie osobą specjalną, ponieważ jako pierwsza z tego bloga podjęłaś się rozmowy ze mną. Dziękuję (pamiętałam o twoich urodzinach!^^)
Życzę Ci zdrowia, weny, dobrych ocen, jak najmniej wrednych nauczycieli, dużo prezentów, świetnej zabawy i wszystkiego czego zapragniesz.
A opko mi się spodobało. Czytało się miło i szybko, masz świetny styl.
Dzięki, dziewczyny! Miło mi, że pamiętałyście.
Kivo, to opowiadanie jest fantastyczne. WY-ŚMIE-NI-TE. Smakuje lepiej, niż urodzinowy ptyś otrzymany od siostry. Sam pomysł stworzenia takiego bohatera, Pata, który rozumie wartość słowa, który też kocha podróże, włóczenie się po świecie oraz opowieści… Kocham go. Bardzo, BARDZO Ci dziękuję. Mam się obrazić? Dedykacja pod tym opowiadaniem to niemal zaszczyt. Szkoda tylko, że nie opisałaś bardziej końca i tego, co Tasza chce zrobić Pattiemu. Tak, jakbyś zapomniała o jakimś akapicie, albo dodała ostatnie na przylepkę. Wiem, całe te domyślanie się, przyjemność z fantazjowania… ale przesadziłaś. Przesadziłaś bardziej, niż Riordan na koniec Morza Potworów. Przesadziłaś bardziej, niż Suzan Collins w ostatnim rozdziale W Pierścieniu Ognia. Przesadziłaś bardziej, niż Lauren Oliver na koniec Delirium. Sadystko jedna.
Piekne to opowiadanie. Naprawde,gratuluje :3
Wszystkiego najlepszego,Eur! Duzo weny,bo ponoc ci zaginela,duzo czasu na rozwijanie pasji, tone slodyczy,duzo slonca w zyciu i wspanialych ludzi na twojej drodze :3
*takie troche spoznione,przepraszam*