~*~
Witam!
Oto kolejna część Listów śmierci. Napisałam ją najszybciej jak tylko mogłam w nawale nauki. Przepraszam za wszystkie możliwe błędy i chciałabym uprzedzić, że w tekście pojawiają się obcojęzyczne wyrażenia. Na końcu umieściłam krótki słowniczek.
Ta część może wydać się odrobinę nudna, ale akcja zacznie się dopiero w następnych publikacjach.
P.S. Mam taki pomysł. Jeśli będzie więcej niż 10 komentarzy pośpieszę się i w ciągu tygodnia opublikuję ciąg dalszy.
~*~
Ranek był wyjątkowo rześki. Chłodne powietrze wpływało do mojego pokoju przez otwarte okno. Wiatr poruszał zasłoną, wybrzuszając ją. Zadrżałam w swojej cienkiej piżamie, zrobionej ze znoszonej koszuli mojego taty. Wstałam z łóżka, zrzucając na podłogę kołdrę. Podeszłam do okna, stąpając boso po drewnianej podłodze. Odrzuciłam na bok ciężką zasłonę. Pokój wypełniło poranne, zamglone słońce. Wzięłam głęboki wdech, chłonąc każdym porem mojego ciała zapach lasu. Ruszyłam w stronę łazienki, po drodze zabierając ubranie z krzesła. Na palcach ominęłam sypialnie rodziców i pokój Mata. Zamknęłam drzwi na zasuwkę. Zsunęłam koszulę, napawając się jej zapachem.
Wciąż nosiła na sobie jego znamię. Na pamięć znałam każdą plamkę. Na kołnierzyku pozostał ślad rubinowej szminki mamy trzynastej rocznicy ich ślubu. Przy lewej kieszonce na piersi skapnęła mu kropla jego ulubionej kawy z mlekiem i kardamonem. Na prawym mankiecie dało się zauważyć plamę z nadmiaru wody kolońskiej.
Złożyłam koszulę w schludną kostkę, którą włożyłam do komody w łazience. Wsunęłam się pod prysznic. Ciepła woda ożywiła, zdrętwiałe kończyny. Cynamonowy szampon pobudził moje nozdrza. Wytarłam się energicznie, chcąc pozostać rozgrzana. Podniosłam rzucone ubranie. Założyłam wygodną bieliznę. Wsunęłam na siebie lekką, zawiązywaną na szyi, szafirową sukienkę, sięgającą mi do połowy uda. Wciągnęłam proste, znoszone spodnie. Na wierzch narzuciłam ciepły, długi sweter.
Zeszłam na dół po schodach uważając na ósmy i trzeci skrzypiący stopień. Weszłam do kuchni. Na stole leżała torba i kapelusz dużym rondem. Usiadłam na krześle, podciągając kolana pod brodę. Z salonu do kuchni w padła miedzianowłosa kobieta o zielonych oczach. Jej zwiewna, nefrytowa, długa sukienka miała dekolt w serek, wyeksponowany na opalonej skórze srebrnym wisiorkiem.
-Już wstałaś?- spytała dźwięcznym głosem, całując mnie w czubek głowy.- Ja muszę uciekać. Inaczej się spóźnię.
-Zobaczymy się wieczorem- odparłam, nakładając jej kapelusz.
Obdarzyła mnie ciepłym uśmiechem i wyszła. Na zewnątrz rozbrzmiał odgłos silnika, stopniowo milknąc w oddali.
Moja matka była niezwykłą kobietą. Wyszła za mąż w wieku dwudziestu lat, po uszy zakochana w pułkowniku Johnie Shepardzie. Potem przyszłam na świat ja i Matthew. Ojciec musiał iść na wojnę, gdy miałam dziesięć lat, ale wracał. Za każdym razem, kiedy dostawał przepustkę. Odziedziczyłam po nim wytrwałość i wręcz ośli upór. Mam jego morskie oczy ze złotymi refleksami i alabastrową cerę. Po mamie dostałam kręcone, rude włosy ze zgrabną sylwetką w komplecie.
Podniosłam się z krzesła. Postawiłam na stole miskę z dolnej kuchennej szafki, do której wrzuciłam szklankę mąkę, dwa jajka, dwie łyżki roztopionego masła, szklankę mleka, łyżeczkę cukru i szczyptę proszku do pieczenia. Wymieszałam składniki na gładką masę. Na gaz postawiłam rondelek mleka i patelnię. Na patelnię wylewałam naleśniki, a w między czasie wymieszałam kremowy serek z borówkami z własnego ogrodu. Zdejmując kolejną porcję naleśników, usłyszałam kroki bosych stóp na schodach. Trzeci stopień skrzypnął donośnie, zanim w kuchni pojawił się mój brat. Czekoladowe włosy ojca, ostre rysy twarzy matki, piwne oczy pradziadków i piżama w gwiazdki to coś, czego potrzebuję z rana, aby uśmiechnąć się do życia.
-Dzień dobry- wymruczał zaspany.
-Zaraz będzie gotowe- powiedziałam, mieszając mleko.
Do rondelka dodałam laseczkę cynamonu, kilka kropel esencji waniliowej i szczyptę brązowego cukru. Postawiłam na stole dwa talerze naleśników i krem borówkowy. Do mleka dodałam pokruszoną czekoladę, intensywnie mieszając. Mat otworzył gwałtownie szafkę o mało nie uderzając mnie przy tym w głowę. Syknęłam przez zaciśnięte zęby. Uporczywie ignorując całe zajście, postawił na stole dwa duże kubki, do których rozlałam gorący napój. Usiedliśmy do śniadania. Rozkoszowałam się każdym kęsem, obmyślając plan na dziś.
-Chciałam dziś pojechać do miasta kupić kilka rzeczy, ale Peter się rozchorował- powiedziałam.- Dlatego nie mam cię, z kim zostawić.
Spojrzał na mnie z wyrzutem za oderwanie go od naleśników.
-Więc?
-Pojedziesz ze mną?- spytałam z miną zbitego psa.-Prosie…
Zamieszał widelcem w kubku i pociągnął duży łyk.
-Co z tego będę miał?
-Nie zwiąże cię sznurem, ukrywając w piwnicy?- odparłam, przeszywając go wzrokiem.
Zmrużył oczy, marszcząc czoło.
-Mama wraca dopiero wieczorem- dodałam mrocznie.
-Pojadę- odparł, nabijając kolejnego naleśnika.
Z triumfalnym uśmiechem wstałam i umyłam naczynia. Wytarłam do sucha i ułożyłam w kredensie.
-Sprzątasz po sobie-zastrzegłam.- Ubierz się- dorzuciłam wychodząc.
Ciepłe promienie słońca łaskotały mnie w policzki. Zapachy sosnowych igieł i świeżej żywicy wypełniły moje nozdrza. Nasunęłam na nogi buty do jazdy. Podreptałam do stajni. Powitało mnie radosne rżenie koni. Po kolei wyprowadzałam każde zwierzę na zewnątrz i wypuszczałam na pastwisko. Doszłam do ostatniego boksu. Otworzyłam drzwi. Zbliżyła się do mnie klacz czystej krwi anglosaskiej. Otarła się łbem o moje ramie.
-Witaj Esene- wyszeptałam, chuchając w jej nozdrza.
Delikatnie dotknęła mnie pyskiem.
–Wini non– rzuciłam, wychodząc. Ruszyła krok za mną.
Na zewnątrz oporządziłam ją i osiodłałam, nie zaciskając jeszcze popręgów. Na werandę wyszedł Matt z moją torbą.
-Pomyślałem, że się przyda- powiedział, rzucając we mnie torbą.
-Dzięki- odparłam.- Przyprowadzisz Vento?
Zeskoczył ze schodów i pobiegł na pastwisko, nie odpowiedziawszy na pytanie.
Uśmiechnęłam się w duchu. Esene dostałam od ojca na siódme urodziny. Kto to widział źrebię zamiast lalki? Zaśmiałam się cicho. Przez pięć lat zbierałam zarobione pieniądze, aby kupić Vento. Ogiera rasy arabskiej, typu Kuhailan, który wyrósł na wspaniałego gniadego wierzchowca.
W oddali dostrzegłam Matta jadącego na oklep. Zdusiłam resztki wesołości i przymocowałam juki do siodła Esene. Dziewięciolatek wprawnie zeskoczył z konia.
-Osiodłaj go- poleciłam.
Vento nie został jeszcze tak wyszkolony jak moja gniada klacz, dlatego mocno przywiązał go do odrodzenia. Zamknęłam drzwi od domu, upewniając się czy żadne okno nie zostało otwarte. Odwróciłam się w stronę lasu i wygwizdałam dźwięk czeczotki, zmieniając go o dwa wyższe tony. Z lasu wybiegł Wilczak czechosłowacki. Srebrzysto- szary pies przemieszczał się bezgłośnie. Wyglądał jakby unosił się w powietrzu, pod czas biegu. Bez problem zatrzymał się przede mną, siadając.
-Witaj Chase*- powiedziałam miękko, delikatnie mierzwiąc jego sierść.
Z zadowolenia sapnął.
-Jedziemy?- wtrącił się Matt.
Skinęłam.
–Gade– wydałam rozkaz psu, który natychmiast czujnie postawił uszy. Przytruchtał do werandy, chowając się pod nią w cieniu.
Podeszłam do Esene i poprawiłam popręgi. Sprawnie wsiadłam na jej grzbiet. Z torby wyjęłam rękawiczki, które założyłam.
-Kto ostatni za lasem ten zdechła krowa- krzyknął Matt, przechodząc ze stępa w kłus.
Z westchnieniem przypomniałam sobie naszą wczorajszą, wieczorną rozmowę o średniowiecznych metodach zdobywania zamków.
-Z machin oblężniczych burzono mury i przerzucano zdechłe krowy- przeczytałam.
-Krowy?
-Miały one roznosić zarazy i podburzać morale obrońców.
-Morale krów też spadały- skwitował sennie.
-Krowy były zdechłe- prychnęłam.
-No, jasne- ożywił się.
-Co jest takie jasne?
-Zdechłe krowy obniżały morale żywych krów przeciwnika. Obniżone mućki pewnie nie dawały mleka.
Wybuchłam donośną salwą śmiechu, ku jego irytacji. Każąc mu iść już spać, próbowałam powstrzymać radość.
*****
Miasteczko było zwykłym zbiorem budynków z zaledwie kilkoma drogami. Większość sklepów znajdowało się przy głównej ulicy. Przed wjazdem do miasta zeszliśmy z koni i prowadziliśmy je dalej. Zatrzymaliśmy się dopiero przed niskim, drewnianym budynkiem. Zniszczony szyld głosił „ Zielarka Sea”. Zostawiłam Esene przed schodami, przywiązują do łęku jej siodła Ventona.
– Vin- szepnęłam do klaczy, zakładając na ramie torbę.
Weszliśmy do środka, uruchamiając dzwoneczek nad drzwiami. Większa część sklepu zajmowały półki zastawione słojami z roślinami oraz różnobarwne flakoniki. Nad sufitem wisiały pęczki suszonych ziół. Stanęłam przy długiej ladzie, na której stały jeszcze różne paczki, pakunki, wagi, ołowiane odważniki i kilka różnych narzędzi. Przez przesłonięte zasłoną drzwi weszła starsza kobieta. Miała na sobie brązową koszulę i nałożoną na nią długą do ziemi obfitą spódnice. W pasie przewiązana była fartuchem. U jej boku wisiał sierp z kryształu górskiego. Ciemne przyprószone siwizną włosy związała na karku.
-Vivienne, co cię sprowadza?- spytała z wyraźnym fińskim akcentem.
– Potrzebuję wiązkę wiązówki błotnej, mięty pieprzowej, garść kory brzozy omszonej, miarkę kwiatów krwawnika i werbeny – wyrecytowałam, patrząc jak Sea sprawnie krząta się po swoim sklepie. Szybko zapakowała zioła do specjalnych torebek i podała mi je.
-Ile?
-Wymiana?- spytała, konspiracyjnie pochylając się nad ladą.
-Słucham- odparła sceptycznie.
-Carl jest ostatnio markotny i zamknięty w sobie. Prawie nie je- szepnęła.- Wywiedź się, co mu jest, a będziemy kwita.
Zmarszczyłam nos, rozważając jej propozycję.
-Zgoda- odparłam, ściskając jej rękę.- Gdzie jest?
-Za sklepem-odparła, gdy drzwi otworzyły się wpuszczając nowych klientów.
-Na razie- rzucił znudzony Matt, wychodząc za mną z pakunkami.
Obeszliśmy budynek. Tam zastaliśmy silnego bruneta rąbiącego drewno. Długie włosy związał w kucyk, aby nie wpadały do jego piwnych oczu. Ku mojej irytacji nie miał na sobie koszuli.
-Carl?
Przerwał pracę, odwracając się do mnie. Jego surową twarz rozpogodził wymuszony uśmiech.
-Cześć Viv!- odparł, wbijając ostrze siekiery w pieniek z zadziwiającą łatwością.
-Możemy pogadać?- spytałam, siadając na trawie.
Zdjęłam rękawiczki, kładąc je obok siebie. Carl zarzucił na plecy flanelową koszulę, siadając obok mnie i Matta, który lekko naburmuszony leżał na patrząc na chmury.
-Co jest?- spytał, mierzwiąc mi włosy jak starszy brat.
-To ja chciałabym wiedzieć, co jest?
Oblizał wargi, jak zawsze, gdy chce coś ukryć.
-Carl. Martwię się- dodałam z minął ofiary.
Spuścił oczy.
-Nie wiem, co się ze mną dzieję Viv… Nie mogę jeść, ani spać. Z trudem zbieram myśli. Ciągle jestem podenerwowany. Chyba coś mnie bierze, ale nie chcę niepokoić matki.Ona…
Uśmiechnęłam się lekko.
-Wiem, na co jesteś chory- przerwałam. Matt usiadł, przyglądając nam się z zainteresowaniem.- Zaczyna się na M… -podpowiedziałam.
-Malaria- wykrzyknął Matt.
-Nie- zaprzeczyłam, z trudem opanowując chichot.- Zaczyna się na M i kończy na Ć.
-Aa! Marskość- zgadywał dalej Matt.
Ramiona drżały mi, kiedy próbowałam się powstrzymać od wybuchnięcia śmiechem.
-Nie Matt- zaprzeczyłam.- Miłość- wyszeptałam, uspokajając się.
-Błee!- Wykrzywił się, udając mdłości.
-Te, wymiotnik. Zanieś do juków zioła- nakazałam.
Natychmiast wstał i odszedł.
-Czy Susie wie?- spytałam Carla.
Susi to córka aptekarza. Jest o dwa lata młodsza od Carla. Wysoka, smukła, platynowo włosa piękność od dawna była obiektem wzdychań płci przeciwnej. Jako jej przyjaciółka miałam przechlapane. Gdy tylko pojawiałam się w mieście po rozmowie z Susi, stawałam się informacją turystyczną adoratorów. Z czasem nauczyłam się ich unikać, krążąc obrzeżami miasta lub podróżując z moim psem- postrachem okolicy.
-Nie. Oczywiście, że nie!- Poderwał się z ziemi.- Ty jej…
Moją odpowiedź zagłuszył donośny krzyk Matta.
-Zostawcie!!!
Pędem pobiegłam do niego. Leżał na ziemi, masując głowę. Wokół niego stała grupka chłopaków, zaśmiewających się do rozpuchu. Vento próbował pomóc swemu panu, ale był przywiązany, a napastnicy znajdowali się poza zasięgiem kopyt ogiera. Rozdrażniona wparowałam między nich z Carlem za plecami. Natychmiast ucichli. Pomogłam wstać Mattowi, oglądając jego guza na głowie.
-Gdzie jest Esene?- spytałam cicho.
Nie uzyskałam odpowiedzi.
-Gdzie, do jasnego groma, jest moja klacz?- ryknęłam.
Wszyscy chłopcy niepewnie spoglądali na Carla. Najmniejszy z nich wskazał na koniec drogi, gdzie wznosił się tabun kurzu. Gniew zalał mnie całą. Zazgrzytałam zębami. Wydałam z siebie głośny gwizd. Do moich uszu dobiegło rżenie i czyjeś przekleństwa. Klacz wybiegła cwałem zza rogu. Złodziej w każdy możliwy sposób starał się zawrócić wierzchowca. Z pobliskich budynków wyszli ludzie ciekawi widowiska. Gdy Esene znalazła się w zasięgu głosu, nabrałam dużo powietrza.
–Pil fatra– krzyknęłam donośnie.
Koń momentalnie zrzucił jeźdźca, który z głuchym uderzeniem upadł na drogę.
–Gade– wydałam kolejną komendę.
Rozumne zwierze wykonało polecenie. Gdy tylko złodziej próbował uciec powstrzymywała go uderzeniem kopyt tuż przed jego twarzą. Ludzie aż zachłysnęli się z podziwu. Takie zwierzę rzadko spotyka się w dzisiejszych czasach. Chciałam ruszyć ku bandycie, ale powstrzymała mnie ciężka dłoń na ramieniu.
-Ja się nim zajmę- szepnął Carl.- Odwołaj Esene.
Powoli poszedł w stronę konia. Natychmiast spełniłam jego prośbę.
– Lape– rzuciłam. Klacz stanęła w bezruchu, wciąż czujnie obserwując swojego porywacza.- Vini non!
Esene odstąpiła, kłusując do mnie. Zarżałam radośnie, potrząsając długą czarną grzywą. Przytuliłam jej łeb.
–Di ou mesi zanmi m ‚- dodałam cicho tylko dla niej.
Wyprostowałam się i podeszłam z nią do Matta. Stał przy Vento zachmurzony.
-Chodź- rzuciłam, przechodząc obok.
Odwiązał ogiera i poszedł za mną.
-Przepraszam- szepnął, równając się ze mną.
Zatrzymałam się gwałtownie.
-Posłuchaj mnie uważnie- wycedziłam.- Nie masz za co przepraszać. Mam z tymi typkami na pieńku od dawna. Rozumiesz?
Skinął nieznacznie.
-Chodź. Chcę jeszcze zajrzeć do antykwariatu- dodałam rozdrażniona całą sytuacją.
*****
Matta odprawiłam na targ z długą listą zakupów i pieniędzmi. Oczywiście ucieszył się, bo w końcu który dziewięciolatek jest pasjonatem antyków? Zanim weszłam, odprowadziłam go wzrokiem. Odetchnęłam głęboko, opanowując wzburzenie. Przykleiłam na usta lekki uśmiech i otworzyłam drzwi.
Antykwariat był ciemnym i dusznym pomieszczeniem. W powietrzu unosił się duszący dym z kadzideł. Całą przestrzeń zajmowały różne antyki. Na ścianach wisiały maski z każdego zakątku świata. Przeszłam w głąb sklepu. Ostrożnie przecisnęłam się między półkami z kryształami, a wypchanymi zwierzętami. Dotarłam do małego kredensu z książkami. Przejechałam opuszkiem po różnorodnych, starych okładkach. Moją uwagę przyciągnęła mała, niepozorna książeczka, leżąca pod drewnianym meblem. Schyliłam się i wyciągnęłam ją stamtąd wraz z pawimi piórami. Skórzana okładka była koloru głębokiego indygo z dużą klamrą zamkniętą cienką szpilką do włosów. Kurz przywarł do zamknięcia.
-W czym mogę pomóc?- zmęczony głos odezwał się za moimi plecami.
Podskoczyłam zaskoczona. Spojrzałam z wyrzutem na staruszka z kozią bródką i krzaczastymi brwiami. Miał wysoki kapelusz na swojej brunatnej czuprynie. Stał dość koślawo, ale nie chciałam być nie miła, dlatego odwróciłam wzrok.
-Nie chciałem panienki przestraszyć- przeprosił.
-Nic się nie stało- odparłam jak na dobrze wychowaną pannę przystało.- Chciałabym kupić tę książkę- dodałam, pokazując mu znalezisko.
Przyjrzał się mu podejrzliwie, jakby nie przypominał sobie tego w swoim sklepie.
-Xaviusie czy wiesz może gdzie jest moja lir…?
Zza dużego, wypchanego niedźwiedzia wyszła jakaś kobieta. Ujrzawszy mnie, natychmiast zamilkła.
– Terpsy… Taphony- poprawił się zmieszany.- Zaczekaj chwileczkę.
-Nie wiedziałam, że masz klienta- dodała przepraszającym tonem przybyła.
Przetarłam oczy. Miałam wrażenie, że kobieta rozpływa się. Przed oczami majaczyły mi dwie postacie- zwyczajna, pospolita kobieta w wygodnych ubraniach i przepiękna osoba, wokół której roztaczał się dziwny blask. Zamrugałam zaskoczona. Przede mną stała zjawiskowa… zjawa, a może bogini. Jej ruchy były pełne gracji jak u tancerki.
-Dobrze się czujesz, moje dziecko?- spytał starzec, przyglądając mi się badawczo.
-Tak. To tylko kurz- odparłam.- Ile płace?
-Weź, weź moja droga.
-Dziękuję- mruknęłam rozkojarzona.
Mężczyzna machnął tylko ręką i odprowadził mnie do drzwi, wręcz za nie wyrzucając. Wpatrywałam się bezmyślnie w niepozorną książeczkę trzymaną w dłoniach. Przeciągnęłam dłonią po okładce, zrzucając kurz. Nagle pod moim dotykiem na skórze zalśnił napis:
„Καταραμένος να είναι πάντα αρχαία Ολυμπία-φυλακή.
Και έχετε δίκιο, αν θέλετε να μάθετε την αλήθεια πινακίδα με το αίμα τους το δέρμα, υπό το φως της Σελήνης.
Προσοχή!
Κρατήστε μου νεκρή ψυχή και την τελευταία σταγόνα.
Attenzione!**”
~*~
*Chase ( czyt. Szase -z przedłużonym drugim s)
Nie tłumaczyć, jako królik!!!
Słowniczek
Vini non– chodź
lape– spokój
pil fatra– zrzuć
di ou mesi zanmi m ‚– dziękuję przyjacielu
**Tłumaczenie:
Przeklęty bądź na wieki Olimpie- więzienie prastare.
A ty sprawiedliwy, jeśli chcesz poznać prawdę podpisz swą krwią skórę, w świetle Selene.
Strzeż się!
Pilnuj mnie, martwej duszy ostatniej kropli.
Strzeż!
KOMENTUJCIE
~*~
No wiesz! Z tymi komentami to już naprawdę przesadziłaś.
Zabrakło raz litery ,,z” i była powtórka chciałam/chciałem.
Opko spodobało mi się. Opisy są dobre, uczucia świetnie opisane. Czyta się szybko, ciekawie. Pomysł niebanalny, zaskakujący. Masz dopracowany styl. Wszystko napisane lekko, bez wymuszenia. Naprawdę takie rzeczy chce się czytać.
Zaskoczyłaś mnie. Opowiadanie jest bardzo dobre. Ma klimat, są opisy, emocje, dialogi, a wszystko to jest na wysokim poziomie. Nie ma sztucznych zachowań, czego wręcz nienawidzę i schematu.
Ta część była wspaniała według mnie nic tej części nie brakuje.
Było pare błędów i wjedzonych liter ale co tam opko świetne
Pisz dalej
Bardzo fajny pomysł i ciekawie napisane. Bardzo mi się podoba i czekam na następną część.
Woah,czy tylko mi koslawonogi facet skojarzyl sie z Hefajstosem,a jego zona z Afrodyta?.3.
Cudownie. Czekam na kolejna czesc C:
Jeeej… Genialne. Trochę małych błędów było, ale to nieważne. Opko strasznie mi się podoba. Świetne =)
Super!!! Zaciekawiłaś mnie! Pisz cd!