Young The Giant – Islands
Rozdział V
PERCY
W TEJ SEPTYMIE DRZEWO PODAROWAŁO MU AŻ TRZY OWOCE, z czego jedne już zjadł i właśnie przymierzał się do drugiego.
Zatopił zęby w krwistoczerwonej kuli miąższu i złocisty nektar spłynął mu brodzie. Szybko przejechał językiem po wardze, nie chcąc uronić ani kropli, i uśmiechnął się. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie schować reszty na później, ale natychmiast się rozmyślił. Minęły trzy pory spania, odkąd zjadł pierwszy owoc, a za jedną, albo nawet i przed tą, miały się zjawić potwory. Musiał być w pełni sił.
Drzewczyca była całkiem potężna, jak na warunki, w których mieszkała, ale nawet ona nie była w stanie kontrolować tego, kto zrywa owoce z jej drzewa.
– Podzielisz się?
Niemal podskoczył, słysząc jej głos, ale miał tyle szczęścia, że udało mu się pozostać na ziemi. Nie mógł okazać przy niej żadnego zaskoczenia. Drzewczyca mogła go nie lubić, obrażać i dręczyć, ale jak długo pozostawał … poza jej urokiem, to szanowała go i pozostawiała przy życiu.
A to było jego jedyne zadanie teraz. Pozostać przy życiu, dopóki po niego nie przyjdą.
Wziął trzy płytkie oddechy, by nie zdradzić, jak bardzo go zaskoczyła, i spojrzał na owoc, który trzymał w dłoni. Obrócił go parę razy, a potem wbił w niego zęby, starając się zapamiętać jego słodki smak.
Raz, dwa, trzy.
– Głodna?
Podniósł wzrok, starając się ją dostrzec wokół siebie.
Zajęło mu sporo czasu znalezienie tego miejsca. Podejrzewał, że jakieś dwa lub jeden tydzień, parędziesiąt, paręnaście bądź parę godzin, i tercje czasu.
Nie był pewien. Tartar był inny, niż wtedy, gdy był tu z Annabeth. Wtedy byli razem, mieli jedzenie w plecaku i zapas wody, i wszystko było… rzeczywiste. Cały ból, cierpienie i obawy przerażające, ale rzeczywiste. Teraz czuł się, jakby chodził po wodzie, a jego stopy z każdą chwilą mogły runąć w dół, zatapiając go na zawsze.
Gdy razem z Jasonem zamknęli drzwi, wydarzyło się wiele rzeczy naraz.
Wciąż słyszał rozpaczliwy krzyk Annabeth i ten krzyk rozdzierał mu serce. Z zewsząd atakowały go potwory i nawet on nie mógł ich wszystkich odepchnąć. Miał umrzeć. Miał umrzeć tu i teraz.
Tyle, że wtedy, nie wiadomo czemu, stworzyła się przepaść w ziemi, wielkości stadionu piłkarskiego, i każdy pojedynczy potwór wpadł w otchłań. Chłopak był zbyt zszokowany, by zastanawiać się, czy Tartar może mieć swój własny mały tartarik, kiedy z wnętrza dołu rozległ się głos i Percy mógł przysiąc, że słyszeli go nawet ci po drugiej stronie.
Dziesięć mija długich lat
Krew na Duszę, Dusza w Piach
Kto klątwy tytana zaznał raz
Pozna znów jej letni smak
Niebo wyda nowy Cień
Chaos zniszczy Półświat weń
Ofiar toczyć się będzie szlak
Aż heros stary ocali was
W sen zapadam dzisiaj tak
Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz
Ona zburzy stary świat
A Inferno Interny przestanie trwać
To była Gaja, wiedział to. A ta przepowiednia była o nim. Tyle, że to niczego nie zmieniało. Był uwięziony w Tartarze i nie było go stać na zastanawianie się nad jej wersami. A mimo to zapamiętał ją całą, co do słowa.
Najpierw spał. Nie przyznałby się, nigdy, ale miał cichą nadzieją, że jednak otworzą Wrota i wrócą po niego. Było tu inaczej, teraz gdy był sam. Więc spał. Spał przed tunelem, przed tymi małymi drzwiami i marzył, że się otworzą.
Nie otworzyły się.
Kiedy w końcu się obudził, nie wiedział ile czasu minęło. Przed nim znajdowała gigantyczna dziura, do której nie zamierzał wpadać.
Tydzień, chyba, zajęło mu obejście jej. A kiedy w końcu stracił ją z oczu, znalazł się na pustyni.
Nawet nie wiedział jak. Po prostu w jednej chwili szedł po jaskiniach w egipskich ciemnościach, a w drugiej czuł piasek pod nogami.
Jak dobrze było widzieć słońce! Chciał płakać, ale nie miał czym. Chciał krzyczeć, ale nie miał już sił.
– Percy.. – zdawało mu się, że słyszał, ale dookoła nie było nikogo. – Och, Percy …
Wszędzie otaczał go piasek. To nie było możliwe, przed chwilą był w jaskini, ale jednak tak było. Przez chwilę myślał, że się wydostał, ale oczywiście mylił się.
Tartar był inny, bez niej. Naginał rzeczywistość.
Jedzenia nie miał już na samym początku. Po trzecim dniu na pustyni skończyła mu się woda. Zostało mu jedynie odrobinę nektaru i ambrozji. Ale było mu już wystarczająco gorąco. Nie chciał spalić się na popiół.
Kiedy w końcu się już stamtąd wydostał, równie niespodziewanie, jak najpierw się znalazł, dobiegł już końca drugi tydzień.
Teraz zdawało mu się, że jest w Hadesie.
Widział niebo, ale niebo było czerwone. Widział pola, ale bez trawy. Wszędzie były kamienie.
Nie było już słońca. Słońce zniknęło. I choć oglądał się za siebie, to pustyni też już nie było. Teraz był… na Łąkach Asfodelowych?
Wtedy wymyślił, jak ma liczyć czas.
Daleko, daleko przed nim, widział skały. Nie do końca jaskinie, ale układały się w sposób, który pozwalał na ukrycie się.
Gdy ich ściany zabarwiały się od nieba na brązowo, ten czas nazywał dniem. A gdy przez drugą połowę czasu znów były szare, stwierdzał, że to noc.
Ale wiedział, że mijany czas nie jest do końca adekwatny do rzeczywistości. Więc każdy „dzień” nazywał po odległości w muzyce pomiędzy dźwiękami.
Kiedyś Annabeth spędziła cały dzień na wkuwaniu mu tych durnych nazw do głowy. Udało mu się zapamiętać tylko siedem: prymę, sekundę, tercję, kwartę, oktawę, sekstę i septymę, ale to nic nie szkodziło. Tydzień nie miał ośmiu dni, więc septyma miała siedem odległości.
Minęła tercja, nim dotarł do skał. W międzyczasie dwa razy myślał o śmierci. Może wtedy nie trafiłby na Łąki, a zamiast tego do prawdziwego Elizjum? Ale nie chciał. Jeszcze nie chciał się poddawać.
W skałach stworzył sobie schronienie, był tam strumień wody. Mógł spędzić tam całą porę nie spania.
A wtedy znalazł Drzewczycę.
To była chyba najlepsza rzecz, jaka mogła mu się przytrafić, w najlepszym momencie, jaki mógł się przytrafić.
Wtedy był zbyt zmęczony i głodny, by okazać zdziwienie, lub strach, gdy ją zobaczył. Tym ją zjednał. Dzięki temu przeżył.
Teraz utkwił wzrok przed siebie, prosto na jej drzewo. Drzewczyca była czymś w rodzaju nimfy, ale znacznie, znacznie potężniejszej, i znacznie, znacznie gorszej. Jej lud żył jeszcze przed bogami, i służył Gai. Gdy tytanie przegrali wojnę, została strącona do Tartaru, by po wielu, wielu próbach wyrosło tam jej własne Drzewo.
A było ono zapierające dech w piersiach.
Jego korzenie nie chowały się w ziemi, a zamiast tego przytulały się do skały i ześlizgiwały w dół, do strumyka. Wąska łodyga rosła w górę, wijąc się i rozchodząc na różne strony, sama wyglądając jak gałąź. Liście przybierały kształt półkuli, a owoce… Kiedy pierwszy raz je zobaczył były zwykłymi, zielonymi jabłkami, twardymi w smaku i niezbyt apetycznymi. Ale od tamtego czasu… wiele się zmieniło.
– Żebyś wiedział Sah’li. – Zmaterializowała się centymetr od jego twarzy. – Baaardzo.
Pochyliła się nad nim i jej usta dotknęły jego własnych, tak jak niezliczone razy wcześniej. Jej język przejechał mu po wargach, kiedy kosztowała nektaru z jego ust.
Zastanawiał się, czy robi to po to by go drażnić, czy rzeczywiście nie wie, jak bardzo rani go ten gest. Bo nie zamierzał nazwać tego pocałunkiem. Ani teraz, ani za setkę kolejnych.
Wiedział, że w ten sposób się pożywia. Drzewczyca była nieśmiertelna, więc nie mogła umrzeć, ale mogła być głodna. A nie była w stanie zerwać owoców z własnego Drzewa. Było to jakieś stare prawo jej narodu, ale gdy pierwszy raz o nim usłyszał nie bardzo go to obchodziło. Dopiero potem, gdy zrozumiał, jakie ma z tego korzyści, zaczął się tym interesować.
Kiedy po raz pierwszy zerwał jabłko z jej Drzewa, natychmiast zmaterializowała się znikąd i próbowała sama je zjeść. Ale nie była w stanie go ugryźć. Nie do końca wtedy kontaktował i po prostu zerwał inne jabłko. I było ohydne.
Ale wyraz głodu w jej oczach… Rzuciła się na niego.
– Hej! – krzyknął, po raz pierwszy od eonów, gdy został przygwożdżony do ściany. Ale ona zamiast go zranić, zabić, czy ukarać za zerwanie tych jabłek, wpiła się w jego usta i zaczęła spijać nektar.
Z początku był tak zdumiony, że po prostu stał. Jego umysł rejestrował naraz wiele rzeczy, na przykład to, że wzdłuż ściany spływa woda, że ta istota jest niezwykle silna, że jej usta smakują, jak jakiś niezwykle rzadki owoc… Ale w końcu oprzytomniał i odrzucił ją od siebie.
Upadła do wody, a on przygniótł ją do ziemi i podstawił ostry kamień pod twarz.
– Kim jesteś. – Zażądał odpowiedzi. – I czemu to zrobiłaś.
Ale zamiast odpowiedzieć przejechała mu dłonią po twarzy, a jej usta rozszerzyły się w śmiechu.
– Odpowiedz, nimfo.
Prychnęła.
– Nie jestem nimfą. Jestem Drzewczycą. A ty Sah’li …
– Sahaili? – powtórzył.
– Sah’li. Będziesz moim nowym wojownikiem.
Warunki były proste. Wytknął jej, że owoce z jej Drzewa są niesmaczne, choć ona sama ( i przyznał się do tego z zarumienionymi policzkami) smakuje jak nektar. Obiecała mu, że odtąd jej Drzewo będzie co tydzień dawało mu nowe, różnorodne owoce, a w zamian za to on będzie go i ją bronił przed potworami, które przyjdą, skuszone nowym zapachem owoców.
Zgodził się. A że w pakiecie były te „pocałunki” by Drzewczyca mogła przeżyć… Musiał się z tym pogodzić.
Teraz ona w końcu oderwała się od jego ust i odsunęła, tak że mógł pojrzeć na nią bez robienia zeza.
Drzewczyca była… inna. Wynurzała się z cienia, albo z łodygi drzew i poruszała się cicho, jak noc. Jej ruchy były pełne gracji i swobody, ale miała też w sobie coś z drapieżcy. To chyba własnie to odróżniało ją od nimf i driad. Była okrutna.
Kiedy zabijał potwory, piszczała z zadowolenia, a kiedy znikały, przyciągała go do siebie i „całowała”. Nigdy nie wiedział, czy okazuje mu w ten sposób uczucie, spija nektar, czy po prostu jest to dla niej naturalny gest. Sądził, że raczej te dwa ostatnie.
Wyczuwał w niej coś złego, coś mrocznego, i czasami zastanawiał się nad tym, dlaczego bogowie strącili ją do Tartaru, a satyrowie i nimfy nigdy nie wspominali o innych jej rodzaju.
Ale nie pytał.
Miała skórę, jak driady, nie do końca ludzką. Przeraźliwie zimną, a pod nią nie malowały się żadne żyły. Raz widział, jak przypadkiem się przecięła. Ze środka wypłynęła nie krew, a miąższ. Jak u rośliny. Czasami myślał, że była rośliną.
Tyle, że wtedy przyglądał się jej twarzy i to wrażenie znikało.
Nigdy nie był w stanie jej opisać. Czuł, że jest piękna, naprawdę piękna. Miała jasne usta, których smak, zmieniał się ze smakiem każdego owocu. Jej wielkie, czarne źrenice wodziły za nim wzrokiem, i w tych momentach czuł coś w rodzaju strachu. Strachu przed nieznanym złem.
Bo Drzewczyca była zła.
Musiała być.
– Czemu tak mi się przypatrujesz, Sah’li? – Jej czarne oczy zbliżyły się do niego, a głos ukłuł w uszy. – Czemu?
– Zastanawiam się.
Przechyliła głowę w lewo.
– Nad czym się zastanawiasz?
Nie wiedział, czy ma jej powiedzieć. Może lepiej nie?
Drzewczyca wyraźnie się zniecierpliwiła. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia, a on zadrżał pod wpływem zimna.
– Sah’li… Wciąż się nie przyzwyczaiłeś?
Przeciągnęła palce po jego przedramieniu, aż do dłoni, gdzie trzymał do połowy zjedzony owoc. Sok spływał mu po palcach, tworząc kleisty szlak na skórze.
Wyciągnęła owoc z jego dłoni i zaczęła mu się bacznie przyglądać.
– No dalej. – Zachęcił ją. – Spróbuj. Może tym razem się uda.
Oby się udało. Nie chciał już więcej musieć się z nią dzielić jedzeniem, codziennie, wciąż i wciąż.
Spojrzała na niego zaciekawiona, po czym przybliżyła owoc do ust. Ale gdy tylko zacisnęła na nim zęby, zrobił się twardy, jak skała, a ona odskoczyła z jękiem i uderzyła głową o kamienie.
Natychmiast do niej doskoczył. Bądź co bądź, była żywą istotą, i choć może nie do końca za nią przepadał, to tylko dzięki niej wciąż żył.
– Nic ci nie jest? – zapytał zaniepokojony. Odgarnął czarne kosmyki z jej twarzy i potrząsnął nią. Jęknęła, co uznał co dobry znak. Uniósł ją do pozycji pionowej i przez chwilę trzymał w ramionach.
Choć wciąż nie otworzyła swoich wielkich, czarnych oczu, to uczepiła się niego jak małpka i zaczęła pomrukiwać coś pod nosem.
– Hej… Nic ci nie jest?
Nie odpowiedziała, a zamiast tego zaczęła potrząsać głową, więc położył dłoń na jej włosach, i zaczął przeczesywać je palcami, próbując ją w ten sposób uspokoić.
Próbowała już wcześniej parę razy coś zjeść, ale za każdym razem się nie udawało i za każdym razem Drzewczyca reagowała coraz bardziej histerycznie.
Czuł, że jest zła, że nie należy jej ufać, a cały ten ich układ był tylko dla przetrwania, ale bądź, co bądź była tu jedyną żywą istotą, która nie chciała go zabić. I choć nie zamierzał jej tego przyznać, to była też jego jedyną atrakcją. Inaczej dawno pewnie by już oszalał.
Nieoczekiwanie poczuł ból w piersi. Spojrzał w dół, i to Drzewczyca okładała go pięściami.
– Hej, hej. – Złapał ją za nadgarstki. – Czemu okładasz mnie pięściami?
Nie żeby go to bolało, tak naprawdę. Wiedział, że Drzewczyca jest silna, bo potrafiła uderzyć, i to porządnie, więc teraz musiało jej zapewne chodzić o sam gest, nie ból.
Warknęła, obnażając zęby.
– To nie jest odpowiednia odpowiedź – odparł, zachowując spokój.
Warknęła kolejny raz, a on poczuł zniecierpliwienie.
– Och, dajże spokój. Co znowu?
Wydawało mu się, że dostrzegł zaskoczenie w jej oczach, ale zanim zdążył mu się przyjrzeć, zniknęło.
– To wszystko twoja wina!
Puścił ją i odsunął się gwałtownie.
– Co jest niby moją winą?
– Jestem głodna!
– I to jest niby moja wina?
– Tak!
– Bo za każdym razem dzielę się z tobą nektarem?
– To mój nektar! Moje Drzewo, mój owoc!
Wstał, teraz już porządnie poirytowany, a ona ruszyła w ślad za nim. Nie pisał się na Tartar, nie pisał się na potwory i nie pisał się na te dziwne pocałunki, które sprawiały tylko, że bardziej tęsknił za bliskimi.
– Nie moja wina, że twój lud miał takie prawa, i skazuje was na głodówkę!
Spojrzała na sok, zaschnięty już na jego dłoni i zaczął już myśleć, że Drzewczyce zaraz polecą łzy. Ale ona zamiast tego uniosła głowę i spojrzała na niego hardo.
– Gdybyś był Drzewcem, to mogłabym jeść owoce z twojego Drzewa.
Zaschło mu w ustach.
– Nie jestem Drzewcem.
– Wiem, Sah’li. Jesteś moim Wojownikiem.
Podała mu owoc.
– Weź. Ugryź.
Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wziął jeden, mały gryz, celowo zostawiając nieco nektaru na ustach.
Chwyciła w obie dłonie jego twarz i nachyliła się nad nim.
– Jesteś moim Wojownikiem, Sah’li.
Powtarzała mu to niemal za każdym razem, a on za każdym razem potakiwał, niezbyt zainteresowany. I w tym momencie doszło do niego, że może nie powinien był. Delikatnie odsunął ją od siebie.
– Co to znaczy, że jestem twoim wojownikiem, Drzewczyco?
Zamrugała, najwidoczniej zdziwiona.
– Walczysz dla mnie.
– Tak, walczę. Ale … Czy to znaczy dla ciebie coś więcej? To znaczy… – Poczuł, że robi mu się głupio. – Chodzi mi o to, że … Te … No wymiany są tylko po to, żebyś nie cierpiała z głodu, tak?
Zmarszczyła nos.
– Nie.
– Nie?
– Sah’li, one mi nic nie dają. Wciąż jestem głodna. W ten sposób po prostu smakuję.
Przełknął ślinę.
– I nic poza tym?
– Lubię to robić.
Zamknął powieki, nie mogąc dłużej patrzeć jej w oczy.
– Dlaczego…?
– Bo jesteś moim Wojownikiem.
Biorąc się w garść, otworzył oczy. Nawet nie zauważył, kiedy tak się do siebie zbliżyli. Drzewczyca zaciskała dłonie na jego przedramieniach, i wpatrywała się w niego, tak… Tak, jak kiedyś Annabeth.
Annabeth…
– Posłuchaj, ja… Mam dziewczynę.
– Niewolnicę? – Zapaliły jej się oczy.
– Nie, nie. – Pokręcił głową. – Jestem zakochany.
Wpatrywała się w niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Westchnął. To było zbyt pokręcone. Nie chciał tu trafić, nie chciał tu zostawać. Nie rozumiał dlaczego nikt jeszcze po niego nie wrócił, ani jak ma się stąd wydostać. A na dodatek teraz musiał wytłumaczyć komuś, od kogo dzieliły go ery, czym jest uczucie, które sprawiało, że siedział tu, a nie w domu.
– Jest taka dziewczyna Annabeth. Nie jest drzewczycą, jak ty, ani boginią, czy potworem, ale herosem, jak ja. Myślę o niej, gdy jej nie ma, oddałbym za nią życie, i chciałbym kiedyś mieć z nią dzieci. Wiem, że cierpi, dlatego, że tu jestem, a ona wie, że przeżyję, by kiedyś mogła przestać. Kocham ją i… – Dodał, widząc, że Drzewczyca wciąż nie do końca rozumie. – Jestem jej Wojownikiem.
Teraz zrozumiała. Odsunęła się od niego i krzyknęła:
– Nie! Jesteś moim Wojownikiem, nie jej! Jesteś mój, Sah’li!
– Drzewczyco, proszę … – Spojrzał na nią błagalnie.
– Nie… nazywam…się…Drzewczyca! – Ostatni owoc, trzeci, który wciąż wisiał na Drzewie, pękł, a miąższ rozpryskał się po ścianach. Pięknie. Po prostu pięknie.
– A ja nie nazywam się Sahaili! – odkrzyknął. – Mam na imię Percy! Perseusz Jackson, mam siedemnaście lat, mieszkam na Manhattanie, mam dziewczynę Annabeth i NIE POWINIENEM TU BYĆ!
Drzewczyca spojrzała na niego ze złością.
– No i gdzie jest ta twoja Annabelle, ha? – Rozłożyła ramiona i rozejrzała się dookoła. – Gdzie? Bo ja jej nie widzę. Zamknąłeś Wrota Śmierci, a ona po ciebie nie wróciła.
Cofnął się zaskoczony.
– Skąd… Skąd ty o tym wiesz?
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Cały Tartar wie! Wszyscy słyszeli klątwę Gai, i nie miej złudzeń, ona była o tobie. Tak bardzo wierzysz, że twoi… przyjaciele…
– Myślałem, że twój lud nie zna takiego słowa – powiedział oschle.
Obrzuciła go ostrym spojrzeniem.
– Nie zna. Mówisz, gdy śpisz. Głównie do Gai. Wciąż powtarzasz, że to twoi przyjaciele, że po ciebie wrócą. Zgadnij, co? Dziesięć mija długich lat, to są słowa przepowiedni. Spędzisz tu jeszcze trochę czasu. Zdążysz się zestarzeć, a twoja luba zdąży spisać cię na straty. Poznasz ból i cierpienie. – Z każdym słowem robiła krok w jego kierunku. – Krew zaleje całe twoje ciało, a w końcu dotknie twojej duszy. A potem tak zwariujesz, zrobisz się taki zły lub nieszczęśliwy, że twoja dusza pójdzie w piach. I twoi przyjaciele, gdy już przyjdą, zastaną kogoś innego.
W tamtej chwili czuł do niej jedynie pogardę. Co prawda, miał chwilę zwątpienia, i to więcej niż jedną, ale wtedy uświadomił sobie coś jeszcze.
– A więc dobrze – odparł hardo.
Cofnęła się zaskoczona.
– Co?
– To ja tu zostałem, ale to ja tak wybrałem. Żadne z nich tego nie chciało, praktycznie zmusiłem mojego przyjaciela, by mi pomógł to osiągnąć. To nie ich wina. I nawet jeśli im zajmie to dziesięciolecie, by mnie stąd wydostać, to to był mój wybór, a oni wcale nie muszą tego robić. Wiedziałem, na co się piszę. I zrobiłem to z powodów, których ty nie mogłabyś zrozumieć.
– Dla miłości.
– Tak, dla miłości.
Odwróciła się i zaczęła odchodzić. A gdy wtopiła się już w łodygę swojego drzewa, tak, że widać było już tylko jej usta, odezwała się po raz ostatni.
– W języku mojego ludu Sah’li znaczy „wybrany do życia”. Może nie znamy słowa miłość, ale znamy uczucie.
Percy uniósł ostry kamień z ziemi i wyszedł z jaskini, akurat, gdy noc zmieniała się na dzień.
– Annabeth… Proszę, pośpiesz się.
Nie rozmawiał już z nimfą przez kolejną tercję. Tak właściwie, to nawet jej nie widział, do chwili, gdy pojawił się miecz.
Rzecz polegała na tym, że Orkan zawsze, zawsze do niego wracał. Ale gdy spędził już, wydawało mu się, ponad miesiąc w Tartarze, a on wciąż się nie pojawiał… No to nie wróżyło najlepiej.
Oczywiście doskonale pamiętał, to, że miecz utknął w lodowym gigancie, no ale na łaskę Hadesa, to nie był wystarczający powód, by zostawić go tu samego. Poza tym, gdzieś z tyłu jego głowy, czaiła się myśl, że przecież jego przyjaciele mogliby roztopić giganta, a wtedy miecz po prostu by do niego wrócił. Fakt, że tak się nie działo… Sprawiał tylko, że słowa Drzewczycy doprowadzały go do jeszcze większego szaleństwa.
Więc kiedy siedział przed Drzewem i wypatrywał zakwitnięcia, a on objawił się nagle na ziemi, miał ochotę krzyczeć z radości.
Tyle, że Orkan zainteresował także Drzewczycę.
Wynurzyła się z Drzewa, jak gdyby nigdy nic i dotknęła dłonią ostrza. Natychmiast tego pożałowała. Odskoczyła z sykiem, gdy jej dłoń zajęła się ogniem.
Jako syn Posejdona natychmiast przywołał wodę z strumyka by go zwalczyć, ale ten mały pożar zrobił swoje. Drzewczyca zdała się wybaczyć mu wszystkie okropne rzeczy, jakie jej wcześniej powiedział.
Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy ma się z tego cieszyć.
Pochylił się nad mieczem, chcąc go zmniejszyć, kiedy chwyciła go za rękę i odciągnęła.
– Nie! Nie rób tego Sah’li!
Aha. Czyli wrócili do robienia z niego salami. Świetnie.
– Nie zrani mnie, nie bój się.
Znów wyciągnął ramię, ale ona uczepiła się go jak małpka i zaczęła energicznie potrząsać głową.
– Nie, nie, Sah’li. Sparzy cię!
Westchnął i przywołał do siebie strumień wody.
– Jeśli tak by się miało stać, to natychmiast się uleczę, okej?
Niechętnie, ale zgodziła się, a on kucnął, by dosięgnąć miecza.
Nie chciał mówić jej, że miecz nie mógł zrobić mu tego co jej z jednej prostej przyczyny : on był herosem, a ona no cóż … Najwidoczniej potworem.
Potworem, który się w tobie zakochał, szepnął mu głosik z tyłu głowy.
Kiedy dotknął Orkana, nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. Uniósł go w górę, a woda zawrzała i poczuł, i to jak, że jest synem Posejdona, mimo wszystko.
Nimfa oglądała go z bacznym spojrzeniem.
– Co? – zapytał, czując się niemrawo.
– Jesteś synem Posejdona – powiedziała.
– Nie wiedziałaś?
Pokręciła głową.
– Wiedziałam, ale… ten miecz. Jestem potworem, prawda?
Zrobiło mu się sucho w ustach.
– Wiesz, to nie takie proste. Nie można się zdefiniować tylko na podstawie tego, jakiej…
– Nie. – Przerwała mu. Jej czarne oczy wpatrywały się w niego ponuro. – Nie trafiłam tu bez powodu. Ja jestem potworem, w pełni tego słowa znaczeniu.
Nie miał czasu się z nią kłócić, bo właśnie wtedy Drzewo do końca zakwitło i pojawił się pierwszy owoc. Żółty, bezkształtny… i brzydki.
Spojrzał pytająco na Drzewczycę.
– Wiedziałam, że nie będziesz miał wiele sił, więc są gorsze, żeby przyszło mnie potworów. Ale mimo wszystko…
Pokiwał głową i szybko zjadł „gruszkę”. Może, jeśli będą mieli szczęście, to zapach się nie rozprzestrzeni i potwory nie przyjdą.
Mieli tylko połowę szczęścia.
Nie zjawiły się potwory, a potwór, ale Percy i tak był słaby. Szczerze wątpił, czy sobie poradzi z pomarańczowym czymś zmierzającym w jego stronę.
– Idź – rzekł do nimfy, a ona natychmiast wtopiła się w łodygę drzewa. Nie był pewien, czy to najlepszy pomysł, ale nie kłócił się. Potwory rzadko atakowały Drzewo, ale nie były też ludźmi i zerwanie owoców przychodziło im z trudem. Mogły poharatać co nieco, zanim dorwałyby się do tego, co naprawdę ich interesowało.
Wyszedł z jaskini.
To, z czym przyszło mu potem walczyć, nie było zwykłym potworem. Tak właściwie, to nawet nie wiedział, jak wygląda. Nie pamiętał walki. Pamiętał tylko, że siekał mieczem na prawo i lewo, aż w końcu trafił potwora i zabił.
Ale zrobił to za późno i potwór najpierw zranił jego.
I to by było tyle. Pokonawszy Kronosa, Hyperiona i każdego innego wielkiego bufona, po przejściu Tartaru tam i z powrotem, odrzuceniu nieśmiertelności, i rozkochaniu w sobie potwora, miał umrzeć, zgładzony przez wielką pomarańczową kanapkę. Odlot.
Poczuł, jak kamienie ryją mu po plecach. Ktoś ciągnął go po ziemi, i ten ktoś robił to wyjątkowo niezgrabnie.
Och, i co z tego. I tak zaraz miał się wykrwawić na śmierć. Nawet jeśli jakiś potwór ciągnął go, by potem zjeść jako poobiedni przysmak, to co? I tak będzie martwy na długo, zanim ten faktycznie się do tego zabierze.
Jęknął. Ktoś położył mu dłoń na brzuchu i poczuł palący ból.
-Krwawisz. Okej. Zaraz, czekaj.
Ktoś podetkał mu owoc pod nos.
– Jedz.
Och. Czyli to była ona.
– Posłuchaj, naprawdę, to mi chyba nie …
– Zamknij się Glonomóżdżku. Wolisz słuchać mnie, czy siebie?
Otworzył oczy, a ona była tam.
Annabeth.
Klęczała u jego boku i teraz unosiła do pozycji siedzącej.
– Annabeth? – wyjąkał.
– Jedz ten przeklęty owoc! Musisz wyzdrowieć!
Jej twarz była pełna niepokoju, ale on mógł się tylko szczerzyć. Ugryzł owoc, i pomiędzy gryzieniem, zaczął mówić.
– Wróciłaś po mnie.
Uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy odgarniała mu włosy z twarzy.
– Oczywiście, że wróciłam. Poświęciłeś się, bym była bezpieczna. Musiałam.
Pokręcił głową i zaśmiał się.
– Nie, nie musiałaś! Tak jej powiedziałem, tej nimfie. Nie musiałaś, a jednak wróciłaś!
Wydawała się być… zakłopotana.
– Och – powiedziała. – Och. Słuchaj, ja nie jestem. Ja nie jestem…
Przyciągnął ją do siebie, nie dając jej dokończyć i pocałował. Gdyby był przytomniejszy, to zarejestrowałby, że dziewczyna smakuje, jak nektar, a nie jak cytryny, ale na jego nieszczęście, nie był.
Oderwała się od niego i pokręciła głową.
– Nie, słuchaj…
– Kocham cię. – Przerwał jej.
Znieruchomiała, a po chwili na jej twarzy pojawił się jeden, blady uśmiech.
– A ja kocham ciebie. A teraz słuchaj, idioto. – Dodała, brzmiąc całkowicie, jak Annabeth. – Dałeś się ciachnąć, więc teraz musimy cię naprawić. Chcę, żebyś się mnie skupił, okej. Myśl całym sobą tylko i wyłącznie o mnie, okej. Nie jesteśmy już w Tartarze, mieszkamy na Manhattanie i mamy mnóstwo, mnóstwo przyjaciół. A Gaja jest pokonana. Fajnie, nie?
– Okej. – Pokiwał głową. – Fajnie.
– A teraz… Skup się … – Dotknęła palcem miejsca, tuż pod jego obojczykiem, w miejscu, które zwykle zakrywała zbroja. – Tutaj. Możesz to dla mnie zrobić.
– Okej.
– Okej.
A potem wepchnęła go do rzeki.
Zapłonął. Musiał płonąć, bo tak go bolało. Przestał istnieć, a zamiast niego istniał tylko ogień.
Stała w drzwiach, piękna jak zawsze. Jej niegdyś krókie blond loki teraz sięgały do pasa. Miała na sobie pomarańczowy podkoszulek obozu i dżinsy, i choć postarzała się o dziesięć lat, to wyglądała dokładnie tak jak zapamiętał. Burzowe oczy. Ten sam uśmiech. Była.. Nieziemska.
– Percy… Bogowie, Percy…
Podbiegła do niego i rzuciła mu się w objęcia.
– Hej.
Ujęła jego twarz w dłonie.
– Nie widziałam cię dziesięć lat, a ty mówisz „hej”?
Zaśmiał się.
– Chcesz może, żebym powiedział „pa”?
Przez sekundę wpatrywała się w niego, a potem wybuchnęła śmiechem.
– Nigdy więcej już mnie nie zostawiaj.
– Nie zostawię.
Wyraz miłości na jej twarzy zmienił się na zniecierpliwienie.
– Więc wyłaź w końcu z tej bogu winnej rzeki, Percy. Już!
Opadł na suchą ziemię, a powietrze dostało mu się do płuc. Przekręcił głowę w lewo, a tam Drzewczyca leżała obok niego na kamieniach.
– Dzięki. – wymamrotał. – Za ocalenie mi życia.
Chwyciła go za dłoń, ale nie spojrzała na niego, więc po prostu zamknął oczy,
– Musiałam.
– I tak… Dziękuję.
Ścisnęła mu rękę, i po raz pierwszy jej dłoń, nie wydawała się być zimna.
– Kochałeś mnie.
– Tak właściwie to… – Chciał się podnieść, ale przytrzymała go za rękę.
– Nie. Leż. Nie otwieraj oczu.
Więc nie otwierał.
– Nazywałeś mnie Annabeth. I kochałeś mnie, na chwilę przed tym, kiedy mogłeś umrzeć. Może masz rację. Może oni po ciebie przyjdą. Twoja luba, Annabele, przyjdzie, a ja nie będę się kłócić, gdy znikniesz. Ale teraz jesteś tu ze mną. Jesteś moim Wojownikiem, moim Sah’li. Jesteś mój.
Może nie powinien był się zgadzać, ale skinął głową.
– Okej.
– Ale… musisz wiedzieć, że na imię mi jest Naya.
Podniósł się, a za nim podniosła się ona. Odgarnął włosy z jej twarzy, i spojrzał w czarne oczy, które nie mogły być burzowymi.
– To ładne imię, Nayo – powiedział.
– Bo to był ładny świat, Percy. Naprawdę ładny.
Jak zwykle świetne i długie 😀 😀 Znalazłam jeden mały błąd, ale to nieważne. W porównaniu z tym co stworzyłaś ten błąd jest niewidoczny. Czekam na CD
Boskie kiedy zobaczyłam że jest kolejna część skakałam z radości.
Niewiem co powiedzieć normalnie genialne!
Oczywiście czekam na CD.
Świetne. Oryginalne, ciekawe. Tylko czytać te cudo. A pomysł genialny!
Wiesz nie zrozum mnie źle bo na tle opowiadań które czytałam dalej pokazujesz klasę ale to jest mim zdaniem najgorsza cz. Inferno Interny. Nie obraź się po prostu takie jest moje zdanie
Kiedy zobaczyłam ilość komentarzy pod tym cudnym opkiem, oplułam soczkiem ekran monitora. 😀 Błędów tym razem ci nie wypiszę, bo zwyczajnie mi się nie chce. Ale następnym razem…kto wie? Wracając do opowiadania – jak zwykle genialne. Pomysł z Drzewczycą był świetny. Ale i tak scena jak Percy był ranny wymiata. Przez moment miałam nadzieję, że to faktycznie Annabeth wróciła po niego. Co dodać? No cóż, to co zwykle, czyli stantardowe ” Czekam na ce.”.
Kompletnie odebrało mi mowę. Więc po prostu szybko napisz cd, ok?
To opko jest POWALAJĄCE. Podczas czytania ma się wrażenie, jakby czytało się prawdziwą książkę – zaskakujące pomysły, wciągająca akcja, to wszystko sprawia wrażenie takiego… realnego, aż nie chce się przerywać Ta część jest trochę chaotyczna, ale nie tak, by rzucać się w oczy… Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, więc po prostu powtórzę standardowe: Kiedy cd? 😀