Wpis szósty: Wypiski z tygodnia, czyli o tym, jak prawie zepsułam Central Park.
Jako że jestem koordynatorem misji (cóż za dumne miano), codziennie
wieczorem dostaję z tejże meldunki. Co znaczy, że codziennie
wieczorem, równo o dwudziestej pierwszej, czasu nowojorskiego, czekam
na telegram na lokalnej poczcie. O tak, nie macie omamów, telegram.
Telefony, Internet – wszystko to odpada, bo co inteligentniejsze
potwory mogą przez owe środki komunikacji wyśledzić herosów. A na
sygnały dymne trochę jednak za daleko. Są w końcu w Kanadzie, pod
Calgary, w rezerwacie Indian Siksika. Nikt normalny nie jest w stanie
wymówić tej nazwy, dlatego mówimy na to Czarne Stopy. Dlatego, że to
plemię jest jednym z kilku tworzących grupę Siksika. Czy jakoś tak,
nie mam pewności.
W każdym razie dotarli tam już we wtorek przed południem. Dostali
klimatyczne ciuchy, tipi, Poradnik Młodego Indianina, książkę
autorstwa tamtejszego wodza i zaproszenie do wspólnoty. Pierwszy dzień
tam Henrietta relacjonowała mi przez Iryfon, żywo gestykulując i
robiąc miny, których nie da się oddać na piśmie. Powiem tak. Spadłam z
fotela i tarzałam się po podłodze przez kilka minut, kiedy w pole
widzenia wszedł Finnick. Miał na sobie tradycyjny Indiański strój,
czyli ciasne skórzane spodnie, koszula z frędzlami, skóra (chyba
sztuczna) jakiegoś antylopopodobnego czegoś i trochę biżuterii. W ręku
trzymał kij, a na nim ręcznie wędzoną rybę. Z pełnymi ustami spytał
Hen, czy nie chciałaby gryza, bo on zjadł już siedem i nie da rady
więcej. A przecież półsurowe, zadymione ryby są takie pyszne. Rozmowę
skończyłyśmy kwadrans później, kiedy Henrietta wyruszyła na
poszukiwanie czegoś na żołądek dla Fina. Ciekawe dlaczego źle się
poczuł.
Zanim zerwała połączenie do mojego pokoju wparowała, jakby znikąd,
moja babcia. Postanowiła zostać na tydzień, więc mam przerąbane,
przynajmniej jeśli chodzi o posiłki. Bo babunia dba o zdrowie synowej
i wnuczki. Przecież nie mogą się żywić wyłącznie mrożonkami,
naleśnikami i jedzeniem na telefon. Trzeba czasem zrobić też coś
innego. Domowy obiad spożyty w rodzinnej atmosferze to podstawa. A po
ludzku: od tygodnia jem rosół i jego przetwory na lunch w szkole, a po
powrocie do domu przeróżne dania kuchni meksykańskiej. Wspominałam
już, że babcia nadużywa chili? Nie? Przywiozła ze sobą pół kilo. Różne
odmiany, ale jedno je łączy: są piekielnie ostre. Niby da się
przyzwyczaić, ale czuję, że straciłam zmysł smaku. Ma to jeden plus:
nie robi mi różnicy czy na śniadanie mam kleik, owsiankę, kaszkę mannę
czy inną niestrawną papkę.
Z innych wad, to nie umie pukać i skrada się niczym ninja (którym to
przecież była). W poniedziałkowy wieczór wpadła z kolacją. Wielgachną
michą prażonych pasikoników. Usiadła obok mnie na kanapie i zaczęła
wypytywać kto to był, skąd i po co dzwonił. Jakiekolwiek kłamstwa nie
miały sensu, więc posłusznie wytłumaczyłam jej wszystko od początku do
końca, nie pomijając niczego. I pochrupując świerszczyki. Zanim się
obejrzałam jedzenie się skończyło, a było naprawdę smaczne. Muszę
znaleźć jakiś sklep gdzie to sprzedają.
A moja babunia, wysłuchawszy tych nowin, obiecała, że pomoże.
Zmobilizuje swoich znajomych do działania. Jestem jej za to wdzięczna.
Bo o ile normalna starsza pani może zmobilizować spółdzielnię
mieszkaniową z panem Mieciem na czele/kółko różańcowe/lokalną MM
(Moherową Mafię), o tyle ona należy do stowarzyszeń zrzeszających
byłych agentów wywiadu. Zdecydowanie niebezpieczni ludzie, którzy za
określenie ich mianem ‚starszych’ potrafią zrobić straszne rzeczy…
jak na przykład skłonienie gołębi do zapaskudzania samochodu
delikwenta przez miesiąc czy napełnianie śpiwora, butów i toreb ofiary
pianką do golenia. Także przez dłuższy czas. Nie wiem, i nie chcę
wiedzieć, jak to robią. Co poniektórzy wiedzą o bogach i nawiązywali z
nimi bliższe kontakty (tak, chodzi tu głównie o Aresa i… mój tata
miał wielu kumpli z dzieciństwa w obozie). Dlatego też istnieje
szansa, że niektórzy z nich mają pojęcie również o innych kulturach.
To we wtorek. W czwartek natomiast odwiedziłam pewne ciekawe liceum na
Manhattanie. A dlaczego takie interesujące? Ponieważ uczęszcza tam
znaczna część starszych herosów, rzecz jasna tych, którzy mieszkają na
stałe w Nowym Jorku. Internat, nauczyciele ze środowiska, blisko do
obozu, Olimpu… Idealne warunki dla półboga. Oczywiście nie wszyscy
uczniowie są półkrwi, ale znaczna większość jednak jest. I dlatego też
kolejnych kandydatów na misje szukałam tam.
Szkoła jak szkoła. Szerokie korytarze, kolorowe, pastelowe ściany
(nie, nie były zrobione z pasteli, a pomalowane na pastelowe kolorki),
duże okna. Było wyjątkowo czysto, jak na skupisko najróżniejszych form
życia nastoletniego. Przywitała mnie gospodarzyna, dziewczyna w
kostiumie siedząca w akwarium. A po ludzku to w damskim garniturze na
portierni. Od wejścia widać, jak to ludzie lubią komplikować różne
sprawy. Pomijając wycieczkę po szkole i namawianie mnie do złożenia
tam swoich papierów (po wakacjach idę do liceum, już najwyższy czas
wybrać jakieś), poszłam na prężnie rozwijające się i działające od lat
kółko fascynatów Japonii. To, że trójka postrzelonych obrabia turystów
z drobnych (a przynajmniej Henrietta to robiła) wcale nie znaczy, że
mogę spocząć na laurach. Po pierwsze to nie w tym klimacie, za zimno u
nas, a po drugie zostało nam jeszcze kilkoro bogów. Tam, znaczy u
Japonistów, procedura wyglądała nieco inaczej niż u Indian. Kiedy im
powiedziałam skąd i po co przybywam i odmówiłam wypicia herbatki,
wiedząc, że zajęłoby to co najmniej pół godziny, oni postanowili
urządzić głosowanie. Każdy wypisał na karteczce dwa imiona osób, które
powinny iść na misję. Jedno było wszędzie takie samo, jak się potem
okazało: był to bożek sprawujący pieczę nad ich organizacją. Nie
skomentowałam tego, tak samo jak pytania, które zadał Jack: „A jak
mamy przekonać każdego Ducha każdej góry i każdego Ducha lasu, i
każdego Ducha miasta, i każdego innego Ducha?”. Niezorientowany,
niepółboski chłopak, stwierdził, że, w jego mniemaniu, to te wszystkie
japońskie Duchy są pokojowo nastawione. Może i tak, ale kiedy jakieś
Greki zabierają ci wyznawców… Wtedy nawet te najspokojniejsze mogą
szykować się do wojny.
Całą sprawę załatwiłam w niecałą godzinę. W weekend chłopaki meldują
się w obozie, tam uzgodnimy szczegóły. Finito, jestem wolna.
Włóczyłam się po Nowym Jorku wiedząc, że jeśli wrócę do domu babcia
zorganizuje mi trening kondycyjny, szkolenie z pierwszej pomocy
wykorzystujące sto pięć zastosowań wykałaczki albo coś w ten deseń. A
nie miałam na podobne rzeczy ochoty. Z racji tego, że byłam niedaleko
poszłam do Central Parku. Rozważałam wizytę w podziemiu, ale nie udało
mi się dotrzeć do Wrót Orfeusza, bo ten kawałek zieleni jest tak
rozległy, że nie mając mapy nie da się tam nie zgubić. Co też
zrobiłam, niekoniecznie z własnej, nieprzymuszonej woli.
Są takie zajęcia obozowe, jak biegi na orientację bez kompasu. Starsi
mają nawet wersję bez mapy. Ale w obozie herosów można takie zabawy
urządzać, ze względu na ograniczoną, dość niewielką przestrzeń i fakt,
że widać Słońce/gwiazdy i Księżyc, zależnie od pory dnia. Niestety,
dzień był pochmurny, a ja wylądowałam wśród starych, wysokich drzew,
których rozłożyste korony skutecznie uniemożliwiały znalezienie
najbliższych wysokich budynków. Gołe pnie przeszkadzały w wejściu na
jedno z nich i spojrzeniu z góry. Zrezygnowana powlokłam się przed
siebie ścieżką, która zaprowadziła mnie do jakiejś zapomnianej
altanki.
Stara, zbudowana na planie ośmiokąta foremnego, z kolumnami
podtrzymującymi rozpadający się dach w rogach. Wybudowana w całości z
drewna, teraz (a właściwie do tamtego czwartku) spróchniałego i
kruszącego się przy dotknięciu. Dookoła, w promieniu pięciu metrów,
nie było drzew, jednak te dalsze były bardzo wysokie, a krzaki gęste.
Nie dostrzegałam nic, co mogłoby mi pomóc w wydostaniu się z parku.
Obchodziłam polankę dookoła szukając czegokolwiek interesującego (na
przykład jakiejś mapy z krzyżykiem TU JESTEŚ), gdy nagle zza krzaka
wypadło dwóch Kanadyjczyków (czego dowiedziałam się później). Bawili
się w pewną odmianę berka, dlatego też wyciągnęłam miecz i walnęłam
goniącego w lewe ramie. Wielki kawał mięcha na dwóch nogach zamachnął
się na mnie gałęzią, zostawiając uciekającego chłopaka, niskiego
blondyna, w spokoju. Uchyliłam się przed ciosem i spróbowałam dźgnąć
przeciwnika w tułów.
Żeby nie było, że atakuję turystów: to był Lajtro-cośtam, czy jakoś
tak. Taki potwór, znany powszechnie jako Kanadyjczyk. Niestety ten
wybrał się na wycieczkę do Nowego Jorku za drugim rodakiem, herosem.
Nie rozwodziłam się jednak nad tym, skąd się wziął w parku, a nad tym,
jak by go tu wziąć i zabić. Mój nowy kumpel, ten dobry, podczas gdy ja
ganiałam się z tym złym, zaczął rozbierać altankę na części. Kiedy to
zobaczyłam, miałam ochotę uciec od niego, zostawić go na pastwę
potwora. Nie pobiegłby za mną, bo porządni herosi są smaczniejsi niż
jakieś marne podróbki. Jednak dalej, wbrew rozsądkowi, okładałam
Lajtratatata mieczem i unikałam jego gałęzi, która mogłaby z
powodzeniem zmiażdżyć mnie na placek. Swoją drogą był całkiem biegły w
walce kłodą. Mogłabym brać od niego korepetycje, gdyby nie to, że
chciał mnie zabić.
W pewnym momencie ten od altanki krzyknął coś do mnie. Nie
zrozumiałam, a przy okazji dałam się zaczepić gałęzią w lewe ramie.
Łupnęło, ale nie trzasnęło i nic nie przeskoczyło, więc miałam
nadzieję, że było całe. Jednak ból wydobył ze mnie kilka nieładnych
słów i uniemożliwił używanie lewej ręki. A to wredne bydle. Mam tu na
myśli Kanadyjczyka-potwora. Wściekłam się, ale nie rzuciłam na niego,
bo to byłoby samobójstwem. Uciekałam dalej, zataczając kręgi wokół w/w
altanki. Co jakiś czas odwracał się i dźgałam mieczem powietrze,
jednak nie przynosiło to żadnych efektów. Poza tym, że się męczyłam, a
olbrzym nie.
Oczywiście przez cały czas zastanawiał się, co też wyczynia mój
półboski kolega, i dlaczego, na Zeusa, nie weźmie miecza i nie wbije
go potworzysku w plecy. On jednak w skupieniu gmerał przy starej,
spróchniałej altance. Miałam ochotę krzyknąć, że to nie najlepsza pora
na kontemplowanie zabytków architektury drewnianej, ale priorytetem
było unikanie latającej wokół mojej głowy gałęzi.
– Tutaj! – wrzasnął Kanadyjczyk. Odruchowo spojrzałam w tamtą stronę,
przez co oberwałam gałęzią w żebra. Miałam ochotę naprawdę coś mu
zrobić. On rozpalił ognisko. Z tej starej budowli. Przerobił ją na
drewno na opał i podpalił. No tak, złych Kanadyjczyków najlepiej
palić. Wymanewrowałam potworem w ogień, nie było to szczególnie
trudne. Jednak wraz ze zniknięciem potwora pojawił się inny problem. A
mianowicie: coś za bardzo się to drewno jarało. Płomień miał, nie
przesadzając, ze trzy metry wysokości i jeszcze trzyczwarte altanki do
strawienia. Przypominam, że polanka nie była zbyt duża, a ostatni
pożądny deszcz miał miejsce trzy tygodnie temu. Dodając dwa do dwóch
doszłam do jednego wniosku, który to wyraziłam w głośnym okrzyku:
– Uciekamy!
– A dlaczego? – spytał chłopak. Przechylił głowę, jakbym mówiła
jakieś niedorzeczności. Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam na ścieżkę.
– Bo właśnie podpaliłeś Central Park! – wydyszałam w biegu.
Adrenalina dodała mi sił, bo nie miałam praktycznie żadnych po
ganianiu się z olbrzymem.
Kwadrans później maszerowaliśmy, szukając wyjścia z parku i gawędząc o
tak zwanym niczym. W końcu jednak odzyskałam rozum i spytałam:
– Coś ty za jeden i co tu wyrabiasz? – Jon, trzynaście lat, z Kanady,
syn Ateny. W jego piwnicy zalęgły się pająki, więc wcześniej
przyjechał do obozu w tym roku. Cóż za emocjonująca historia. Jej
dalsza część, o tym jak to dopadł go Laj-ostryga, chyba tak to nazwał,
i jak mu uciekał pośród tylu intrygujących miejsc, jak Most
Brooklyński, zbudowany wtedy-a-wtedy przez tego-a-takiego… W każdym
razie prawie zasnęłam. W międzyczasie przeleciał nad nami helikopter
strażacki, by ugasić wywołany przez chłopaka pożar.
Byłam skazana na jego (Jona, nie helikoptera) towarzystwo przez
dłuższy czas, gdyż, niestety, on także szukał wyjścia z parku. A gdy
takowe już znaleźliśmy, jako miejscowa, musiałam zaprosić Jona na
podwieczorek. Jako że on był spłukany, a ja krucho stałam z kasą,
postanowiliśmy udać się do mnie do domu. Liczyłam, że specjały babuni
szybko wygonią go do obozu. Nie chciał do niego iść, bo Chejron
przekazałby jego rodzicom, dokąd chłopak uciekł. Jak jakaś brazylijska
telenowela. Chociaż nie, w takiej to on by jeszcze miał ze sobą
zdjęcie dziewczyny, której szuka i wie, że jest gdzieś w Nowym
Jorku… A ja bym się w nim zabujała i szła za nim, pomagając mu jej
szukać, i moja babcia sprawdziła by tajne rejestry tajnych służb, i
znalazłaby ją, ale ona byłaby w San Francisco, albo w Chicago, albo w
Los Angeles… I ukradlibyśmy jakiś sportowy wóz i jechalibyśmy za
jego ukochaną, a potwory atakowałyby nas co drugie ujęcie…
Ale ponieważ to życie, a nie brazylijska telenowela, to przez dwie
godzin tłukliśmy się komunikacją miejską. Jednym ciekawym wydarzeniem
była jazda metrem, podczas której pociąg zatrzymał się przed stacją –
wiadomo, korki. Jeden pociąg stoi na stacji, przez co drugi musi
czekać w tunelu. Całkowita norma w godzinach szczytu, na nikim nie
robi to wrażenia. No, na prawie nikim.
Kiedy metro stanęło Jon zaczął nerwowo rozglądać się dookoła i
mamrotać coś pod nosem. Wyglądał, tak trochę, jak wariat. Nie miałam
pojęcia o co chodzi. Jakiś facet w średnim wieku, w garniaku, z
teczką, typowy biznesmen, klepnął go w ramię i spytał:
– Przeprasza, pan się dobrze czuje?
– Tak, tak – zapewnił szybko i nerwowo Jon. – Chociaż nie… Nie
wiem! – Cały dygotał, możnaby pomyśleć, że miał atak padaczki albo coś
w tym stylu.
– Jon, spokój. Powiedz, co się stało. – Siliłam się, żeby w moim
głosie nie było nawet cienia śmiechu.
– Bo… Nie jedziemy… – wyjąkał chłopak. Jakbym nie wiedziała.
Ledwo powstrzymałam się przed ostentacyjnym wywróceniem oczami. – I…
to pewnie terroryści… – dodał po chwili szeptem. Zaniemówiłam. – A
j-ja z-za-zapomniałe-em – jąkał się niemiłosiernie – co trze- trzeba
robić, jak zaatakują ter-terroryści – skończył zdanie. Myślałam, że
padnę na miejscu. Terroryści? Chciałam mu powiedzieć, że gdyby to byli
terroryści, to już byśmy wiedzieli albo byśmy byli daleko stąd. Ale
nie zrobiłam tego, bo zawsze warto dorobić… Byliśmy w jednym ze
środkowych wagonów, miejsca siedzące były zajęte, kilka osób stało,
ale ogólnie rzecz biorąc bylo dosyć luźno.
– U-uspokój się – teraz i ja udawałam przestraszoną. – Bądźmy cicho,
może nas nie usłyszą.
– Tylko bez paniki! – krzyknął przerażony. Tak, oaza spokoju z niego.
I cichy jak kot na łowach. Ale to nawet dobrze.
– Ukryj się gdzieś, może cię nie znajdą – zasugerowałam, oczywiście
gestami. Jego funkcje myślenia zostały poważnie uszkodzone, ponieważ
od razu zrozumiał, rzucił się na podłogę i wtoczył pod ławkę,
zasłaniając się nogami jakiejś grubej kobiety. Ja teatralnym gestem
schowałam głowę w ramionach. Mnie tam nie ma, co to, to nie. W tym
momencie pociąg ruszył. Podskoczyłam przerażona i zaczęłam wycofywać
się w stronę drzwi. Kiedy wjechaliśmy na stację, a do środka zaczęli
wchodzić ludzie, ja nadal wycofywałam się szurając butami po podłodze.
Nagle wpadłam na jakąś osobę. Odwróciłam się. Młoda kobieta, przed
trzydziestką, ubrana ‚po cywilnemu’; dżinsy, koszulka, sweterek. W
ręku siatka z zakupami, torba na ramieniu. Moja reakcja? Niemy okrzyk
zgrozy, ręka na serce; ‚obogowie, obogowie, co-to-jest!’. Rozejrzałam
się nerwowo i skryłam za słupkiem. Kojarzycie takie sceny z kreskówek,
gdzie gruby bohater chowa się za cienkim drzewem? Ja zrobiłam to samo,
tylko że z metalowym słupkiem o średnicy może z pięciu centymetrów.
Kobieta zmarszczyła brwi i przeszła obok mnie, a ja obchodziłam słupek
tak, by być od niej jak najdalej. Kiedy już odeszła, wyjęłam ze swoje
torby kartkę i ołówek, narysowałam na kartce pająka i pokazałam ją
Jonowi. Zrozumiał przekaz (tam są pająki) i wypadł spod ławki jak
oparzony. Potknął się o moją nogę i przykleił w widowiskowy sposób do
drzwi, które kilka sekund później otworzyły się. Chłopak wypadł na
peron z gracją worka kartofli. Wciągnęłam go do środka, postawiłam w
kącie i zagroziłam paluszkiem, tak, jak się to robi w przedszkolu.
Tymczasem, z braku pomysłów, zdjęłam czapkę z głowy, ukłoniłam się,
odwróciłam ją dnem do góry i chciałam iść do ludzi, kiedy Jon się
odezwał:
– Co ty robisz?
– Kawę – odparłam.
– Co? – spytał zdezorientowany. Skąd on pochodzi, że nie utknął nigdy
wcześniej w korku w metrze, ani nie słyszał o spontanicznym zarabianiu
na kawę?
– Kawę robię, dla tych twoich terrorystów, może milsi będą.
– Że co proszę?
– Kawa. Takie czarne, gorące, dobre am-am. Trochę jak gorąca
czekolada. A jak chcesz to czekoladę też mogę zrobić. Patrz i ucz się.
– Przeszłam wzdłuż rzędów siedzeń, a ludzie wrzucali drobniaki do
czapki. Dobrze, że w ogóle, bo nasz improwizowany występ był bardzo
marny. Lepsze wychodzą, kiedy wszyscy aktorzy są świadomi tego, że
grają. Bo nie jestem pewna, czy Jon załapał, że robię sobie z niego
jaja.
Podeszłam do chłopaka i przejrzałam zawartość czapki. Mojej czapki,
gotowej na takie okazje. To jest rozkładana czapka z daszkiem, z
pozoru normalna, ale tak spreparowana, by zmieścić więcej drobnych,
tak w razie potrzeby. Mechanizm nie jest zbyt skomplikowany; wewnątrz
czapki są guziki, po odpięciu których podwójna warstwa materiału
prostuje się, a zwykły kapelusz zamienia się w cylinder z daszkiem.
Szybki rzut oka i podziękowania dla publiczności, tak grzecznościowo.
Na następnej stacji wysiedliśmy z metra i już na peronie sprawdziliśmy
zawartość czapki.
– Kto dał pomidorową zupkę ekspresową? – zdziwił się Jon. Wzruszyłam
ramionami, dostawałam już dziwniejsze rzeczy. Raz, jak poszliśmy z
kolegami z klasy i gotowymi scenkami, do tego przebrani, dostaliśmy
pół litra jakiegoś trunku domowej roboty.
Tym razem zebraliśmy sześć dolców, rzeczoną zupkę, trochę cukierków i
gum do żucia oraz pomidora. Jon popatrzył na niego dziwnie, a ja
powąchałam, wytarłam w koszulę i zjadłam na miejscu.
Poszliśmy na kawę, a potem już do obozu, bo w kawiarni zairyfonował
Chejron. Pytał się czy mogłabym poszukać Jona. Opisał go, podał
przypuszczalne miejsce pobytu i tak dalej, i obiecał, że jeśli go do
ósmej dostarczę do obozu, to przez miesiąc będę zwolniona z pomocy w
kuchni obozowej. Wynegocjowałam to plus dostęp do łazienek w Wielkim
Domu przez całe wakacje. Pomarudził, ale w końcu się zgodził, bo miał
informacje, że Jona ściga Lajstrygon.
Zaciągnęłam młodego do centaura, wcześniej żądając pisemnej umowy o te
łazienki. Bo to naprawdę wielki luksus, ze względu na prysznice i
wanny. Bo obozowicze mają toalety w każdym domku, w Pawilonie Jadalnym
i jeszcze w kilku innych miejscach, natomiast prysznice są wspólne dla
wszystkich. A ciepła woda starcza dla dwóch pierwszych domków, czasem
dla pięciu, jeśli nie są zbyt liczne. Reszta albo kąpie się w zimnej
wodzie, albo w środku nocy w nieco cieplejszej, albo w rzece.
Pan D. nie będzie szczęśliwy, bo nie będzie mógł mnie straszyć
ostatnim miejscem w kolejce do pryszniców, ale cóż, trudno się mówi.
Jak mu obozowicz z domu ucieka, jego problem, nie mój. Ja tylko
dostarczam problematyczny towar.
Jon nie był zbyt szczęśliwy, ale udobruchał go Chejron, dzwoniąc do
jego rodziców i mówiąc im, że chłopak może zostać w obozie do
sierpnia, i że mogą wysłać jego rzeczy kurierem. Na pocieszenie dałam
chłopakowi uzbierane rzeczy, sobie zostawiając tylko zupkę. Wrzuciłam
ją do swojego pokoju, zajrzałam do Rachel, jednak jej nie było w
obozie. No tak, uczy się w jakiejś akademii. Wróciłam do domu akurat
na kolację. Chili con carne, w tłumaczeniu: chili z mięsem. Myślałam,
że mi wypali przełyk, ale cóż, mając świadomość, że zjadłam coś
takiego, mogę zjeść wszystko.
To tyle. Niewiele ciekawego się działo, misja u Indiańców jakoś idzie,
w przyszłym tygodniu będą uczestniczyć w jakiś obrzędach. Zobaczymy co
z tego wyniknie.
Bogowie,padlam na tym metrze xD
Format mnie trochę irytuje, ale da się go przetrzymać. Ty się nie śpieszysz (podobnie jak Shays) i to jest właśnie piękne. Opko jest normalne. Nie ma mrocznych tajemnic (narazie) ani potężnej wyższej polityki. Opko o normalnej pół-herosce (mniej więcej). I to jest właśnie piękne. Opisy są świetne, a scena w metrze rozbrajająca. Podoba mi się.
Za format przepraszam, ale wysyłam z bibliotecznego kompa. Stary Linux, jeszcze starszy Firefox, ale jest. W okolicy, w której przebywam nie ma innego miejsca z netem.