Wpis piąty: Poranna pobudka, czyli o tym, jak zaczęłam działać.
Poniedziałkowe słońce wstaje, niedługo nadejdzie czas na pożegnanie. Pierwsze. Zaczęła się nowa wojna, tym razem wojna o pokój. Pierwsi herosi wyruszą na misję. Ale niezbyt daleką, bo gdzieś na Wielkie Równiny, by szukać Wielkiego Ducha. Okej, pierwsze bóstwo z naszej długiej listy odhaczone. W kolumnie Misja widnieje kropka, która z biegiem czasu stanie się ptaszkiem, krzyżykiem albo podstawą pytajnika. I co z tego? Mamy jeszcze całą masę, miliony, może miliardy kultur, którym trzeba pokazać gdzie jest ich miejsce. Udowodnić, że jednak ktoś w nich jeszcze żyje, a jeśli to nieprawda, to pozwolić odejść w zapomnienie.
Jestem świeżo po rozmowie z Rachel, która miała niedawno, bo we śnie, pewne przerażające wizje. Najgorsze jest to, że ich nie pamięta. Niedokładnie, w każdym bądź razie. Ale przyszła do mnie o czwartej nad ranem. Była zwyczajnie przerażona. Źrenice miała rozszerzone, oddech przyspieszony, a całe jej ciało drżało. W kącikach oczu tańczyły łezki strachu, a na policzki wystąpił bardzo mocny rumieniec. Dodając do tego fakt, że przez pół nocy rzucała się na łóżku, mogłam stwierdzić, że sprawa była poważna. Dlatego też, zamiast, jak każdy człowiek przy zdrowych zmysłach, kazać jej wracać do siebie i nie hałasować, wzięłam ją za rękę, usadziłam na moim łóżku, dałam środek na uspokojenie i zaparzyłam herbatę. Wypiła, trochę pobredziła, a potem zasnęła. Ja nie byłam w stanie, nie po usłyszeniu jej nowin. A poza tym dziewczyna zajęła moje łóżko. Fakt, nie wstąpiła w nią wyrocznia, ale to co mówiła…
W jej dukanym, kilkuminutowym, monologu znalazło się miejsce i na cywilizacje, i na wojnę, i na zdradę, i na Innych, i na misje. Dwoma podstawowymi słowami, poza ‘boję się’, były ‘śmierć’ i ‘zagłada’. Niezwykle pozytywnie, nie ma co.
Mam zamiar zachować wydarzenia dzisiejszego (bardzo wczesnego) poranka dla siebie, a Rachel wmówić, że to był tylko zły sen. Co ja bym zrobiła, żeby tak było..!
Jestem już po litrze mocnej herbaty ziołowej i wizycie w toalecie. Napój przypomniał memu mózgowi, czym powinien się zajmować, a oczom, że zamknąć się mogą dopiero po obiedzie. Wy nie macie pojęcia o czym to ja tak pięknie prawię, prawda? Zabieram się więc do pisania.
Niedzielny (wczorajszy, przyp. dla tych, którzy jeszcze nie ogarnęli, że piszę to w poniedziałek o piątej, czy coś koło tego) poranek spędziłam odsypiając noc. Poobijana i podrapana po bitwie o sztandar, a do tego dręczona, i to dwukrotnie, koszmarami, potrzebowałam wypoczynku. Toteż po śniadaniu wzięłam książkę i całe słoneczne przedpołudnie spędziłam w hamaku to czytając, to śpiąc, to rozmyślając. Wpadłam w błogi nastrój typowy dla dni, które służą odpoczynkowi po ciężkim wieczorze. A uganianie się po lesie w przebraniu piecyka gazowego zalicza się do ciężkich wieczorów. Nie chciało mi się robić absolutnie niczego, czułam, że właściwie mogłabym już na zawsze pozostać w tymże hamaku.
Rzeczywistość bardzo brutalnie dała o sobie znać poprzez żołądek, który domagał się uzupełnienia. No tak. Śniadanie w postaci bułki z marmoladą nie zaspokoi na długo wygłodniałej dorastającej dziewczyny. Przetrwałam do lunchu tylko dlatego, że wypiłam szklankę cukrzanki. To tak herbata. Parzona według przepisu mojej matki. Bierze się torebkę zwykłej czarnej herbaty, zalewa wrzątkiem i tworzy z tego roztwór nasycony z cukrem. Daje porządnego kopa. I pozornie zaspakaja głód. Efektem ubocznym spożycia może być, ale tylko u osób nieprzyzwyczajonych, ostry bunt żołądka. A czasami całego układu pokarmowego.
Po lunchu miałam zamiar wrócić do nicnierobienia w hamaku, jednak, choć nie do końca, jestem półbogiem. A wiadomym dla ogółu jest fakt, że nie mamy życia łatwego, ciekawego i przyjemnego jednocześnie. Ale, jak się nad tym zastanowić, to mało kto ma.
Nico dopadł mnie jeszcze na stołówce, pardon, w Pawilonie Jadalnym. Który wygląda jak obskurna stołówka ze szkółki na prowincji. O ile w szkółkach na prowincji są stołówki. Bo jeśli są, to ciasne pomieszczenie z kilkunastoma długimi ławami i stołami pomiędzy nimi, oczywiście drewnianymi, bez jakichkolwiek ozdób, ze ściankami, które można zdemontować poprzez wyważenie kopnięciem, z nieszczelnymi oknami i kilkoma innymi klimatycznymi ‘udogodnieniami’ idealnie pasuje do mojego o nich wyobrażenia. Jedynym, co burzy ten obraz jest ognisko na środku. Bo takich chyba nie spotyka się w każdej stołówce.
Księciunio pokrótce wytłumaczył mi, że szukał mnie przez cały dzień. Ale chyba niezbyt się do tego zajęcia przyłożył, gdyż obóz nie jest zbyt duży, a ja się przed nim nie kryłam. Siedziałam na balkonie, który, choć wychodzi na las, jest dobrze widoczny. Ale zdecydowanie bardziej od tego, co Nico robił wcześniej ciekawsze jest to, co mi powiedział. A mianowicie fakt, że w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin zdążył znaleźć potencjalną ekipę na misję. Byłam, i nadal jestem, pod wrażeniem. Jedyny jego problem polegał na tym, że…
– Mam złą aurę. – Mówiąc to wywrócił oczami. – Że niby cuchnę śmiercią. Tak, tak mi powiedzieli! – Wzburzył się widząc moje niedowierzanie. – Odmówili rozmowy ze mną. Ale wcześniej, kiedy nie chciałem z nimi rozmawiać jako z Indianami, nie mieli problemu. Dopiero kiedy spytałem o ich szamana… – Przerwał, gdy dostrzegł, że z ledwością powstrzymuję śmiech. No bo jak można być na tyle niedomyślnym, by pytać herosów, na obozie, o ich szamana. – Wtedy ten, jak mu tam, Danny, Siedzący Osioł, czy jakoś tak, wyjechał mi z tekstem, że z nim mogę rozmawiać. Jest jakimś zakichanym szefem tej ich bandy! I powiedział, że mam nieodpowiednią aurę i kulturalnie poprosił mnie o opuszczenie pomieszczenia i nie zbliżanie się do niego i jego kumpli. A że jest synkiem tego durnia, Aresa, wolałem się podporządkować jego rozkazom. Dlatego to ty musisz iść z nimi pogadać. Już jasne dlaczegóż to cię tak szukałem?! – zakończył swój kilkuminutowy monolog (przytoczyłam tylko jego urywki). Włączyłam ponownie funkcje myślenia, którą wyłączyłam, kiedy tylko chłopak zaczął jęczeć. Jakby nie mógł tego wyjaśnić w jednym zdaniu. Rozumiem, każdy musi czasem trochę pojęczeć, ale żeby od razu do mnie z tym iść? Zrezygnowana pokręciłam głową, wzięłam od niego namiary Siedzącego Osła (jak to brzmi!). Nie jestem nadgorliwą służbistką, toteż wróciłam do hamaka, a na poszukiwania rzeczonego wodza wyruszyłam po obiedzie. I po poobiedniej drzemce, która jest stały i nieodłącznym elementem mojego funkcjonowania. Ratowanie świata sobie, drzemki sobie. Pierwsze może spokojnie poczekać na rzecz drugiego.
Moje wewnętrzne walki z lenistwem mogłyby być materiałem na całą długą książkę, może kiedyś napiszę, ale ponieważ nie skończyły się całkowitym zniknięciem takowego, pewnie tego nie zrobię. W każdym razie: zebrałam się w sobie, zwlokłam z ciepłego, miłego, wygodnego hamaczka, z rozgrzanego balkoniku i poszłam do Danny’ego. Zastałam go w jego domku. Wygląda jak bunkier wojskowy przygotowany na wizytę generała, z zewnątrz, jak i wewnątrz. Prosty i surowo, zero ozdób. A do tego nieskazitelna czystość. Nienaturalna, bo nawet resztki kwiatów w wazonach muszą być równo ułożone. Gorzej jak u Afrodyty.
Chłopak leżał na łóżku, pochrapując smacznie w rytm marsza żałobnego. Kiedy przyjrzałam mu się bliżej (nie trwało to zbyt długo) zobaczyłam kilka cech typowych dla mych pociotków, a mianowicie: silną budowę ciała, krzywienie się nawet przez sen, zaciskanie pięści i temu podobne. Obudziło to mój wewnętrzny instynkt sadysty, więc trzepnęłam go w łeb. Podskoczył, zbudził się oczywiście, wysunął przed siebie ręce i spytał zdezorientowany:
– Co? Kto, jak, gdzie? – Zdziwiło mnie, że nie zaczął od ‘Chcesz się bić?’. Najwyraźniej nie każdy synalek Aresa jest taki sam. Przekrzywił głowę i wydał z siebie nieokreślony pytający jęk.
– Izabela. Szukam cię – odpowiedział na pytania w trzech słowach. – Idziemy na spacer. – Wiem, że powinnam najpierw pogadać z nim o życiu, o pogodzie, o szkole, czy o czym tam jeszcze, jednakże uznałam to za zbędne, zważając na fakt, iż zrobił to wcześniej Nico. A poza tym miałam ochotę odpocząć. Danny albo jest tępy, albo wtedy akurat nie myślał, bo tak po prostu poszedł ze mną do lasu. Nie żebym coś chciała mu zrobić, ale nie jest normalnym, nawet w takim miejscu jak Obóz Herosów, że jakaś dziwna dziewczynka przychodzi do ciebie, brutalnie przerywa ci poobiednią drzemkę i zaciąga do lasu. A wszystko po to, żeby wysłać cię na misję.
Wyjaśnienie mu, co się dzieje w wielkim, pięknym świecie zajęło mi kilka długich, a nudnych i upalnych godzin. Spacerowaliśmy leśnymi ostępami, często zbaczając ze ścieżki. Niby to niebezpieczne, bo są potwory, ale… Mieliśmy miecze. Przedzierając się przez gęste krzaki jakoś łatwiej było mi opowiadać o wszystkich tych trudnych i pogmatwanych sprawach. Koncentrowałam się na tym, żeby nie porozcinać za bardzo skóry na łydkach i przedramionach, a nie na tym, by moja wypowiedź była sensowna. Szczęśliwie jego prosty umysł nie miał oporów, by uwierzyć w te cuda i dziwy, o których opowiadałam. Trzeba było tylko bardzo prostymi słowami mówić o prostych, w gruncie rzeczy, sprawach.
– Nie ma problemu, znajdę trójkę herosów –zgodził się. – Kogoś, kto by się nadawał. Tylko, widzisz, musisz mi towarzyszyć na dzisiejszym zebraniu… – Pomyślałam: spoko, przecież to żaden problem. Indiańce to cywilizowany lud, nie? Sęk w tym, że nie. Nasza obozowa sekta, złożona z przedstawicieli przeróżnych plemion, jest nieco szalona i inna od zwykłych wspólnot plemiennych. Chociażby dlatego, że stanowią zbieraninę różnych kultur, różnych tradycji, nieco tylko do siebie zbliżonych.
Co wiedziałam o Indianach? Do wczorajszego wieczoru mniej więcej tyle, że mieszkają w rezerwatach, w namiotach zwanych tipi lub wigwamami, polowali na bizony, nosili pióropusze, dziwnie się malowali, mieli fajne okrzyki bojowe… Poza tym wierzyli w Wielkiego Ducha, a każdy element wszechświata, od niedźwiedzia, przez stokrotki, po kamyki, był im bratem. I mieli takiego wodza, co się nazywał Geronimo. Niezbyt imponujące, nieprawdaż?
Uzbrojona w taką wiedzę poszłam na wieczorne ognisko owej mniejszości etnicznej. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, co ujrzałam. Może jestem staroświecka, bo przez całe popołudnie przygotowywałam się do tego, że zobaczę ludzi w maskach, ubranych w skóry, tańczących wokół totemu, bijących w bębny i w ogóle: cuda na kiju.
Tymczasem zastałam jedenaścioro (prawie) zwyczajnych nastolatków, siedzących wokół ogniska. Zwykła obozowa scenka, słowo daję. Żadnych masek, przebrań, a z instrumentów – zwykła gitara. Grajek z przeciętnym talentem muzycznym cosik brzdąkał, reszta podpiekała kiełbaski, chleb, jabłka, co kto miał.
Przysiadłam się do nich, posłuchałam rozmów, a gadali o wszystkim: od wydarzeń bieżących i pogody po kwestie natury teologicznej jak kamień, który opowiedział wszystkie historie. Nie miałam pojęcia czym ów kamień jest, więc Tom, piętnastolatek od Aresa, niezbyt wyróżniający się spośród swych braci czymkolwiek, opowiedział mi o tym jak w dawnych czasach, gdy prerie były bezkresne, a zwierzęta żyły w zgodzie z ludźmi, osierocony chłopak wyruszył na życzenie ciotki na polowanie. Wracając do swego plemienia natknął się na kamień, który opowiedział mu wszystkie historie świata.
– I tak to się odbyło – zakończył. – Wszystkie historie, które znamy pochodzą od kamienia i od niego pochodzi cała nasza mądrość.
– Nie chcesz przez to powiedzieć, że jeśli chcesz być mądry, masz być jak kamień? Chociaż to by wyjaśniało twój intelekt – zakpiła Samanta. Córka Afrodyty, którą mogłabym posądzić o wszystko, ale nie o Indiańskie korzenie. Jest błękitnooką blondynką, o delikatnych rysach twarzy. Nie wnikałam skąd jest i dlaczego należy do obozowej wspólnoty. Mimowolnie się uśmiechnęłam.
– Przymknij się – niezbyt błyskotliwie odciął się Tom. Dziewczyna spojrzała na niego z politowaniem i zwróciła się do mnie:
– To jak? Kogo szukasz?
– Y… – zająknęłam się – Paru osób na misję.
– Kogoś konkretnego? – dopytywała.
– A to Danny wam nie powiedział?
– Nie bez powodu ma ksywę Siedzący Osioł – wymamrotała pod nosem. – Wyobraź sobie, że nie. – Przy okazji wymownie spojrzała na chłopaka. Ten uśmiechnął się głupkowato.
– A o tym, że jakoś na jesieni trzeba sobie zarezerwować termin na spektakl pod tytułem ‘Koniec Świata’, z gościnnym udziałem wielu niedocenionych bogów, wiecie? – Popatrzyli na mnie jak na wariatkę. Trudno im się dziwić, tak obiektywnie rzecz ujmując.
– A dlaczego mielibyśmy nie wiedzieć? – odezwał się wreszcie jakiś cichy głos. Po kilku sekundach dostrzegłam właściciela tegoż. Drobny chłopak siedzący obok mnie. Na oko dziewięć lat (plus minus trzy, nigdy nie byłam najlepsza w ocenianiu wieku). Brunet, jaśniutka skóra, płaska twarz. No nie całkiem płaska, wiecie, co mam na myśli. Przeszukałam pokaźne zasoby mojej pamięci przypominając sobie, ze nazywa się Finnick i pochodzi z Alaski. Syn Chione. Cichy i spokojny, zazwyczaj trzyma się na uboczu.
– Czyli, że wiecie? – Musiałam się upewnić. Spojrzeli na mnie, jakbym była niespełna rozumu. Dobra, trochę za późno uświadomiłam sobie, że słowa Finnicka były oczywistym potwierdzeniem, prze co wyszłam na trochę niekumatą osobę.
– Tak, wiemy. Wszyscy. – Niepewnie i powoli powiedziała Henrietta. Początkowo jej nie poznałam, a raczej nie zorientowałam się, że to ta sama dziewczyna, która ubezpieczała tyły Hoodom, dopóki nie zaczęła działać na własną rękę. Oj tak, niezły z niej urwis, ale cóż, takie skutki przebywania wśród Hermesiaków od siódmego roku życia. Dla uzupełnienia: na jesieni skończy szesnaście lat. Nieoficjalnie to właśnie ona przywodzi jedenastce. Kiedy Hoodowie są niedysponowani albo zbyt nieogarnięci.
– Więc… skoro wiecie – mówiłam urywanymi słowami – to dlaczego… nic nie robicie? – dokończyłam. Wypowiedzenie tych słów zajęło mi dobrych kilkadziesiąt sekund, podczas których zmierzyłam wzrokiem wszystkich zgromadzonych. Gdy skończyłam zapanowała przerażająca cisza. Nie było słychać niczego, może to tylko moje wrażenie, ale tak właśnie było. Ogień, choć płonął, nie trzaskał wesoło, świerszcze nagle ucichły, przerwały swój koncert. A szkoda, bo mogłabym napomknąć o tym, jak to pięknie grają. Cokolwiek, byleby przestali się na mnie gapić z mieszaniną nienawiści, złości i czegoś jakby podziwu. Co jednocześnie mogło być ledwo powstrzymywaną chęcią mordu.
– Jesteś głupia, bezczelna, ślepa czy może wszystko to naraz? – wysyczał przez zęby Danny. A, obraziłam ich. Czyli, że oni jednak coś robili…! Zbyt późno przyszło do mnie owo olśnienie. Zbyt późno.
– Prze… przepraszam..? – wydukałam uśmiechając się głupkowato. Nadal się na mnie gapili. Nadal chcieli mnie zabić (albo zrobić jakąś inną straszną rzecz) wzrokiem. Czułam się (odrobinę) niekomfortowo. Wbiłam wzrok w ziemię, uznając to za najskuteczniejsze rozwiązanie.
Nie wiem ile czasu kontemplowałam igły leżące przede mną. Układały się w fantazyjne wzory, bez żadnej reguły, jak to igły mają w zwyczaju. Kiedy znałam na pamięć każdy szczegół podłoża przede mną, rozważyłam moją sytuację. Naokoło mnie siedziało jedenaścioro obrażonych, a zapewne również wściekłych Indian, którzy mieli ochotę zemścić się za zniewagę. Przecież coś tam na pewno robili, jak ja mogłam być tak głupia..!
Usłyszałam ciche parsknięcie, nie podniosłam jednak głowy. Wolałam nie widzieć, co się dzieje. Zaczęłam też słyszeć inne dźwięki. Las zaczął szumieć, a jakaś gałązka, przepalona, złamała się na dwie części. Przestraszył mnie ten nagły trzask, wzdrygnęłam się, uniosłam wzrok i zobaczyłam… że te podłe dzieciaki się ze mnie śmieją. Moja mina musiała być tak, hm, ciekawa, że gdy tylko na nich spojrzałam wybuchli głośnym śmiechem. O ile wcześniej to był nieśmiały i powstrzymywany chichot, o tyle wtedy był to głośny ryk, który przyrównać można do tętentu stada bizonów pędzącego po prerii. Z pobliskiego lasku wypadł nawet jakiś zabłąkany heros, wymachując niezgrabnie mieczem i wołając do potworów, że mają się poddać. Nie pomogło nam to w opanowaniu się.
Pomijając kolejne fale zabójczego śmiechu i przeprosiny za głupi żart (musieli, po prostu musieli ze mnie zakpić) omówiliśmy szczegóły misji. Tradycyjna procedura, nudna jak diabli, szczególnie od czasu wprowadzenia konwencji Genewskiej, traktatu Wersalskiego, wstępnego protokołu kapitulacji, konstytucji USA, (…) i nowego regulaminu BHP w obozie. Sprawdzanie, czy wszystko odbywa się zgodnie z przepisami, trwałoby niemiłosiernie długo, mniej więcej tyle, ile czekanie na wizytę u specjalisty w ramach NFZ-tu, gdyby bóg za to odpowiedzialny nie wykitował i nie został wysłany na bardzo długie wakacje, na jakąś zapomnianą wysepkę na Pacyfiku. Dlatego też załatwiłam wszystko nieprzepisowo: bez Chejrona, bez pięciu osób towarzyszących, bez jakiegoś boga, bez dokumentów do podpisu.
Na przepisy już ponarzekałam, a wracając do spotkania z Indiańcami: po dwóch kolejnych godzinach wysłuchiwania ich kłótni kto, z kim i do koga ma iść, by prosić Wielkiego Ducha, Manitou, Duchy Przodków, Magiczne Skały, w każdym razie ichniejsze bóstwo, miałam dość. Wstałam, zarządziłam ciszę i wyznaczyłam trzy osoby, które pójdą paktować. Szybko i sprawnie, bo zaczynało mi się robić zimno. Kogo wybrałam? Henrittę, Finnicja, bo mnie pogrążył, Melannie, uroczą córeczkę Demeter. Tą ostatnią to dlatego, że ma fajne buciki. Czarne mokasynki, jedne z najlepszych w kraju, jeśli wierzyć jej słowom. Oryginalna produkcja jej babki.
No, to by było na tyle, jeśli chodzi o wczorajszy wieczór. W miarę spokojnie, ludzie są, misja jest, jak na razie wszystko okej. Nie ma tylko jednej rzeczy, i oby Chejron pozwolił im iść bez niej. Po co komu przepowiednia, powiedzcie wy mi. W tej chwili błagam bogów, by Rachel nie zaczęła mówić wierszem. Jedna, prosta prośba. Czy to tak wiele?
Wiecie, że nadzieja matką głupich? Jestem bardzo, bardzo głupia. Podczas pisania ostatniego zdania dziewczyna obudziła się. Wstała, otworzyła szufladę w moim biurku. Wyjęła kartkę i ołówek, napisała coś. Moja pierwsza myśl: przecież ja w tej szufladzie trzymam wszystko, skąd ona wiedziała gdzie jest ołówek! Dopiero druga podpowiedziała, że to może być mój koszmar. Trzecia kazał wstać i przeczytać. A po drodze czwarta rozważała prawdopodobieństwo tego, że Rachel pisze listę zakupów. Niestety, któżby się spodziewał, to była przepowiednia. Była, bo ją podarłam. Ja mądra. Zapamiętałam całą, Rachel też, nie ma problemu. A raczej jest. W kilku słowach: osiem wersów przepełnionych zaimkami. Oto i dzieło w pełnej okazałości:
Troje pojedzie na znany ląd,
Lecz wylądują daleko stąd.
Inni wyruszą by ich znajdować,
A przy okazji bogów ratować.
Jeśli nie zdążą Innych nawrócić,
Nie im pisane tutaj powrócić.
Czasu nie mają ni jedni, ni drudzy,
Zanim wyruszą i Jego słudzy.
Optymistycznie, co? Nie będę tego interpretować, nie będę mówić o tym Chejronowi, panu D., ani w ogóle nikomu. Po co? Ja się pytam po co!? Przecież to tylko jakaś głupia przepowiednia! One się zawsze sprawdzają, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz! Może teraz? Dzidziu?
Dobra, nie panuję nad emocjami. Kończę, bo zaraz zacznę pisać od rzeczy (jakbym kiedykolwiek robiła inaczej). Narazie.
„To tak herbata” – „To taka herbata”
Według mnie troszeczkę mało dialogów.
A przepowiednia mówi ogólnikowo, bez jakiś większych szczegółów, ale fajne rymowanki zrobiłaś XD.
Jak dla mnie, to ja nie potrzebuję jakiejś wielkiej ilości dialogów. Szczerze mówiąc, dla mnie jest idealnie. Twój warsztat pisarski jest naprawdę fajny. Opisujesz wszystko dokładnie, tak jak w prawdziwej powieści. Jednak wg. mnie przydałoby by się minimalnie przyspieszyć akcję. Np. dodać jakąś walkę z potworem podczas tego wyjaśniania w lesie lub jakieś ćwiczenie obozowe. Po prostu w ten sposób czytelnik dostanie nieco adrenaliny. Przepowiednia jest genialna, bo przepowiednie SĄ ogólnikowe i nikt nic na to nie poradzi. 😀 , ona jest taka przepowiedniowata. ( 😀 ). Bardzo realistyczna. Podobają mi się wogóle te przygotowywania, bo to nierealne, takie : „O, jestem herosem! Jestem Wybrańcem! Przepowiednia! No to Huzia na Juzia, jadę na misję w piżamie i nic nie zabieran, bo muszę to robić tak strasznie szybko.” 😀