Od Autorki: Witam, witam. To jest najprawdopodobniej ostatni rozdział przed Obozem Herosów, na który wybywam w niedzielę 😀 Wybaczcie mi, ale nie miałam czasu skorygować błędów, bo chciałabym jeszcze w tym tygodniu wysłać Wam jakieś moje prace (Propozycje dowolnych postaci albo scenek w komentarzach, ale błagam, z opinią na temat rozdziału).
Czytających gorąco proszę – Włączcie sobie „Apocalyptica-I don’t care” i puszczajcie tę piosenkę tyle razy, póki nie skończycie czytać. Ona w pewnym sensie dodaje tej części dramatycznej atmosfery (szczególnie w drugim wątku, już w Obozie Jupiter)
Dla Melii – Za cierpliwość przy dokładnym sprawdzaniu tego cholerstwa i za to, że czyta od początku. Dzięki 😀
Rozdział VI: I don’t care
Ze słodkiej drzemki wybudził nas bezwzględny dla uszu krzyk Leona wydobywający się z głośników, które były chyba w każdym kącie tego przytulnego pokoju.
– Lunch ludzie, lunch! – Słyszłam po raz setny i po prostu znienawidziłam tego kolesia za bezpowrotnie uszkodzone bębenki. Po pięciu minutach darcia mordy Leo przestał a ja byłam już całkowicie żywa. Nie żeby coś, ale kiedy skminiłam fakty, że trzeba chociaż narzucić coś na siebie, bo przecież jeść w bieliźnie nie wypada, to uznałam, że się nie ruszę z miejsca. Nie to, żebym była leniwa, czy niezbyt głodna, ale przygnieciona chłopakiem który mógł ważyć jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilo.
– Ken, człowieku! Wstawaj! – Powiedziałam i próbowałam go zepchnąć, ale wyglądało to tak, jakby ofiara usilnie próbowała wydostać się z łap ogromnego niedźwiedzia. Po chwili udało mi się wyciągnąć jedną rękę, co było połową sukcesu, bo potem tylko uszczypnęłam giganta w szyję, na co zareagował podskokiem. Aktualnie nie obchodziły mnie jego uczucia, bo cieszyłam się, że mogłam spokojnie zejść z łóżka.
– To ja na tobie spałem? – Zapytał z niedowierzaniem pocierając zaspane oczy.
– Jak zabity. – Przytaknęłam. – Zbieraj się, wołają nas na lunch. – Powiedziałam ubrałam pomarańczową koszulkę i spodenki. Kenji podrapał się przez chwilę po głowie i naciągnął na siebie spodnie, po czym podszedł do drzwi i otarł twarz.
– Koszulki nie bierzesz? – Spytałam biorąc kartę z półki. Chłopak spojrzał na mnie, na mój T-shirt i na swój tors. Podniósł koszulkę którza jeszcze trzy godziny temu była odruchowo rzucona na podłogę i niechlujnie założył ją przez głowę. – Możemy już iść? – Spytałam.
– Yyyy tak jasne. – Odpowiedział i otworzył drzwi. Wyszliśmy pośpiesznie a na zewnątrz zamknęłam drzwi.
– Wiesz, że ślicznie dziś wyglądasz? – Szepnął Ken i dziabnął mnie w zakolczykowane ucho.
– Jej, dziękuję kochanie, ale jestem głodna a głodna Dallas jest brzydka i zła. – Powiedziałam. Złapałam go za rękę i udałam się z nim do windy. Kenji nacisnął guzik by ją przywołać i kiedy drzwi się otworzyły, naszym oczom ukazała się liżąca para – Ino i Max. Szczerze mówiąc takiej scenki nie widziałam nawet w pornosach. Myślę, że gdybyśmy do niej nie wsiedli, roznieśliby tą windę w mniej niż piętnaście minut. Popatrzyliśmy z Kenem po sobie a potem znów na nich. Kdy się skapneli, że patrzy na nich dwójka ludzi mieli w oczach wstyd i przerażenie.
– My tylko… – Max próbował się usprawiedliwiać, dalej trzymając Ino w uścisku.
– Daj spokój, stary. Już czujecie się bezpieczni? – Zapytał sarkastycznie Kenji.
– Oj my tylko okazywaliśmy sobie miłość… – Wyprostowała jasnowłosa.
– Meh… Wasza zażyłość rzuca się w oczy. – Powiedziałam, na co granatowowłosy zareagował śmiechem. Przez całą drogę na zerowe piętro statku ta dwójka nie uraczyła nas ani słowem. Ja chyba też nie miałam ochoty z kimkolwiek gadać. Wysiadając zobaczyliśmy wielką strzałkę w lewo głoszącą „jadalnia w tę stronę”. Nie miałam nic do dwumetrowych strzałek, więc skierowałam się z moim narzeczonym we wskazaną stronę. Kurcze… Tak głupio to brzmi. Narzeczony/narzeczona – Nie jestem przyzwyczajona do takiego słownictwa, więc nie oczekujcie ode mnie, że będę go jeszcze kiedykolwiek używać. Przy miedzianym stole jadalnym siedzieli Leo z Thalią i chyba nas obgadywali, bo kiedy weszliśmy, mieli kamienne twarze.
– I jak się bawicie turyści? – Spytał Leo z szerokim uśmiechem.
– Koleś… Obudziłeś mnie tym swoim Vaderem. – Mruknęłam.
– ZASADA PIERWSZA! – Przypomniał i wstał. – TO są talerze i kubki. – Wskazał na naczynia leżące na drewnianym kredensie.
– Amerykę odkryłeś geniuszu. – Prychnęła Ino.
– CZY DASZ MI SKOŃCZYĆ KOBIETO? – Leo podniósł głos i z wytrzeszczem spojrzał na szarooką. – Jeżeli pomyślicie o jakiejś potrawie bądź piciu, natychmiast się na nich pojawi, okej? – Wszyscy mruknęli z zachwytem. – Ekstra, to zabierajcie je i do stołu dzieciaki! – Uważnie przyjrzałam się, co robi ten naćpany latynos.Wziął dwa kubki, dwa talerze dla siebie i Thalii i usiadł na swoim krześle prezesa. Nie różnił się praktycznie niczym od naszych, ale miał tysiące kryształków Svarowskiego które tworzyły napis „Kapitan Leo”. Uznałam to za szalenie niepochlebny wyraz uwielbienia samego siebie i zanim się obejrzałam, on zajadał się już jakimś makaronem a Thalia w spokoju gryzła kawałek pizzy. Widząc, że Kenny wziął talerz i kubek również dla mnie, zajęłam miejsce obok niego. Patrzył się przez chwilę na talerz a potem zwrócił się do mnie.
– Na co masz ochotę?
– Zjadłabym steka z frytkami. – Powiedziałam nagle czując zapach średnio wysmażonego mięsa. Spojrzałam na talerz na którym pojawiło się moje życzenie. – A ty?
– Koktajl z krewetek… – Odpowiedział rozmarzonym głosem i spojrzał na swój talerz, na którym stał wielki szklany kielich z krewetkami i owocami. Pół Japończyk spojrzał na mnie i przybliżył się do mojego ucha. – Jak już się hajtniemy, chcę takie talerze w domu.
– Damy radę. – Szepnęłam. – Leo tyle ich ma, że chyba się nie skapnie, jak mu zwiniemy. – Uśmiechnęłam się szyderczo. Gdy już wszyscy zjedli i wypili kapitan oznajmił, że obiad zjemy u Rzymian, którzy zaoferowali nam pomoc. Rozeszliśmy się do pokoi ale dla własnego bezpieczeństwa, postanowiliśmy z Kenem przejść się schodami, a windę pozostawić gołąbeczkom. Gdy tylko zamknęłam drzwi od wewnątrz, Kenji rzucił się na łóżko i zdjął koszulkę.
– Nie za gorąco ci? – Spytałam.
– Ty mnie rozgrzewasz, bujaaa! – Krzyknął a ja parsknęłam śmiechem. Wydaje mi się, czy od momentu wkroczenia na statek ten koleś się rozkręcił na maksa? Usiadłam obok niego nie przestając się śmiać.
– Dobry tekst. Zanotuj sobie gdzieś. – Poradziłam.
– Ale po co… – Chłopak pociągnął mnie za ręce i wylądowałam na jego torsie. – Mam nadzieję, że dożyję widoku twojej osoby w sukni ślubnej… Panno Evans… – Ken pocałował mnie w usta a potem w brodę.
– A potem? – Spytałam.
– A potem skończymy studia… Znajdziemy pracę… – Pocałunkami schodził coraz niżej. – No i dzieci… – Zakrztusiłam się śliną w trakcie kiedy on całował mój obojczyk. – Dzieci na pęczki. – Szepnął z uśmiechem.
– Uśmiałam się. – Westchnęłam. – Jeden maluch wystarczy. Nie cierpię dzieci. – Wzdrygnęłam się
– No wiesz? One są przecież takie słodkie. Dalibyśmy radę. – Powiedział. – Będziesz świetną mamusią.
– Raczej nie widzę się w roli matki. – Sprostowałam.
– Ale weź pomyśl. – Ken ciągnął temat dalej. – Wyobraź sobie. Siedzimy na ganku naszego domu – wielkiego, białego, z cudnym ogrodem i patrzymy na nasze dzieci, które biegają sobie dookoła drzew owocowych. Wyobraź sobie ich radosną minę ich perlisty śmiech… Wygląd. – Szeptał tak słodko… Nie miałam ochoty, żeby przestawał. – Moje włosy… twoje oczy… Jasna jak Księżyc cera i to twoje sexy mordercze spojrzenie…
– Mmm tak… Bardzo sexy… – Jęknęłam i zamknęłam oczy. Ta scena była wyjątkowo miła. Temat o dzieciach zawsze budził we mnie niepokój, bo to jest tak: urodzić, co jest drugą największą męką przed samopodpaleniem, nauczyć mówić, nauczyć chodzić i wychowywać ze świadomością, że od pewnego roku życia dziecko trafiłoby do Obozu Herosów. – Muszę przyznać, że jesteś mistrzem perspektyw. – Cmoknęłam go w czoło.
– Nie, żeby coś, ale też tak myślę. – Uśmiechnął się sarkastycznie.
– Jest coś, czego ty w ogóle nie umiesz uczynić, kochanie?
– Jest pewna rzecz…
– Jaka…?
– Nie umiem wzrokiem przenikać bielizny… – Szepnął a ja padłam ze śmiechu na podłogę.
~~ ~~ ~~
– Reyna! Lata cię nie widziałem! – Leon schodził ze statku z szeroko rozwartymi do uścisku ramionami. Podszedł do pretorki i przytulił ją tak mocno, że wydęła swoje policzki. Było już dobrze po dwudziestej drugiej. Psy Reyny miały włączone reflektory, a inni Rzymianie podręczne latarki.
– Mi też jest miło znów cię zobaczyć… Ale puść mnie już. – Powiedziała spokojnym głosem, na co chłopak ją opuścił i złapał się za głowę w geście „nie wiem co powiedzieć, więc przepraszam”. Jej roboty warknęły cicho w stronę chłopaka a ten podskoczył do tyłu. Potem trochę się ogarnął i znów zaczął mówić.
– To są moi przyjaciele. – Wskazał na nas. – Dallas, Thalia, Ken, Ino i Max. – Reyna zmierzyła nas wzrokiem.
– Córki Jupitera?
– Yyy…
– Zeusa. – Poprawiła Thalia.
– Bez różnicy. – Reyna uśmiechnęła się. – To co, zapraszam na posiłek, wszystko obgadamy. – Dziewczyna poprawiła paski na złotej zbroi i machnęła ręką w swoją stronę.
– Jeszcze chwilkę! – Leo wyciągnął z kieszeni swoich spodni mały pilot i nacisnął czerwony guzik, na co „Argo II” zareagował jak zaparkowany samochód.
– Pilot od statku? – Spytała Reyna z zażenowaną miną. – Na serio?
– Żeby nie powtórzyło się bombardowanie jak ostatnio. – Odpowiedział Leo, po czym schował pilocik. – W porządku. Prowadź siostro. – Spojrzał na pretorkę, która szła na początku, po czym ją dogonił i zaczął opowiadać, jak to dopracował statek.
– Czyżby Leo zarywał do Reyny? – Spytałam siostry.
– Leo jest desperatem. Nie może znieść, że wszyscy wokoło mają drugą połówkę a on nie… – Powiedziała Thalia.
– I żadna na niego nie leci? Przecież ma ekstra poczucie humoru…
– Nie no, jest taka jedna… – Dziewczyna przegryzła wargę i spuściła wzrok. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Nie wiem czemu, ale chciało mi się śmiać.
– Ty?
– To aż takie dziwne? – Spytała.
– No nie wiem, przecież jesteś łowczynią.
– Już nie, a Leo jest taki… ugh…. – Dziewczyna westchnęła i złożyła ręce na piersiach. – Po prostu mi się podoba.
– To nie wiem, może eee zagadaj? – Spojrzałam na nią z politowaniem, no ale skoro biegała sobie po lasach przez kilka lat, mogła nie wiedzieć absolutnie nic o flirtowaniu. Ej… Co ja taka mądra jestem, jak też cudem chłopaka znalazłam…
– Dla ciebie to takie proste…
– No błagam cię! Czy ty nie widzisz, jak on na ciebie patrzy? Nie zdziwiłabym się, jakby on też na ciebie leciał.
– Serio? -Thalia spojrzała na mnie z nadzieją.
– Jasne, a teraz idź do cholery! – Ponagliłam ją, na co ta pośpiesznie do niego podbiegła i zaczęła konwersację od „Heeeeeeeeeeeeej Leo!”. Miałam ochotę z niej trochę poszydzić, ale przypomniało mi się, że to moja siostra więc… pochamowałam lekko swój entuzjazm.
– Co się stało Thalii? – Spytał nagle Kenji nachodząc mnie od tyłu.
– Bogowie! Nie strasz mnie. – Westchnęłam. – Chciała pogadać z Leonem.
– Aaa, bo jakoś tak się dziwnie zachowuje… No nieważne. – Machnął ręką. – Jak się czujesz?
– Wiesz, z każdej strony otaczają mnie kolesie w takich samych koszulkach, z dzidami, gladiusami i podręcznymi nożami. Jeden fałszywy ruch i już po nas, także ty już dobrze wiesz jak się mogę czuć… – Powiedziałam sarkastycznie.
– Racja… – Kenji rozejrzał się wokoło. – Tak, jesteśmy otoczeni. – Powiedział. Reyna pokazała nam stoły przy ognisku przy których mogliśmy zjeść. Księżyc powoli układał się w kształt rogala, ale dalej pięknie oświetlał polanę, na której znajdowała się „stołówka”. Jacyś kolesie podeszli do zbioru chrustu i wykrzesali ogień, który dawał kolejne źródło światła. Wszyscy wzięli się za jedzenie, tylko Reyna podeszła jeszcze raz do naszego stolika.
– Co zamierzacie? – Spytała, patrząc na nas, jakbyśmy byli w stanie zrobić dosłownie wszystko.
– W przepowiedni było, że rodzeństwo które spotkało jakieś przekleństwo wyciągnie skrzynkę… „skrzynkę zapomnienia”. Mówi ci to coś? – Leo spojrzał na pretorkę.
– Tak… Tak, była tu taka skrzynka… Ech. – Reyna spojrzała w gwiazdy. – Na początku dwudziestego wieku rzymianie ukryli ją gdzieś w podziemnych korytarzach przed nazistami. – Powiedziała. – Od tego czasu nikt jej nie szukał, była tylko jedna wzmianka ale… Ona się całkowicie różni od waszej. – Spojrzała na nas, jakbyśmy nie wiedzieli o czym mówimy.
– Kontynuuj. – Poprosił Leo. Reyna niepewnie spojrzała na mnie, a potem na Thalię.
– „ Nie greczynka, lecz heroska, Jupiterowa troska… Bogowi postawiła się całą sobą, wszystkimi kośćmi i teraz nosi na sobie gorzkie brzemię miłości. Nie przełamie fatum, nie cofnie przeszłości, ale wydobędzie zapomnienia szkatułkę z ciemności. Pocałunek śmierci musi jej oddech zużyć, jeżeli postanowi ród Jupitera przedłużyć…” – Zacytowała niepewnie rzymianka. Momentalnie mnie coś trafiło. Kenji słuchał jak zaczarowany. Patrzył tylko na Księżyc nieprzytomnym wzrokiem.
– Czyli w końcu kto ma wydobyć tą szkatułkę? – Zapytał Max.
– Wiecie… – Zabrałam głos. – Wydaje mi się, że obie przepowiednie chcą, żeby cała herosowa rodzina zebrała się w kupę i poszukała tej szkatułki, natomiast z miejsca w którym jest położona, wyciągnie ją para przeklętych. Jakby nie patrzeć, jesteśmy tak jakby spokrewnieni, no nie? – Spojrzałam na granatowowłosego, który miał szkliste oczy.
– Ty i Ken… To wy jesteście przeklęci. – Ino rozszerzyły się źrenice do niewyobrażalnego rozmiaru.
– Taa, na to wygląda. Umrę na porodówce. – Zaśmiałam się. – Kto by pomyślał, że umrę tak głupio?! – Krzyknęłam.
– Uspokój się. – Thalia położyła rękę na moim ramieniu. – Wymyślimy coś.
– Aha! Jasne! – Wrzasnęłam. – Pieprzony Ares, niech go szlag! – Przeklęłam ze łzami w oczach, spojrzałam na wystraszoną Reynę i szybko przestałam robić awantury. Nie widziałam w jej oczach nic, prócz współczucia.
– My z Thalią też pójdziemy. Jesteśmy rodziną. Powinniśmy trzymać się razem. – Szepnęła Ino.
– A my z Max’em będziemy robić za obstawę, czy coś…. – Pisnął Leo i wziął się za kurczaka. Nie mogłam patrzeć jak oni ze spokojem wpatrują się w swoje talerze. Nawet Reyna nie wiedziała, co powiedzieć i odeszła do swoich. Łzy ciekły mi po policzkach. Odechciało mi się wszystkiego. Wstałam i pobiegłam do lasu cicho płacząc. Kur*a. Nigdy nie okazuję uczuć. Nigdy. Teraz zachowałam się niedojrzale. Wskoczyłam na drzewo i wspięłam się na najwyższe rozgałęzienie. Dlaczego nie mogę być normalna? Dlaczego urodziłam się herosem? Chciałabym skoczyć z mostu, zaćpać się, cokolwiek, ale nie umierać przy porodzie własnego dziecka. Nigdy nie zobaczę tych malutkich stópek, delikatnych rączek i wielkich oczek. Gdyby ktoś zapytał się mnie, czy było warto postawić się wszechpotężnym, powiedziałabym nie. Usłyszałam jakiś szelest. Odwróciłam wzrok i zobaczyłam JEGO.
– I jak, opłacało się? – Zapytał siedzący naprzeciw mnie bóg wojny. Czy on do cholery nie słyszał moich myśli? Otarłam łzy które strumieniami ciekły po policzku i zacisnęłam pięści.
– Wszystko opłaca się bardziej, niż bycie z tobą, frajerze. Nie dość, że niszczysz swoje życie, niszczysz też innych. – Pociągnęłam nosem.
– Masz ostatnią szansę. Możesz być matką moich dzieci, albo oglądać swoje, ale z Hadesu. – Szepnął mi na ucho. Spojrzałam w jego czerwone tęczówki, objęłam w torsie a potem zrzuciłam z drzewa. Uderzyłby w ziemię, gdyby nie zamienił się w sokoła.
– Nigdy! Wolę skonać szajbusie! – Zawołałam za nim i skuliłam się, łkając na swoje kolana.
– Dallas? – Usłyszałam głośne szepty tuż pode mną. – Jesteś tam? – Zapytał Ken.
– Zostawcie mnie w spokoju! – Ryczałam. – Wszyscy! – Zaczęłam płakać jeszcze głośniej. Usłyszałam, że syn Artemidy szybko wspina się na drzewo. To nawet nie była wspinaczka. Wdrapał się na pierwszą gałęź i skakał z jednej na drugą momentalnie znajdując się przy mnie. Oparł się plecami o pień. Miał oczy czerwone od płaczu. Nie rozumiem… Siedziałam tu tak długo, że sam zdążył nabawić się spuchnętych oczu? Pociągnął nosem a on otarł moje policzki. Przybliżył mnie bardziej do siebie głaszcząc po głowi.
– Przepraszam… Wszystko przeze mnie! – Wybuchnął płaczem jak dziecko. Nigdy bym się tego niespodziewała. Był wrażliwy, nawet bardzo, ale z taką rozpaczą nigdy się nie spotkałam. Ścisnęłam go mocno i wsłuchałam się w jego nierówny oddech.
– To nie twoja wina… To nie nasza wina… – Przełknęłam łzy. – Ja niczego nie żałuję. Nawet jak przyjdzie mi umrzeć…
– Nawet tak nie mów. – Powiedział załamanym głosem.
– … Będziesz wspaniałym tatusiem. – Gorzko się uśmiechnęłam, na co jęknął jeszcze głośniej.
– Koszmar! – Wrzasnął. – Nienawidzę swojego życia!
– Tak widocznie musiało być. Nie obwiniaj się, to nic nie da. – Szepnęłam.
– Nie chcę cię stracić… – Odpowiedział. – Nie chcę stracić miłości, która zmieniła we mnie wszystko. – Spojrzał głęboko w moje oczy i przełknął łzy.
– Nie płacz… Wszystko będzie OK. Obiecuję. – Powiedziałam i położyłam jego głowę na swoim ramieniu. Chciałabym wierzyć, że jednak to wszystko potoczy się inaczej. Życie potrafi zmienić wszystko, a jedna jedyna przepowiednia wszystko spierdzielić.
~~ ~~ ~~~
– Na pewno nie chcecie, żeby moi ludzie poszli z wami? – Spytała niepewnie Reyna pokazując nam wejście do tunelu. Wydawało mi się, że nie okazywała nam troski, ale martwiła się o tunele, które przechodziły centralnie przez Nowy Rzym. Leo podziękował jej za pomoc, ale powiedział, że damy sobie radę sami. Wszyscy pomału schodzili. Latynos pstryknął palcami i pojawił się mały płomień, który był w stanie rozświetlić pomieszczenie. Ino nauczyła swojego brata nowej sztuczki. Wyciągnęła ręce wysoko do nieba i prosto na jej dłoni wylądowała spadająca gwiazda tak jasna, że można było zobaczyć dziewczynę w promieniu pięciuset metrów co najmniej. Granatowowłosy zrobił to samo przed korytarzem. Jego światło w porównaniu do nieskazitelnie białej gwiazdy Ino było jasnoszare.
– Ma cztery tysiące, sześćset siedemdziesiąt osiem lat. – Szepnął Kenji. – Widziała, co dzieje się na Olimpie za czasów Kronosa. – Uśmiechnął się do mnie. – Chcesz ją pogłaskać? – Spytał cicho. Spojrzałam na niego wytrzeszczonym wzrokiem. Swoje smutki topiłam jedząc żelki i tak na serio skupiałam się tylko na tym, jaki smak przeżuwam.
– Słucham?
– Czy chciałabyś pogłaskać gwiazdkę, która ma cztery tysiące, sześćset siedemdziesiąt osiem lat? – Powtórzył.
– Yyyy a się nie spalę, czy coś? – Spytałam zdziwiona.
– Raczej nie, jest bardzo delikatna. – Złapał źródło światła od góry i dołu i podał mi do rąk. Złapałam ją tak samo jak on. Była lekka i aksamitna w dotyku, ale po dwóch minutach moje ręce całkowicie zdrętwiały. Czułam, jak malutkie igły wżynają mi się pod skórę. Szybko odrzuciłam gwiazdę od siebie. Ken szybko złapał ją jak piłkę do kosza.
– Eeheeej, uważaj. Możesz spowodować wybuch bomby nuklearnej. – Ostrzegł mnie i uśmiechnął się nieznacznie po raz pierwszy tego wieczora.
– Dzięki za szansę potrzymania świecącego chaosu w bryle. – Powiedziałam.
– Dobra ludzie, plan jest taki. – Leo zabrał głos. – Mamy krótkofalówki i zmysł orientacji więc jakoś przeżyć musimy. Każdy zabrał ze sobą ambrozję i nektar? – Wszyscy kiwnęli głowami. – W porządku. Ja i Thalia idziemy prawym korytarzem, Max i Ino środkowym, Dallas i Kenji lewym. W razie czego wołamy resztę. – Skończył. Podeszłam do Thalii i ją przytuliłam.
– Nie daj się zabić. – Szepnęła. Stanęła mi gula w gardle. Nie wiedziałam ile tam będziemy, nikt z nas nie był gotowy na to, co może tam nas spotkać. Kenny złapał mnie za rękę i ruszyliśmy jako pierwsi. Za nami szła wystraszona Ino, która mocno zacisnęła rękę na ramieniu Max’a a drugą oświetlała korytarz. Doszliśmy do pierwszego rozwidlenia, życzyliśmy sobie powodzenia i każdy ruszył w swoją stronę. Pomimo światła gwiazdy, co chwilę potykałam się o jakieś pręty, czy gałęzie… Nie mam pojęcia co to było, chyba nawet nie chciałam wiedzieć. Towarzyszył nam chlupot wody, która spadała ze stalaktytów. Puściłam rękę Kena i zaczęłam szukać jakiejkolwiek betonowej, albo ceglanej ściany. Wszystko wokoło było jednak całkowicie zrobione z ziemi i wapnia.
– Jak my to mamy znaleźć do cholery? Przecież to jest jak szukanie igły w stogu siana. – Mruknęłam.
– Nie mam pojęcia. – Westchnął granatowowłosy i zdmuchnął kosmyk włosów, który luźno opadał na jego czoło. – Czekaj… Mam pomysł. – Sięgnął po walkie-talkie. – Ino, słyszysz mnie? – Zapytał przez urządzenie. Minutę później kobiecy głos odpowiedział, że jeszcze żyje. – Stań na chwilę i spróbuj z gwiazdą przywołać mamę. – Powiedział i usłyszał głuche „Ok…”. Sam oparł się o ścianę i podtrzymał gwiazdę obiema rękoma. W jej świetle dostrzegłam ten otępiały, pusty wyraz spojrzenia, jaki czasami widziałam w Obozie Herosów. Zapewne, musiało to chwilę potrwać, więc złożyłam ręce na piersi i stanęłam naprzeciw Kena cicho pogwizdując. Zastanawiałam się, co on tak serio teraz robi – gada z matką, medytuje, widzi przyszłość, bawi się w GPS-a czy zupełnie coś innego. Po chwili zamrugał oczami i oboje usłyszeliśmy stukot o twardsze podłoże. Spojrzałam na Kenji’ego a potem na źródło dźwięku. W ciemności ukazał się jasny blask bijący od jakiegoś zwierzęcia. – Chodź. – Ken machnął zachęcająco ręką i pobiegł do stworzenia. – To duch łani mojej mamy. – Chłopak pogłaskał zwierzę po głowie, a ta ukorzyła się przed nim. – Poprowadzi nas do szkatułki. – Powiedział i ruszyliśmy za łanią. Tak słodko wyglądała, migocząc od koloru jasnoniebieskiego do niezkazitelnie białego odcienia. – Zaraz ją znajdziemy. – Zapowiedział chłopak.
– Jasne, że ją znajdziemy. Musimy. – Odpowiedziałam. Mówiłam wszystko, co jakoś trzymało się kupy, tak na serio moje myśli łączyły się tylko i wyłącznie z cytatem Reyny. Łania trochę przyspieszyła – Nasz spokojny chód zmienił się w szybszy trucht. Skręciła w lewo i niespodziewanie zniknęła w tłumie jakichś ludzi, którzy robili sobie imprezę w jaskini.
Bardzo wciągające. Próbowałam słuchać tej muzyki , lecz mój kochany komputer po 2 min ześwirował i przestałam .
Mini błędziki:
,, Kdy się skapneli, że patrzy na nich dwójka ludzi mieli w oczach wstyd i przerażenie.”
Kdy- Gdy
skapneli -skapnęli ( chyba)
Ale po za tym BOMBA!
Tylko troche dziwny czwarty akapit…
Pociągnął nosem a on otarł moje policzki. – To brzmi trochę bez sensu, nie? 😀
Przybliżył mnie bardziej do siebie głaszcząc po głowi. – po głowie
Uwielbiam to opko, więc jeszcze bardziej ucieszyła mnie dedykacja 😛 Na serio, jest mega wciągające, zawsze czekam na cd, prawdę mówiąc. Są opisy, są dialogi, jest akcja, a to wszystko pisane lekkim piórem 😀
No nie da się go nie lubić 😛
Jak zwykle prawie nie padłam. Kocham te opko. Oryginalne, wciągające, z akcją i humorem. Nie da się tego nie czytać – to jest świetne!