Kolejna część Drzewa Życia! Cieszycie się? Bo ja bardzo ^^
Miłego czytania. Wasza Kira
Ginny
Droga do Springfield była wyczerpująca. Dwie przesiadki plus próba złapania autostopu to prawdziwa udręka. Zwłaszcza, gdy temperatura powietrza wynosi ponad trzydzieści stopni. Od jakichś dwudziestu minut próbowaliśmy zatrzymać jakikolwiek samochód. Niestety, widocznie szóstka zmordowanych nastolatków nie budzi zbyt wielkiego zaufania. Ja i Rozi odpuściłyśmy już sobie machanie do każdego nadjeżdżającego pojazdu, więc usiadłyśmy w cieniu i wypijałyśmy litry wody.
– No nie wierzę! – krzyknął Misiek, kiedy następne auto minęło nas bez cienia zainteresowania. – Jeśli zaraz się ktoś nie zatrzyma, to przysięgam, stanę na środku ulicy i nie ruszę się dopóki nie zgodzi się nas zabrać.
– Powodzenia – odparł Jack, siadając koło mnie. Bez słowa podałam mu butelkę. Po chwili nie było już połowy jej zawartości.
– Zaraz się usmażę – jęknął Jamie.
– Poczekaj chwilę z tym smażeniem – powiedziała Eva. – Ta furgonetka chyba się zatrzymuje.
Wszyscy zerwaliśmy się na nogi. Faktycznie, stary czerwony pojazd stanął na poboczu, a kierowca wychylił się przez okno i zawołał:
– Podwieźć was, dzieciaki?
– Tak! – odkrzyknęliśmy.
– To wsiadajcie.
– Hurra!
Wzięliśmy plecaki i wgramoliliśmy się na pojazd, siadając między skrzynki z jabłkami.
– A tak właściwie to, gdzie chcecie jechać? – zapytał nasz wybawiciel.
– Do Springfield – powiedziałam.
– To tak jak ja – ucieszył się i włączył silnik. – Jak chcecie pić, to gdzieś tam powinny być butelki z wodą.
Chłopcy od razu rzucili się na poszukiwania życiodajnego płynu. Ja westchnęłam z zadowoleniem i oparłam głowę o jedną ze skrzyń. Chwilę później już spałam.
Śniło mi się ogromne drzewo. Miało niezwykłą szaro-błękitno-brązową korę, poprzecinaną żółtymi żyłkami. Jego liście lśniły złotem, ale wydawały się tak delikatne jak skrzydła motyli. Pomiędzy nimi znajdowały się owoce. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Były wielkości zwykłego jabłka i podobne do niego kształtem. Ale skórkę miały białą jak śnieg. Nie szpeciły ich żadne plamki, albo przebarwienia. Były nieskazitelne. Czy to jest właśnie Drzewo Życia? Czy to jest właśnie cel naszej misji?
Obudziłam się jakieś pół godziny później. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że coś zakrywa mi twarz. Czapka.
– Wstałaś już – Jack przysiadł się koło mnie i zdjął mi z głowy czapeczkę. – Dobrze, że o niej pomyślałem. Spaliłabyś się.
– Więc to ty. Dziękuję – uśmiechnęłam się. – Zaraz, zaraz – powiedziałam po chwili. – To wszyscy pozostali śpią?
Chłopak skinął głową, szczerząc zęby.
– Misiek padł zaraz po tobie. A później… jakoś samo się potoczyło.
– I tylko ty jeden zostałeś na stanowisku.
– Mhm – syn Posejdona skinął głową i roześmiał się cicho. Z zadowoleniem oparłam głowę na jego ramieniu.
– Dorysujemy im wąsy?
– Jack!
– No dobra…
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Na miejsce dotarliśmy wczesnym popołudniem. Wysiedliśmy przy parku, pomachaliśmy naszemu kierowcy i… nie wiedzieliśmy co dalej. Wyjęłam mapę. Nic. Żadnej nowej wskazówki.
– Może… nie musimy nic robić? Wiecie, po prostu posiedzieć, odpocząć… – zaproponował Misiek.
– Nie sądzę – powiedziała Eva. – Jakoś nigdy dotąd nam się to nie zdarzyło.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz – roześmiał się Jamie.
Skierowaliśmy się do centrum miasta. Illinois nie jest jakoś wyjątkowo urodziwym miastem. No, chyba, że ma się bzika na punkcie Abrahama Lincolna, który żył tu w latach 1837 – 1854. Springfield jest dosłownie zapełnione pomnikami oraz szesnastego prezydenta Ameryki. My jednak omijaliśmy je szerokim łukiem. Szukaliśmy jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Gdy mijaliśmy skatepark, usłyszeliśmy zbiorowy krzyk przerażenia. Dwa cyklopy z łatwością wyrwały z betony bandy i rzuciły nimi w uciekających nastolatków. Potwory ryknęły zadowolone, a ich oczy błyszczały złowieszczo. Rozi westchnęła smutno.
– Czy my nigdy nie będziemy mieć spokoju?
Misiek wyszczerzył zęby.
– Nie. Nie zapowiada się.
Spojrzeliśmy po sobie i pobiegliśmy rozprawić się z cyklopami.
Ku naszemu zaskoczeniu, jedna ze skaterek została i… wyciągnęła miecz. Uchyliła się przed pięścią jednego z potworów, po czym szybkim ruchem ugodziła do w łydkę. Jednooki zawył i ze złością ryknął. Wtedy drugi chwycił dziewczynę w pasie i podniósł do góry. Blondynka wyrywała się, machając mieczem. Zareagowaliśmy błyskawicznie. Razem z Evą wypuściłyśmy strzały w nadgarstek cyklopa. Misiek i Jamie zaatakowali potwora wbijając miecze w jego uda. Jack i Rozi ruszyli na pierwszego potwora, który właśnie szykował się do rzucenia w nas metalową bramką. Naciągnęłam cięciwę i kolejna strzała utkwiła w brzuchu potwora. Stwór wrzasnął, wreszcie puszczając dziewczynę. Nieznajoma zamachnęła się mieczem i w tym samym momencie co chłopcy, cięła go w nogę. Cyklop rozpadł się w pył. Jeden załatwiony.
– Uważaj! – usłyszałam krzyk Jamiego. W moją stronę leciał długi stalowy pręt. Uskoczyłam w bok. Widziałam jak Rozi wskakuje potworowi na plecy i zręcznie wspina się wyżej, na jego głowę. Zaskoczona bestia, zamrugała swoim jednym okiem i uniosła łeb. Wtedy córka Chloris kopnęła go z całej siły w nos. Cyklop jęknął, a brunetka zeskoczyła bezpiecznie na ziemię. Jamie stworzył świetlistą kulę i uderzył nią w brzuch potwora, który bezwładnie upadł na beton. Miecz skaterki przeszył mu gardło. Bestia nie zdążył nawet mrugnąć. Od razu zamieniła się w proch. Jack podbiegł do mnie i pomógł wstać.
– Wszystko ok? Skinęłam głową. O obolałym tyłku nie ma co mówić. Dziewczyna uśmiechnęła się do nas.
– Dzięki wielkie za pomoc. Sama chyba nie dałabym sobie rady tak szybko. – Nagle zatrzymała na mnie wzrok. – Ginny?!
– Mary?! – zawołałam zaskoczona.
Ze śmiechem rzuciłyśmy się sobie na szyje. Moja obozowa siostra mocno mnie przytuliła.
– Ale numer! Co wy tu robicie? Czemu nie jesteście w Obozie? Jack, co znowu z twoimi włosami? – Mary zasypała nas pytaniami.
Eva uciszyła ją ruchem ręki.
– To chyba nie najlepsze miejsce na rozmowę – powiedziała z uśmiechem.
– Oh. Tak racja, wybaczcie… W takim razie zapraszam do mnie, to niedaleko.
Mary mieszkała w skromnym domku jednorodzinnym pomalowanym na bladozielony kolor. W małym ogródku rosły róże wszystkich możliwych kolorów.
– Śliczne – westchnęła Rozi, pochylając się nad jednym z krzaczków. Moja siostra uśmiechnęła się.
– Tak, to robota mojej macochy. Praktycznie przez całe dnie stąd nie wychodzi i pielęgnuje kwiaty. Chodźcie, zapraszam – otworzyła drzwi i wpuściła nas do środka.
Długi hall prowadził do salonu połączonego z jadalnią. Obok znajdowała się największa kuchnia jaką widziałam. Na prawo znajdowały się dwie łazienki, zaś na lewo sypialnie. Mary wysłała nas do salonu, a sama udała się do kuchni. Usiedliśmy na kanapie, która o dziwo, zmieściła całą naszą szóstkę. Rozejrzałam się ciekawie po wnętrzu. Niebieskie ściany, miękki dywan w brązowo-kawowo-białe pasy, mały, okrągły stoliczek, dwa fotele, kanapa, na której siedzieliśmy, zabytkowy zegar, plazmowy telewizor, wieża stereo i barek. Wszystko utrzymane w brązowych i granatowych barwach. Mary weszła do pokoju, niosąc miskę truskawek.
– Proszę częstujcie się. Nie są tak dobre jak te w Obozie, ale…
Z chęcią sięgnęliśmy po owoce. Były słodkie i soczyste. Idealne.
– No.. to teraz mówcie. Czemu nie jesteście w Obozie?
Zaczęliśmy opowiadać Mary o chorobie, o Drzewie Życia i o misji. Kiedy skończyliśmy, dziewczyna wyglądała na bardzo zatroskaną.
– Więc dlatego Chejron zabronił mi przyjeżdżać w tym roku… – podniosła na nas smutny wzrok. – Nie wiecie czy już ktoś… no wiecie…
Pokręciliśmy głowami.
– W każdym razie bardzo chciałabym wam pomóc – powiedziała dziarsko. – Czego wam trzeba? Pieniędzy? Ubrań? Broni? Nie, broń macie… No nie wiem, co jeszcze. Ambrozji?
– Nie, nie. Wszystko mamy, ale dzięki – odparłam. Mary zamyśliła się. Nagle pstryknęła palcami i zrobiła zadowoloną minę.
– W takim razie wiem co się wam przyda. Zaczekajcie – po tych słowach wybiegła z pokoju. Wróciła niosąc malutką drewnianą skrzyneczkę.
– Kiedy już zdobędziecie lekarstwo – zaczęła – będziecie musieli wrócić do Obozu najszybciej jak się da. Oczywistym rozwiązaniem jest samolot, lecz… – spojrzała wymownie na Jacka, który już na samo słowo samolot pobladł na twarzy. Uspokajająco ścisnęłam go za rękę, co przyjął z wdzięcznością.
– Dlatego przyda wam się to – Mary otworzyła skrzyneczkę i naszym oczom ukazał się złoty, podłużny gwizdek na rzemyku.
– Co to takiego? – spytała Eva.
– Instrument, który przywołuje pegazy – odparła z uśmiechem dziewczyna. – Tommy mi go dał zeszłego lata, ale nigdy go nie użyłam. Proszę, weźcie go. Wam bardziej się przyda.
– Rany… Mary. Nie wiem co powiedzieć. Bardzo ci dziękujemy. – wzruszenie ścisnęło mnie za gardło.
Później Mary naszykowała nam tyle kanapek na drogę, że nasze plecaki stały się, co najmniej, dwa razy cięższe. Jeszcze będąc u niej w domu, sprawdziliśmy mapę. Złote litery układały się w napis: „Kolorado -Park Narodowy Black Canyon of the Gunnison ”
Nagle wszystko zaczęło się walić. Wszystkie busy do Colorado albo były zapełnione, albo w ogóle nie jeździły. Następnego dnia też nie było wolnych miejsc. Przesiadki też odpadały. Byłoby ich za dużo. Zmarnowalibyśmy zbyt wiele cennego czasu. Pociągi osobowe nie kursowały. Jakaś awaria, czy coś w tym rodzaju. Pegazów również nie mogliśmy przywołać.
Załamani usiedliśmy na peronie. Misiek kopał w latarnię, a Rozi ukryła twarz w dłoniach. Wszyscy myśleliśmy to samo: „I co teraz?” Nie mogliśmy czekać. Nie było takiej opcji. Zostało nam jeszcze osiem dni, a nie wiemy ile jeszcze zajmie nam poszukiwanie Drzewa Życia. Siedzieliśmy tak chyba godzinę. W końcu Jamie zarządził powrót do miasta.
– Nie ma sensu tu siedzieć – powiedział.
Powoli skierowaliśmy się do wyjścia.
„Uwaga pracownicy. Pociąg towarowy z Chicago do Salt Lake City wjeżdża na peron ósmy. Powtarzam. Pociąg towarowy z Chicago wjeżdża na peron ósmy.” – ogłosił kobiecy głos. Misiek stanął jak wryty. Zerknął za siebie i uśmiechnął się szeroko.
– Chodźcie mam pomysł! – krzyknął i rzucił się do schodów wiodących na dół. Zdezorientowani, ruszyliśmy za nim.
– Szybko! – pospieszał nas, pędząc po schodach. Gdy zeszliśmy na peron, usłyszeliśmy gwizd pociągu.
– Nie. Nie, nie, nie. Nie ma mowy! To szaleństwo! – wreszcie zrozumiałam co chciał zrobić rudzielec.
– Owszem to szaleństwo – zgodził się ze mną Jack. – Ale również to nasze jedyne wyjście. Ruchy!
Biegliśmy wzdłuż torów, starając się unikać ludzi. Pociąg wjechał na peron. Przyspieszyliśmy. Jacyś mężczyźni wsiedli do lokomotywy i po chwili wyszli. Przemknęliśmy koło nich niezauważeni. Jamie podszedł do pierwszego wagonu i szarpnął za klapę. Ani drgnęły. Następne tak samo. Zresztą to było do przewidzenia.
– John! Co z tym pustym wagonem? – usłyszeliśmy gdzieś z prawej.
– Zamknij go, dostawa nie dotarła, więc nie masz nic do roboty!
Odpowiedział mu gromki śmiech. Kroki oddaliły się. Dałam wszystkim znać głową, żeby ruszyli za mną. „Głosy dochodziły mniej więcej stąd… Czyli…” – pomyślałam i podeszłam do następnego wagonu. Szarpnęłam za dźwignię. Klapa z łatwością odsunęła się, ukazując przestronne, lecz ciemne wnętrze. Weszliśmy do środka i najciszej jak mogłam, zamknęłam drzwi. „Błagam niech nie sprawdza jeszcze raz. Błagam niech nie sprawdza jeszcze raz” – modliłam się w duchu, ściskając dłoń syna Posejdona. Ciężkie kroki z zewnątrz stały się głośniejsze i wyraźniejsze, aż wreszcie zatrzymały się. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Zgrzytnął klucz, a po chwili mężczyzna odszedł. Odetchnęliśmy z ulgą, uśmiechając się do siebie.
– Kierunek, Park Narodowy Black Canyon! – zawołałam.
Zaleta bycia herosem-wszedzie masz rodzenstwo xd
Szybko,pisz dalej!
Super! Pisz dalej, bo piszesz świetnie 😀
Mam zaciesz, bo wysyłasz częściej 😀 Po prostu je uwielbiam <3
Uwielbiam to opowiadanie od pierwszej części, jest boskie. Jak zwykle nie mam się do czego przyczepić. 😀
Houston, mamy problem! Carmel zawiesiła się nad genialnością tego opka i tymczasowo odebrało jej mowę. Czeka, lecz na CD. Bez odbioru.