Dam radę. Jest dobrze. Wyrobię. Nie potrzebuję pomocy. NIE JESTEM CHOLERNĄ KALEKĄ!
Miska, w której próbuję mieszać, kręci się wokół zaciepionej na amen w gęstej orzechowej masie łyżki, zostawiając na blacie wilgotne ślady. W końcu wkurzam się do tego stopnia, że przenoszę się z robotą piętro niżej- siadam po turecku na (delikatnie mówiąc) niezbyt sterylnej podłodze i przytrzymuję naczynie nogami. Widzicie? Nie ma rzeczy niemożliwych- działa lepiej niż mikser!
Głową otwieram środkową szufladę i, nie przestając prawą ręką zataczać okręgów zgodnie z ruchem wskazówek zegara, lewym ramieniem naciskam na krawędź plastikowego pojemnika, w którym mieszczą się saszetki z przyprawami, między innymi ta zawierająca cynamon. Wyjmuję ją zębami, a potem opieram trzonek sztućca na nadgarstku i, wciąż wykonując powolne ruchy, przy pomocy dłoni wysypuję około półtorej łyżeczki brązowego proszku na krawędź miski. Strącam go do środka po trochu, stuknięciami, bo inaczej zbryliłby się i ktoś dostałby babeczkę duszącą.
Rozlewam ciasto do foremek bez żadnych kłopotów, wsunięcie blachy do nagrzanego piekarnika również nie jest problematyczne. Widzicie? Potrafię!
Gówno mnie obchodzi, co oni sobie myślą. Jestem w stanie piec, więc mogę i walczyć! Pokażę im, jak tylko trochę ochłoną. Może i lewa ręka jest unieruchomiona, bezwładna od barku w dół. Może i ledwo ją widać spod bandaży, a to, co wystaje, jest czarne jak asfalt. Może i krwawi, produkuje śmierdzącą ropę, a do tego nie daje się wyleczyć nawet boskim żarciem, ale w jaki sposób to do [CENZURA] nędzy wpływa na resztę mojego ciała?! Biegam normalnie, kopy zasadzam normalnie, normalnie macham mieczem, robię uniki oraz przewroty i przeklinam. Będę szczera: to ostatnie wychodzi mi aktualnie nawet lepiej, więc o czym tu gadać? Jestem, [na tą część opowiadania rozlała mi się kawa, przez co następny wyraz jest niemożliwe do odczytania], w pełni sprawna, więc niech ci cholerni ciotmeni przestaną się zachowywać, jakbym nie była!!! Jak ich dorwę, to zostaną poczęstowani taką wiązanką, że im uszy odpadną, języki skamienieją, nosy uschną, a oczy zbieleją! Polecą słowa, które nawet jeszcze nie wiedzą o tym, że zaliczają się do obelg!
Niech ich chełbie modre zjedzą!!!
Jeśli babcia mówiła prawdę, to przez te wszystkie nieżyczliwe myśli wyjdzie mi zakalec. A niech się nim udławią!!!
***
Cały obóz jest dosłownie postawiony na głowie. Wszyscy w kółko gadają tylko o sośnie, granicy i planach bitew. Harpie, zamiast ścigać robiących naloty na kuchnię mieszkańców domku Hermesa, patrolują okolice pól truskawek. Na tryb obronny przeszły nawet nimfy, a w ślad za nimi satyrowie- te pierwsze uzbroiły swoje rośliny w kolce, toksyny i inne takie, drudzy natomiast powyciągali skądś maczugopodobne kije baseballowe i (co gorsza) bez przerwy wygrywają na piszczałkach jakieś groźnie (lub debilnie, jak kto woli) brzmiące melodie.
A jednak jakiś [tu następuje przerwa na reklamę Biedronki, momentami zagłuszaną przez grzmoty] kazał Chejronowi się wynieść, a stanowisko centaura zostało przekazane [dwa następne słowa zostały wycięte przez bawiącego się nożyczkami przedszkolaka], który udaje, że nic się nie dzieje i w przerwach między ściganiem pizzy a polowaniem na hamburgera organizuje nam jakieś kretyńskie zajęcia, które wszystkich wkurzają i nikogo nie interesują. Przykład: siedzimy sobie w jedenastce i „poznajemy” ludzi, z którymi mieszkamy pod jednym dachem od czasów przedkolumbijskich, a pod oknami co i rusz przebiegają, strasząc córki Afrodyty brzydkimi mordami i demolując co się da, mitologiczne potwory. Cud, miód i gacie Hadesa po prostu, [chełbia modra poświęciła się i zasłoniła koniec zdania własnym (przeźroczystym) ciałem]!!!Nie dziwię się, że Jackson zwiał. Też bym się stąd wyniosła i pomachała Nareau na jakiejś misji, mogłaby być nawet nielegalna, bez przepowiedni i całego tego szajsu, bylebym COŚ ROBIŁA. A w tej sytuacji ostatnim potworem, z którym walczyłam, był przyjazny cyklop (najpierw obrzuciłam go babeczkami orzechowymi z cynamonem i zdzieliłam blachą z taką siłą, że metal zmienił kształt, a dopiero później zostałam uświadomiona, że jednooki jest sojusznikiem), jak się okazało będący przyrodnim bratem Percy’ego- w sumie można się było domyślić po spojrzeniu na ich twarze, ale mam taką wadę wzroku, że uderzające rodzinne podobieństwo umknęło mojej uwadze.
***
Czuję się koszmarnie. Obóz jest w krytycznej sytuacji, a jak go nie bronię. Od momentu, gdy granica się rozpadła, jestem najczęściej zasłoną dymną dla patroli: taktyka polega na tym, że osoby nieużyteczne na polu bitwy, czyli ranni, zbyt zmęczeni, by ruszyć chociaż jednym palcem i dzieci Afrodyty „robią coś” na widoku, pod Wielkim Domem, tak żeby Tantal widział to, co chce, czyli „radosną młodzież na wakacjach”. Na początku rozstawialiśmy boisko do siaty tuż przed wejściem, żeby nowy koordynator zajęć musiał, w razie chęci wydostania się i zrobienia obchodu czy odstawienia innej szopki, najpierw przeciskać się przez ciżbę dopingujących (którym momentami bliżej było do kiboli niż autentycznych fanów sportu), a następnie przełazić w okolicy prawego przodu, co aż nazbyt często kończyło się dla niego urazem- jeśli nie dostawał z łokcia ani nie obrywał piłką, to był taranowany i powalany na ziemię przez osobę, do której wystawa była adresowana. Ale ludzie od bogini miłości już po trzech dniach przestali wyrabiać: narzekali, że wszystko ich boli, mają połamane paznokcie i zniszczone lub brudne ulubione ubrania. Szczególnie boczyli się i podburzali do buntu ci, których potraktowałam (po tym, jak zauważyłam, że mają mecz gdzieś i zamiast koncentrować się na przyjęciu, gadają o „top model”, czymkolwiek to cholerstwo jest) atomową zagrywką lub wyjątkowo mocnym atakiem- żądali, bym przestała grać „tak agresywnie”, bo inaczej zadbają o to, by nie było pełnych składów. Groźbę, wbrew temu, co zakładałam, naprawdę spełnili, więc teraz głównie przesiadujemy na schodach Wielkiego Domu, blokując je. Za pierwszym razem jedynie wyplatałyśmy wianki i gadałyśmy o durnotach (rozumiałam praktycznie tylko spójniki), śmiejąc się jak pacjentki szpitala psychiatrycznego, które właśnie wyszły na przepustkę, ale to nie wystarczyło, więc, choć mi się to nie podobało i nadal nie podoba, musiałam użyć bardziej drastycznych metod. Ostatnio córeczki Afrodyty dostają cyklicznych zawałów, bo, by mieć wymówkę i móc się godzinami nie ruszać, pozwalam im zamieniać mnie w żywą lalkę, wiecie, z rodzaju tych, którym robi się makijaż, co sprawia, że mają dosłownie serduszka w oczach i języki na brodach. Oczywiście, każda wersja kolorystyczna musi być zaprezentowana naszemu „kochanemu panu T.” z profesjonalnym komentarzem w rodzaju „To takie piękne, prawda? Prawda? Takie słodziutkie i dziewczęce! W ogóle nie widać blizn, wie pan? Tu jest dość głębokie oparzenie, ale dzięki [pierdu pierdu srutututu, nikt normalny tego nie słucha] nawet pod lupą nie można zauważyć! [ERROR: mózg rozmówcy się lasuje]”, po którym następuje sekwencja pisków, których nie powstydziłyby się nietoperze czy delfiny. Kolejnym punktem programu jest grzeczne pytanie, czy Tantal też by sobie jakiegoś zabiegu zrobić nie chciał. Padają propozycje typu „depilacja woskiem”, „regulacja brwi”, „kuracja przeciwtrądzikowa”, „męski manicure” i dwa miliony innych rzeczy, o których w życiu nie słyszałam (i wolałabym tego stanu nie zmieniać). Dziesięć sekund później facet znika i nie pokazuje się przez dłuższy czas.
Chyba go rozumiem. Też nienawidzę, jak ktoś mi coś przy mordzie majstruje, ale, w przeciwieństwie do niego, nie mogę tak po prostu zwiać i gdzieś się schować. Muszę wytrzymać ciągnące się w nieskończoność tortury z kamienną twarzą, a nawet się śmiać, ale po wszystkim, gdy tona tapety zamiast mojej skóry pokrywa Mount Everest z wacików, sztuczne rzęsy wracają do pudełka, a na ustach nie wyczuwam smaku wiśni, truskawki ani coli, idę odreagować. Wywalam z siebie całą złość, piekąc, a potem roznoszę słodkości tym, którzy naprawdę walczą. Spędzam w kuchni długie godziny, dekorując cupcakes tak, by wyglądały jak kwiaty albo wycinając maleńkie, doskonałe na jeden gryz ciasteczka owsiane z orzechami i suszonymi owocami, które można trzymać w kieszeni i podjadać podczas patrolu, bo praktycznie się nie kruszą… Przypominają trochę nas: użyteczne i niezniszczalne… przedmioty.
Czasem, gdy w środku nocy nie mogę już wytrzymać dzwoniącej w uszach ciszy, idę pod sosnę i śpiewam aż do momentu, gdy nie jestem w stanie ustać na nogach. Dzięki temu drzewo przez krótką chwile wygląda nieco lepiej… albo inaczej: jego stan utrzymuje się na równym poziomie beznadziei około trzech godzin, a potem igły znów zaczynają spadać na ziemię jak letni deszcz.
Wkurza mnie to, ale nic więcej nie mogę już zrobić.
A żeby to wszystko cholera wzięła!
***
Już dziesięć sekund po usłyszeniu zarządzenia Tantala jestem kilkadziesiąt metrów od stołówki i przeklinam tak, że każdemu, kto by przypadkiem przechodził, natychmiast zwiędłyby uszy. Pobliska ściana dwukrotnie obrywa z pięści. Za niewinność, bo jestem tak wściekła, że jakby się coś ożywionego napatoczyło, to mogłabym i ukatrupić.
Ten… facet…!
Wymyślił sobie cholerne wyścigi cholernych rydwanów, które zabierają cholernie dużo cholernego czasu- da się przeżyć. Uznał za swój nadrzędny cel utrudnianie patroli i szeroko pojętej obrony obozu- da się obejść. Ale to?! Wysyłać nas do lasu, bez broni ani zbroi, żebyśmy „się pobawili”?! On albo jest sadystą, albo nie ma mózgu. Niewykluczone, że jedno i drugie.
Widzę, że herosi zaczynają wysypywać się z pawilonu, co oznacza koniec posiłku, więc truchtam w stronę grupy, w której zauważyłam trójkę dyskutujących z ożywieniem dzieci Ateny. Mam nadzieję, że wymyślą, co robić, bo sama nie jestem w stanie wyjść z jakąkolwiek propozycja- potrafię tylko mamrotać pod nosem wulgaryzmy i „bardzo straszne” groźby w rodzaju „naślę na niego wojownicze chełbie modre”. Nie ma to jak bycie inteligentnym!
***
Plan jest dobry. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Kto tylko mógł, wymigał się od gry, używając byle wymówki- Tantal na początku oponował, ale po tym, jak córki bogini mądrości przypuściły zmasowany atak PMSem, poczerwieniał jak piwonia i zupełnie się poddał- było mu już wszystko jedno, którzy herosi pójdą, a którzy „zostaną”. To drugie jest w cudzysłowie nie bez powodu, ponieważ wszyscy niebiorący udziału w tak zwanej zabawie (ktokolwiek tak to określił, ma u mnie kopa, do odbioru przez cała dobę, siedem dni w tygodniu) mieli natychmiast po jej rozpoczęciu chwycić miecze oraz tarcze i ruszyć nam na pomoc. Do lasu udali się z resztą praktycznie tylko ci, którzy są sobie w stanie przez pewien czas bez broni poradzić: ludzie od Apolla i Hermesa, po odpowiednim zmotywowaniu (przykładowo: napuszczeniu wściekłego potwora) biegający tak, że niech się Bolt schowa, dzieciaki Demeter, które jak powłażą na drzewa, to ich sam diabeł nie ruszy, herosi o wyjątkowo użytecznych mocach i tacy jak ja, czyli, powiedzmy, glaniarze.
Oraz, niestety, cała załoga z domku Aresa.
Gdyby była tu Clarisse, to może jeszcze byśmy ich ogarnęli i przekonali (przy pomocy butów, pięści i gróźb karalnych, okraszonych sporą ilością wulgaryzmów) do „pozostania”. Ale że ich grupowej nie ma, to poszli w totalną rozsypkę. Powbijali sobie do tych pustych głów, że chcą grać, więc grać będą, koniec i kropeczka (w kształcie trupiej czachy).
Wzdycham aż nazbyt ostentacyjnie. Jakąś godzinę temu zauważyłam, niby mimochodem, że mózg nie jest najlepszym przyjacielem potomka boga wojny, bo chciałam tych młotków wkurzyć, sprowokować do bójki czy czegoś, żeby zostali zdyskwalifikowani albo co. Ale w odpowiedzi usłyszałam tylko: „masz rację, mózgi są niesmaczne”, a potem wybuch śmiechu, od którego w oknach zatrzęsły się szyby.
Oni chyba uważają, że to zabawne.
Wielka szkoda, ze w rzeczywistości takie nie jest.
***
Wpatruję się w pasek plastikopodobnego czegoś na niesprawnym lewym ramieniu z, delikatnie mówiąc, olbrzymią niechęcią. Zgadnijcie, co? Ten „miły”, „inteligentny”, w pogoni za kanapką czy innym batonem notorycznie czołgający się po syfiastej podłodze tudzież błotku lub (przypadkiem bądź nie, wolę nie wnikać) wpadający do damskich sanitariatów albo kuchennego królestwa zasuszonych babciokurczaków świr… on sobie wymyślił, że będziemy mieć bitwę o sztandar zmiksowaną z greenberetem. Ale, jako że ten pomysł to się jeszcze przełknąć (czytaj: przeżyć) dało, to musiał wprowadzić jakiś morderczy upgrade: żebyśmy „nie oszukiwali” z opaski w momencie jej zerwania uwolni się substancja paraliżująca mięśnie. Więc wystarczy jakaś gałąź i proszę bardzo: nieruchomy heros w lesie pełnym potworów gotowy (i czekający, aż coś go zeżre)!
Po prostu, kurna, super! Poczekaj no, Tantalu kochany! Jak cię dostanę w swoje ręce, to zatęsknisz za swoją cholerną sadzawką! Urwę ci…
Moje jakże fascynujące rozmyślania przerywa dźwięk konchy. Malcolm, jedyny dzieciak Ateny, który poszedł z nami (karate, aikido i inne takie to sama fizyka, która w jego przypadku nawet działa- więcej wyjaśnień nie trzeba) zaczyna wydawać polecenia typu „Trzymać się w kilkuosobowych grupach, przynajmniej jeden niebieski i jeden czerwony w każdej!”, „Kate, wleź na drzewo i zobacz, czy widać stamtąd któryś ze sztandarów!”, „W razie czego nie drzeć się, tylko puścić flarę!” i tak dalej.
A pół minuty później wszystko się sypie.
Domek Clarisse zaczyna grać na poważnie.
***
W ciągu tych ułamków sekund, które zajmuje nam przeanalizowanie sytuacji, unieruchomionych zostaje pięciu herosów. Ja się, na całe szczęście, do tej grupy nie zaliczam- nadal mogę walczyć (i przeklinać), bo nacierającego na mnie chłopaka o figurze kostki Rubika witam kopem z glana w miejsce, gdzie zaboli najbardziej. Odruch warunkowy i tyle, tak samo jak szybki atak za ciosem: uderzenie prawą pięścią w szyję i kolanem w brzuch.
– Facet, co ty wyrabiasz, pogrzało cię? Debilu, my tu zdechnąć możemy!- dyszę, łapiąc go za obie ręce jedną własną i przygniatając do podłoża całym ciężarem ciała. Odpowiedzi brak. Gość ma mętny wzrok, jakby przed wyjściem do lasu przypiął się do słusznych rozmiarów butelki napoju procentowego, ale z ust wcale nie zionie mu tanim winem ani niczym takim. Chociaż… zapach, który wokół siebie roztacza, też znam. Może nie tak dobrze, ale wspomnienie, choć mgliste i jakby przykurzone, na bank jest. Trzeba tylko przejechać po nim ścierką…
-UŁAAAAAAAAAAJIIIII!!!- trawa w promieniu trzech metrów momentalnie zmienia kolor na czarny, a jedno z pobliskich drzew trzeszczy niebezpiecznie. Zginając się wpół, walnęłam łbem o czoło syna Aresa, ale ten ból był niczym w porównaniu z efektami działania jakiejś zmutowanej maszynki do mielenia mięsa czy innego cholerstwa, które ktoś „mądry i ceniący swój życie” zapuścił mi pod czaszką. To takie uczucie, jakby wbijano człowiekowi gwoździe w mózg. Obraz z lewego oka jest nieostry i drga, co chwilę tonąc w czerwieni, czerni lub granacie, dźwięki są nagle o wiele za głośne, ranią uszy jak podczas naprawdę paskudnej migreny. Również słowa lecą tak samo niestosowne jak wtedy. Albo i bardziej, kij wie.
Jedynym sposobem na przerwanie męczarni jest odpuszczenie. Trzy czy cztery razy powtarzam w myślach, że to, skąd znam dziwną, drażniącą woń, wcale mnie nie obchodzi, a cierpienie znika, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czy czegoś takiego.
Reakcja ciała trochę (bardzo) mnie zadziwiła, ale trudno zajmować się nią dłużej, kiedy dookoła ma miejsce bójka i to wcale nie taka mała. Będę musiała obyć się bez tej informacji i tyle. Straciłam już wystarczająco dużo czasu.
Cholera! Czas!
Komputer pokładowy mi się chyba zawiesił. Nie tłukę tego gościa już od ponad minuty, a on dalej nie posłał mnie z kopa na Plutona, czyli albo naprawdę jest nietrzeźwy, albo nie jest dzieckiem Aresa. Nagle inne elementy układanki również zaczynają wyglądać podejrzanie: pokonałam faceta dwa razy większego ode mnie pomimo nie do końca sprawnej (dobra, koniec z eufemizmami: bezużytecznej) lewej ręki, bo ten zachowywał się tak, jakby nie miał zielonego pojęcia o walce: atakował na oślep, nie unikał ani nie parował ciosów, o zmienianiu ich toru nawet nie wspominając. A przecież chłopaki od boga wojny, nawet ci, co wyglądają na sto dwadzieścia kilo (i faktycznie tyle ważą), są zwykle nadludzko szybcy i zdają się wiedzieć, gdzie celujesz, zanim jeszcze ty sam o tym zdecydujesz. Heros mojej postury, w dodatku dziewczyna i to prawie ślepa, ma z nimi niewielkie szanse nawet w szczytowej formie i przy dużym szczęściu.
Coś tu, ***, śmierdzi! I odnoszę wrażenie, że to zapach rozgrzanego plastiku, na przykład bardzo szybko przesuwającej się po stole torebki foliowej z drożdżówką, która dokłada wszelkich starań, by KOMUŚ uciec.
Uważaj no, KTOSIU! Jak cię dorwę, to będziesz płakał za mamusią!
-Niech cię wojownicze chełbie modre zjedzą! Niech cię wściekłe Minotaury stratują!- mruczę pod nosem te i podobne groźby, okraszając je wyrażeniami, których tu nie przytoczę, bo mnie w końcu do sądu pozwą. Wiecie, demoralizacja, zniesławienie, te sprawy. Wisi to nade mną już z dziesięć lat (babcia wypominała mi czasem, że najpierw nauczyłam się kląć, a dopiero potem używać „magicznych słów”), ale jakoś jeszcze nikt nie przyszedł mnie za włosy na rozprawę zaciągać i tego się trzymajmy, dobra? Przez kryminał (oraz miejsca pokrewne, typu poprawczaki, izby wytrzeźwień, bazy wypadowe gangów, meliny i ulubione bary dealerów) przewija się trzy do ośmiu razy więcej potworów niż przez, na przykład, normalną szkołę czy spożywczak na rogu. Nawet jeśli tam nie zostają, bo Mgła sprawia, że z najpilniej strzeżonego wiezienia na świecie poczwara wychodzi sobie jak z tramwaju, nie otwierając ani nie zamykając za sobą drzwi, to jak cię wyczują, masz przekichane…
-Cholera!- wyrywa mi się nagle, bo w tym momencie my też mamy. Z lasu wylazła właśnie, prawdopodobnie zaalarmowana moim wrzaskiem, wataha piekielnych ogarów. Z tego, jak na nas patrzą, wnioskuję, że głodnych.
Podrywam się z miejsca na tyle szybko, na ile pozwala mój obecny stan i zanim syn Aresa zdąży się pozbierać, zasadzam mu (niezbyt mocnego) kopa w skroń. Nie zamierzam go zabić ani nic, po prostu jeśli nie będzie nieprzytomny, to narobi rabanu, a tego nie chcę. Wolę jednak nie polegać na paraliżujących opaskach, bo nie wiem, ile powodowany przez nie bezruch trwa ani czy nie ma jakichś skutków ubocznych, a tachanie tego mięsnego klocka na plecach do lazaretu, nie wspominając już o pielęgnowaniu go tamże, nie uśmiech mi się w ogóle. Gdy chce się osiągnąć jakiś cel, glany są zawsze najpewniejszym narzędziem. Najwyżej później, kiedy już ten gościu wytrzeźwieje czy co tam, będę miała miłą przebieżkę (także w moich ukochanych, jakże uroczych i dziewczęcych butkach) dookoła Obozu, ale tym problemem zacznę się martwić… kiedyś. Jak już się pojawi. Na razie mam sześć innych: takich czarnych i włochatych.
***
Może jednak przeceniałam się, myśląc, że wyłączenie z akcji lewej ręki w ogóle nie przeszkadza w walce. Odkrywam teraz, że Malcolm i spółka mieli rację. Może jednak fizyka, której uczą się w szkołach, na coś się przydaje? Bo okazuje się, że owszem, mogę gotować czy grać w siatkówkę, ale ratowanie własnego (i cudzego, gówno wartego tak nawiasem mówiąc) życia… to już inna para kaloszy. Drobiazgi, które kiedy indziej nie mają znaczenia: lekkie zaburzenie równowagi, opóźniony o ułamek sekundy cios, minimalnie niedokręcony obrót, odrobinę zbyt wolny unik, teraz mogą prowadzić do bolesnego i krwawego końca oraz pośmiertnej kariery „zupki z trupka”. [BIIIIIIIP]! Głupia Arachne! I jeszcze głupszy Tantal!!!
Przez tego… faceta…(bijcie mi brawo, powstrzymałam się od bluzgów) nasz piękny plan wziął w łeb, bo, zamiast wiać przed potworami gdzie pieprz rośnie i chować się na drzewach i po krzakach, jesteśmy zmuszeni bronić tych, których jego nafaszerowane chemią Aresiątka unieszkodliwiły, a przy okazji także ich samych.
Gdzie, do ciężkiej cholery, są ci ludzie z bronią?! Śpią tam, czy jak?!
Gdybym mogła złapać oddech, prawdopodobnie klęłabym jak najęta. Ale nie mogę, więc się cieszcie.
Tak po prawdzie to nie jestem w stanie zdziałać już prawie nic, bo taśma izolacyjna się skończyła (jeden ogarek wygląda dzięki temu jak mumia i porusza się równie energicznie), tygodniowe skarpetki nie robią na poczwarach wrażenia, długopis złamał się po tym, jak dźgnęłam nim paskudę w oko, a wszystko inne, co ewentualnie mogłoby się przydać, zostało mi przed tak zwaną grą skonfiskowane. Super, po prostu świetnie! Fata musiałyby się bardzo namęczyć, by uczynić tę sytuację jeszcze gorszą!
Problem w tym, że to właśnie postanowiły zrobić.
Allan, unikający właśnie przegryzienia na pół, od czego dzielą go jakieś trzy milimetry, zostaje nagle złapany przez leżące nieopodal, zaczadzone dziecko boga wojny za to słabe miejsce pod kolanem, którego naciśnięcie powoduje, że noga składa się pod człowiekiem jak scyzoryk. Nie myślę. Niemyślenie to jedna z tych nielicznych rzeczy, w których jestem nawet-nawet. Działam i tyle: wskakuję między robiących dwuosobową kanapkę herosów a piekielnego ogara, bez broni ani planu. Polegając na instynkcie, kopię zwierza w łapę, a później w pysk, co nie jest dobrym pomysłem, bo cała z trudem wygrzebana z zakamarków ciała siła idzie na wywindowanie giry na pożądaną wysokość i na cios zostaje mniej niż zero. Równie dobrze mogłabym tego „uroczego piesia” pogłaskać.
Czy oni w tym Obozie w karty grają, że nadal ich nie ma?!
Zęby pojawiają się niespodziewanie, jakby z nicości, i zanim zdążę cokolwiek na to poradzić, zagłębiają się w mojej wygiętej pod dziwnym, raczej nieprzewidzianym przez projektanta tego ciała kątem prawej ręce.
Lewa kończyna reaguje instynktownie: przy akompaniamencie wwiercającego się w uszy skrzypienia uszkodzone przedramię otwiera się jak nóż sprężynowy, uderzając potwora w nos z nienaturalnie wielką siłą.
Nie słyszę kwiku zaskoczonego pupilka Hadesa.
Nie zwracam uwagi na krzyki i szczęk broni, zwiastujące nadejście upragnionych posiłków.
Nie widzę opadającego na ziemię i ludzi w około jak śnieg złotego pyłu.
Wpatruję się po prostu w wykwitające na koszulce oraz bandażu szkarłatne plamy i nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Poruszam palcami- działają! Ostrożnie robię coś, z czego brakiem już się niemal pogodziłam: podnoszę do twarzy dłoń, jeszcze nie tak dawno kluchowatą i bezwładną, po czym dotykam ust, nosa oraz policzków, a na koniec poprawiam okulary.
Gdy patrzę na (kiedyś) pomarańczowy T-shirt, uświadamiam sobie, że z brody ścieka mi coś ciemnobrązowego: krew pomieszana z potem i brudem ostatnich tygodni, a także czymś jeszcze.
Czymś słonym.
Nie wiem, co powiedzieć… Może zacznę od tego – jak tak cudownie napisane opko mogło mieć zero komentarzy, co? Ja tego nie rozumiem. Czytam to dopiero teraz, bo wcześniej nie miałam czasu, ale jak zajrzałam do tagu Arachne i widzę „0 komentarzy” to takie WTF? Czytelnicy, ogarnijcie się, błagam.
Co do opka? Jest genialnie napisane, porywa czytelnika do świata stworzonego przez autorkę. Porywa bezpowrotnie. Nie mogłam się oderwać, czytałam za jednym zamachem. Z oczami wlepionymi w ekran, jak Percy gapiący się na dla niego największy cud świata >Annabeth<
Ha, i mam normalnie podnietę, bo w Twoim opku znalazłam błąd! W TWOIM! Normalnie niemożliwe o.O Ale każdemu błędy się zdarzają, nawet Riordanowi "…do odbioru przez cała dobę…" całą ;D
Co dalej mówić? Oczekuję na CD.
Absolutnie zgadzam się z Chione. Zareagowałam też podobnie – wchodzę na RR, gdzie nie byłam od dawna i pierwsze co robię, to sprawdzenie czy może Arachne czegoś nie wrzuciła – o, jest, radość nie z tej ziemi, skaczę pod sufit itd. Ogarniam się, czytam. Raz, drugi. Czasem, kiedy jestem przy końcu zdania, muszę wrócić do początku, by przypomnieć sobie czego dotyczy – przez te wtrącenia i zdania rozbudowane do granic możliwości łatwo się pogubić. Ale uwielbiam to, bo stanowi urok tego opka – te właśnie wtrącone komentarze i zdania-tasiemce – które idealnie oddają wartką akcję i niebanalne przemyślenia bohaterki. Nic dodać, nic ująć, no, może poza tym, że na CD trzeba zaczekać.