Zemsta Gai
cz.2
Zaginiony Trójząb (10)
Tak, dawno dawno temu wasz Świerszczu napisał 9 cześć tego opka… Mam nadzieję, że ktoś na nie czekał, bo ostatnio jestem strasznie zabiegany, leżało 2 tygodnie na dysku i nie miałem czasu go wysłać;/
John zrobił, co w jego mocy, abyśmy byli gotowi na batalię. Moja ręka wciąż nie była do końca sprawna, a Charlotta narzekała na ból palca, ale lepsze to, niż nic.
Siedzieliśmy z Johnem na dachu wierzy strzelniczej.
-Cos się stało? – zapytał.
-Po za tym, że złamali mi żebro, to wszystko okey- powiedziałem.
-A Charlott?- spytał.
-To jest moja sprawa…
-Przecież wiesz, że mi możesz powiedzieć, od tego ma się kumpli- szturchną mnie w ramię- no dalej, mów, o co chodzi.
-Nie rozumiem jej- odpowiedziałem.
-Kobiety nie zrozumiesz stary. Fakt jest faktem, że Ty jej się podobasz i ona tobie, to zdążyłem zauważyć, problem w tym, że nie umiesz do niej zagadać- powiedział.
-Ee, John, to nie jest takie proste…
-Tak trudno jest do niej przyjść i zapytać czy nie zjadłaby z tobą.. no nie wiem, śniadania? Miałbyś wtedy okazję pogadać, sam na sam- mruknął.
Popatrzyłem na gwiazdy.
-Zobaczymy, ale i tak dzięki- oznajmiłem.
Podrapał się po karku.
– Trzeba się przygotować, za godzinę świta, a ci nieogarnięci, narwani wieśniacy z Gwainem na czele rzucą się na twierdzę bez żadnego zorganizowania- powiedział.
-Gwainem?- spytałem
-Długa historia-odpowiedział.
-Dobra, chodź-oznajmiłem.
Poszliśmy w stronę namiotu dowództwa, w którym paliły się świece. Widać „mądre głowy” pracują całą noc.
Namiot był postawiony tylko dlatego, że wczoraj po treningu nikomu nie chciało się wracać do dzielnicy, w której mieliśmy sztab.
-Siema chłopaki, jak się spało?- zapytałem najgłośniej jak mogłem.
-Przestań się drzeć! Muszę komuś przypieprzyć, kiedy ta bitwa?!-warknął dowódca jednego z oddziałów spadając z łóżka
Koleś spał bez hełmu i w pełnej zbroi. Czerwony ze złości patrzył na mnie swoimi czarnymi jak węgiel oczami. Miał rozczochrane czarne włosy i może ze dwadzieścia pięć lat na karku. Był nieźle zbudowany, Greckie wychowanie, ćwicz i trenuj od młodości.
-Za godzinę zbiórka przed murami miasta, spokojnie, wytrzymasz, a potem możesz wyrżnąć tyle potworów ile zapragniesz Gwain- oznajmił John.
Usiadł na łóżku.
-A, bym zapomniał, Max to jest Gwain- Dowódca jednego z czterech oddziałów, Gwain, to jest Max syn Posejdona- dodał John.
Kiwnąłem głową i podszedłem do stołu z mapą.
Do każdego oddziału wcielono jedną trzecią profesjonalnej armii, a pozostałe dwie trzecie to wieśniacy… ale ci chłopi nie są byle zbieraczami jabłek, oni naprawdę potrafią walczyć, każdy z nich jest swojego rodzaju żołnierzem.
Atak poprowadzimy tak jak wcześniej, ale tym razem bez dywersji okrętów, zamek jest podziurawiony jak ser szwajcarski, więc katapulty są zbędne. Zaatakujemy też kanałami, jeden z oddziałów rozdzieli się na trzy grupy, każda z nich wyjdzie w innym miejscu, przez włazy kanalizacyjne. To pomysł Charlotty.
Nagle usłyszałem śpiew. Piękny, lekki i wpadający w ucho głos. Wyszedłem przed namiot, spojrzałem w górę. Latająca kobieta? Jaka ona cudowna. Białe skrzydła, brązowe głosy do ramion, błyszczące oczy, była ubrana w grecką togę i cały czas śpiewała, zbliżając się do ziemi. Podchodziłem coraz bliżej mimo tego, że chciałem się zatrzymać… Coś było nie tak. Nagle trzech potężnych facetów rzuciło się na mnie przygwożdżając mnie do ziemi, kilka strzał trafiło prosto w kobietę, jej skrzydła i włosy stały się czarne, twarz trochę zbladła, a z ust wystawała para kłów. Oczy zmieniły kolor na czerwony. Następna seria strzał zamieniła potwora w kupkę pyłu.
-O cholera- wrzasnąłem- Co to było?!
-To coś chciało cię zabić- oznajmił Gwain.
-Zauważyłem- odparłem ironicznie.
-Jesteś już sobą?- zapytał John.
-To znaczy? Możecie mnie puścić?- spytałem.
-No właśnie tego nie wiemy- mruknął syn Apolla.
-No serio pytam- oznajmiłem.
-Serio mówię- powiedział- dobra, puśćcie go, tylko powoli, bo może jeszcze nie dokońca nad sobą panuje.
Wstałem i otrzepałem kurz ze zbroi.
-Dzięki chłopaki- kiwnąłem głową- chyba uratowaliście mi życie.
Jeden z nich klepnął mnie w plecy i wrócili do namiotu.
-Spotykamy się przed murami, słońce pomału wyłania się z wody- oznajmił Gwain.
Pobiegłem do szpitala polowego. Rozejrzałem się, czy aby w pobliżu nie ma żadnej kapłanki Apolla, która kazałaby mi iść do łóżka. Pobiegłem w stronę biurka i chwyciłem moją zbroję, gdy się odwróciłem stała przede mną Tina.
-Gdzieś się wybierasz?- zapytała patrząc na mnie karcącym wzrokiem.
-Pobiegać- skłamałem.
-Ze zbroją? No, prawdziwy wojownik, a teraz wracaj do łóżka, a zbroję połóż na miejsce.
-Nic z tego, przepraszam Tina, muszę pomóc przyjaciołom, bez względu na to czy jestem zdrowy czy nie- oznajmiłem.
Westchnęła głęboko, a ja pobiegłem w stronę bramy miejskiej.
Przed miastem ustawiały się właśnie szyki wojowników. Kilku dowódców stało na pniach i wykrzykiwało rozkazy. Oddział, który miał zaatakować kanałami był już w drodze. Odszukałem wzrokiem Johna I Charlottę, przydzielono ich do oddziału drugiego, który miał zaatakować prawą część miasta, czyli bogatą dzielnicę. Oddział z balistami już wyruszył.
Rozległ się dźwięk konchy, ale.. nie naszej. Wybiegłem naprzód. Ujrzałem hordy potworów, piratów i najemników wysypujących się z zamku. Zamurowało mnie, nadal mieli przewagę liczebną. Dziesiątki wojowników uzbrojonych we włócznie, miecze, topory, łańcuchy… Słyszałem bicie swojego serca, a chwilę później już tylko ryk i tupot wrogiej armi.
Pobiegłem spowrotem.
-Atakują!- krzyczałem.
Stanąłem obok moich przyjaciół i wyciągnąłem Atlanta. Rozbłysło siedemdziesięciocentymetrowe ostrze mojego miecza.
Ciężko oddychałem.
Serce waliło mi jak dzwon.
Czas na chwilę zwolnił.
Słońce właśnie wyłoniło się zza oceanu, gdy potwory przekroczyły wzgórze. Nasze oddziały ruszyły naprzód. Okrzyk bitewny zagłuszył wszystko.
Kolejna wojna.
Biegłem naprzód, naprzeciw mnie stanął cyklop. Uderzył maczugą, ale zdążyłem odskoczyć. Ciąłem, ale szybkim ruchem wytrącił mi miecz z ręki. Odpiąłem tarczę i rzuciłem go w twarz. Zaryczał z bólu. Podniosłem Atlanta i przebiłem mu tułów. Rozsypał się w proch. Coś wpadło mi do oka, przetarłem je i zobaczyłem pędzącego w moją stronę centaura… Chwyciłem włócznię jednego z poległych hoplitów. Był uzbrojony w dwa długie miecze i biegł wprost na mnie. W ostatniej chwili odskoczyłem w bok, unikając ostrza miecza i wsadziłem mu włócznię między kopyta. Zarył o ziemię. Jakaś strzała trafiła go w szyję, następna w łeb.
Rozejrzałem się wokół siebie. Nasze oddziały pomału posuwały się na przód. Jakiś wojownik rzucony przez cyklopa uderzył o mur. Wziąłem moją włócznie i rzuciłem w pirata walczącego z hoplitą. Trafiłem prosto w szyję. Upadł na kolana i umarł. Gwałtownie zaczęliśmy się cofać. Kolejne linie potworów napierały coraz bardziej, a naszych było coraz mniej, mieli coraz mniej sił. Po mojej prawe stronie pięciu hoplitów otoczyło wysokiego cyklopa, mocnym tupnięciem powalił ich wszystkich.
Cofając się potknąłem się o zaszlachtowanego dowódcę. Do jego pasa przypięta była koncha. No tak, sygnał.. mamy jeszcze szanse. Przypiąłem ją sobie do zbroi i mijając wszystkich wybiegłem na prostą do zamku. Potknąłem się i zaryłem kolanem i kamień. Z trudem podniosłem się i pobiegłem dalej.
Ogarniało mnie przerażenie i strach. Mocniej ścisnąłem Atlanta, trzęsły mi się ręce,
Przeskoczyłem przez zawalony mur i zadąłem w konchę. Przez chwilę nic się nie działo. Rozglądałem się z nadzieją w oczach po wszystkich uliczkach. Nic. Odwróciłem się i szybszym krokiem ruszyłem w stronę bitwy, powinienem tam być…
Jeszcze raz spojrzałem za siebie i zobaczyłem oddział żołnierzy wychodzący z jednej z ulic. Każdy miał przypasany miecz, kołczan i łuk, niektórzy trzymali tarcze. Ubrani byli lekką wersję greckiej zbroi. Dowódca miał na ramieniu białego sokoła
-Na rozkaz!- oznajmił dowódca.
Kiwnąłem porozumiewawczo głową. Cztery rzędy wojowników dobyły miecze, pozostałe dwa wyciągnęły łuki.
Pobiegliśmy w stronę walczących oddziałów. Deszcz strzał zasypał tyły wrogiej armii. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Falanga wbiła się w szeregi najemników, bezlitośnie zabijali najeźdźców.
Biegłem naprzód, nadziałem na swój miecz pirata, potem obrót i półpiruet, głowa cyklopa poleciała w powietrze, przykucnąłem unikając ostrza wrogiego miecza i przebiłem tułów najemnika. Przeturlałem się pod nogami wrogiego topornika i wbiłem mu miecz w plecy. Odwróciłem się… zbyt pewnie, nawet się nie zasłoniłem. Centaur kopnął mnie w splot słoneczny. Nie mogłem złapać oddechu, upadłem na plecy, obraz zaczął zanikać… nie chciałem umierać, nie mogłem, nie w takim momencie. Skupiłem się najmocniej jak mogłem. Poczułem powiew morskiego powietrza. Centaur zapadł się pod ziemię, nie wiedziałem, co się stało, ważne, że ktoś uratował mi życie. Powoli odzyskiwałem oddech, wziąłem miecz do ręki i przebijałem się dalej w stronę naszych oddziałów. Podparłem się i wstałem. Nadal trzymałem się za klatkę piersiową. To był już koniec, zgnietliśmy ich. Odwrócony do mnie tyłem cyklop starał się trafić kijem bejsbolowym hoplitę. Wbiłem mu miecz w plecy.
Zobaczyłem jak Charlotta dobija ostatniego z najemników. Okrzyk radości hoplitów zagłuszył wszystko… ale coś było nie tak, to przecież jeszcze nie koniec. Charlott podbiegła do mnie i mnie przytuliła, nie odwzajemniłem, lekko się wyrwałem i pobiegłem w stronę zamku.
Popatrzyłem na nią przepraszająco.
Przecież muszę stoczyć jeszcze jedną walkę.. tę najważniejszą.
Przeskoczyłem przez zburzony mur i pobiegłem w stronę bogatej dzielnicy. Jednak chwilę później skręciłem w stronę portu. Łudziłem się, że ich szef nie zwiał jeszcze z Moim Trójzębem.
Wbiegłem na drewniany pomost- dostałem gęsiej skórki, zachłysnąłem się powietrzem, a nawet na moment dostałem kolki.
Grecka, trójmasztowa birema właśnie odpływała. Starałem się zatopić okręt, ale nic nie działało.
Wbiegłem na jeden z większych okrętów. Potem przeskoczyłem na następny, stanąłem na jego kadłubie, birema przepływała właśnie przede mną. Nie miałem szans żeby doskoczyć na jego pokład, nawet z rozbiegu. Rozejrzałem się, no tak, liny! Złapałem jedną z nich i rozhuśtałem się, puściłem ją i wylądowałem na deskach biremy.
Wyciągnąłem miecz i rozejrzałem się dokładnie. Cały okręt był solidnie zbudowany, z dobrego drewna, na burtach wyrzeźbione były sceny z-tak mi się wydaje- podróży Argonautów. Spojrzałem w górę, w „bocianim gnieździe” nie było nikogo. Wychyliłem się lekko za burtę. Dziesiątki wioseł napędzały okręt… czyli oprócz niego na pokładzie jest około setka atlantydzkich niewolników. Kopnięciem otworzyłem drzwi spichlerza, pusto. Zbiegłem na dolny pokład. Pracę niewolników nadzorował jeden z najemników.
-Przestańcie wiosłować- krzyknąłem przecinając kajdanki dwóm umięśnionym niewolnikom.
Powoli podchodziłem do wojownika. Ciąłem, ale zablokował cios. Wolna ręką uderzyłem go w twarz, skulił się, a ja kopnąłem go w krocze- chyba zemdlał.
Nawet boję się myśleć, co będę robić gdy dorosnę…
-Uwolnijcie resztę- poleciłem dwóm niewolnikom.
Kopnięciem otworzyłem drzwi do kajuty kapitana.
Koleś nie miał opaski na oku, był ubrany w czarny płaszcz i trójkątny kapelusz w stylu wszystkim znanego Jacka Sparowa, a na szyi zawieszonych miał kilka naszyjników. Do pasa miał przypięty sztylet i szablę. Trójząb leżał oparty o ścianę metr za nim.
-Przegrałeś- oznajmiłem.
-Nie wydaje mi się- odpowiedział spokojnie.
-Oddaj trójząb- warknąłem.
-Dzieciaku, trzeba było nie wtrącać się w tę wojnę- powiedział- teraz pożałujesz.
-Walcz- warknąłem.
Ustawiłem się w pozycji walki. Pirat wyciągnął szablę.
Ciąłem, ale szybko sparował cios i pchnął mnie w lewe ramię. Krwawiłem. Nasze miecze starły się, spróbowałem wytrącić mu szablę z ręki, ale sam o mało nie wypuściłem miecza. Nie miałem pomysłu jak go podejść. Okrążałem go. Ciął, ale sparowałem cios i ugodziłem go w rękę. W jego oczach rozpaliło się ognisko, chyba nie spodziewał się, że jestem w stanie zrobić mu cokolwiek. Wolną ręką złapał trójząb.. okręt zabujał się, a ja upadłem na ziemię wypuszczając miecz. Zaśmiał się i przystawił mi szablę do gardła.
-Ty naprawdę myślałeś, że masz ze mną jakieś szanse? – powiedział.
Nagle otworzyły się drzwi i jakieś krzesło uderzyło go w brzuch. Do kajuty wbiegł Atlantyd i na poprawkę uderzył go pięścią w twarz. Koleś rozejrzał się zdezorientowany i oderwał drugi raz w to samo miejsce. Wypuścił szablę i zemdlał.
-Dzięki- wydukałem.
Atlantyd pomógł mi wstać.
-To my powinniśmy ci dziękować- odparł.
Wyjął linę z szuflady i związał herszta bandytów. Potem przerzucił go sobie przez ramię wyszedł. Wziąłem trójząb do ręki… czułem przepływającą przez niego moc, wydawało mi się że krew gotuje mi się w żyłach.
Pobiegłem na górny pokład. Okręt stał przycumowany do brzegu, na którym roiło się od ludzi i wojowników. Na murach zdobytego miasta żołnierze wywieszali flagi z godłem Atlantydy, biała róża na niebieskim tle…
Zadowolony z siebie szedłem po drewnianym pomoście z trójzębem w ręce. Schowałem Atlanta do kieszeni.
Miasto było totalną ruiną, od strony portu w murze tkwiło kilkadziesiąt strzał z balist, budynki rozsypywały się z dnia na dzień, na ulicach poległo mnóstwo żołnierzy… a przed miastem jeszcze więcej. Pyrrusowe zwycięstwo, wygraliśmy ponosząc olbrzymie straty.
Doszedłem do prowizorycznego szpitala na rynku, pielęgniarki opatrywały rannych i wynosiły ciała zabitych na cmentarz. Rozglądałem się za moimi przyjaciółmi, musiałem przecież jakoś wytłumaczyć się Charlott.
-Co tak nagle uciekłeś?- mruknęła.
-Musiałem odzyskać trójząb- odpowiedziałem.
-No, ale nie musiałeś mnie odpychać i uciekać bez słowa- powiedziała.
-Spieszyło mi się- oznajmiłem i przytuliłem ją mocno- Teraz pasuje?
-Mhm- westchnęła.
No i mi też pasuje, a jak.
-Znajdź Johna i powiedz mu żeby się zbierał, zwijamy się stąd, trzeba oddać trójząb Posejdonowi i poprosić go o transport…- uśmiechnąłem się.
-Okej- mruknęła i zniknęła w tłumie.
Zawróciłem w stronę plaży. Przeskoczyłem przez zniszczony mur i poszedłem ścieszką na piaszczyste wybrzeże Atlantydy.
Piasek delikatnie łaskotał mnie w stopy, właśnie zorientowałem się że pogubiłem sandały… Różnokolorowe rybki pływały w przezroczystej wodzie, chowając się między skałami i roślinami.. takie duże akwarium.
Usiadłem po turecku i położyłem trójząb przed sobą. Zamknąłem oczy i pomyślałem o Posejdonie.
Zaszeleszczały liście drzew, kilka większych fal uderzyło o brzeg… Ktoś położył mi rękę na ramieniu.
-Jestem z ciebie dumny- usłyszałem.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem wysokiego mężczyznę, z czarnymi, krótko przyciętymi włosami, o błękitnych oczach i dość wyraźnych rysach twarzy. Ubranego w białą togę… Posejdon, szczerze trochę inaczej go sobie wyobrażałem, no ale Bogowie przyjmują różne postacie, są wieczni, nieśmiertelni, wszechmogący, piją nektar na śniadanie i mieszkają na Olimpie… fajnie im.
-Właściwie to ile dni minęło odkąd opuściłem obóz?- zapytałem.
-Wyrobiłeś się, bo dziś mija termin… Zaczynają się Dni Apolla- oznajmił.
-Ale ja nie mam projektu!- krzyknąłem i wstałem.
-Nie przejmuj się, wasza trójka ma alibi, powiem że byliście w trakcie „ważnej misji”, wystarczy- uśmiechnął się.
-Mogę cię o coś prosić?- spytałem.
-Proś o co chcesz- odparł.
-Ci żołnierze- wskazałem w stronę miasta- polegli w słusznej sprawie, odwalili kawał dobrej żołnierskiej roboty… pomożesz im trafić do Elizjum, prawda?
-Postaram się o to, nie martw się, zasłużyli-odpowiedział.
-Załatwisz nam transport?
-Nie za dużo chcesz?- zaśmiał się wciskając mi w ręce srebrny gwizdek-Trzy Hipokampy są do waszych usług, znają drogę.. po za tym tu nie daleko jest skrót, prosto do obozu- Podniósł trójząb- Muszę już iść, praca wzywa.
-Trzymaj się- powiedziałem.
-Odwróć się i do zobaczenia- mruknął lekko się uśmiechając.
Gdy się odwróciłem zobaczyłem Charlott i Johna zbiegających po ścieżce.
-Wołałeś nas?- zapytał John.
-Nie… ale..- mruknąłem zdziwiony.
-Atlantydzi wyprawiają ucztę, idziemy?- zapytał błagalnie John.
Spojrzałem na gwizdek w mojej dłoni i włożyłem go do kieszeni.
-Eee nic nie zaszkodzi jak zostaniemy tam ze dwie godzinki, no nie?- uśmiechnąłem się.
-To widzimy się za trzy godziny.. tutaj- powiedział i pobiegł do miasta.
Złapałem Charlott na rękę i spojrzałem jej w oczy.
-Bo ja ten no… chciałem się zapytać czy może byś.. czy może byśmy… Będziesz moją dziewczyną?- wydukałem.
-Już myślałam, że nie zapytasz- pocałowała mnie w policzek.
Zaczerwieniła się jak piwonia.
-Myślisz, że to koniec przygód?- zapytałem.
-Nie- zaprzeczyła-To dopiero początek Maxiu- oznajmiła i mocniej ścisnęła moją dłoń.
To by było tak… Koniec 2 części 😀 Mam nadzieję że się podobało. Dodam jeszcze następny rozdział, tylko taki na luzie, albo o imprezie na Atlantydzie, albo o tym co się działo w obozie jak wrócili
3 część już niedługo 😀
No ludziska co z Wami? O.o 0 komentów przy czymś takim? Hmm tak na pocieszenie, że jest ich mało zostawię po sobie jeden dłuuugaśny komentarz :D. A więc muszę przyznaç, że ten pomysł ze skradzionym przedmiotem oraz córką Ateny i synem Posejdona do najoryginalniejszych nie należał :P, ale nadrobiłeś dobrym wykonaniem. Uwierz, że lepiej się przyjmą twoje własne, jedyne pomysłys 😉 Błędów pare zauważyłam, ale wyjątkowo przymknę na to oko … A propos zastrzeżeń to za mało opisów uczuć ! nununu nie ładnie tak pozabawiać mnie ulubionych opisów :D. Taaa, Taaa wiem, jak to mój kolega ostatnio ujął ,, opisy uczuć potrzebne są tylko babom” to zauważ, że większość czytelników to ,,baby” i pragną takowych dostatek, Kapiszi? No to pozytywy: masz bardzo dobre długości opek, cudny styl, No i talent do opisywania bitew ( między innymi) 😉 Tak wgl to przepraszam, że wczoraj nie skomentowałam, ale koniec roku etc.
Nie był najoryginalniejszy wieeem, ale wpadłem na pomysł Atlantydy, a jedynym znanym artefaktem z Atlantydy jest Trojzab Posejdona;)
Syn Posejdona i Córka Ateny… Ja celowo to zrobiłem, równie dobrze mógł to być syn Hermesa i córka Afrodyty… Tyle że przed napisaniem 1 części zaplanowalem już 2 więc jak widzisz syn Posejdona był potrzebny, a córka Ateny, no zwyczajnie je lubię, więc jest;) Nie kopiowałem pomysłu Riordana;)
Ludzie zapomnieli o tym opku już, ale trudno się mówi;)
Dzięki za koment;) będę pisał nadal, bo mam wakacje;)
Muah, miałam to przeczytać już dawno, ale naciąganie ocen i ostateczny wybór szkoły zabrało mi cały wolny czas.
Kurczę, czopie jeden, nie miałeś na polskim o imiesłowach i przecinkach?
Tak z ciekawości- to ile będzie jeszcze części?
Jeszcze jeden rozdział kończący tę część i potem jeszcze jedna część…