Wpis czwarty: Bitwa o sztandar i o tym, jak dopadły mnie popraciotki
Po kolacji, około siódmej trzydzieści, zebraliśmy się całą drużyną we wschodniej części lasku. Wylosowaliśmy ją w rzucie monetą, nieszczęśliwie, ponieważ tam drzewa są rzadsze, co umożliwia bardziej otwarty atak przeciwnikom. Którzy na pewno wykorzystają te słabość zwalając się na nas typowo grecką falangą. Biorąc pod uwagę ich przewagę tak liczebną, jak i siłową, musieliśmy wymyślić jakąś zadżemistą strategię, żeby wygrać.
Narady trwały już kwadrans, co oznaczało, że tylko tyle jeszcze czasu zostało do bitwy. A nasza strategia opierała się na tym, że Percy, Tommy i Julius będą bronić rzeki. Powalające, co? Nagle usłyszeliśmy sygnał do rozpoczęcia walk. CO!? Zaraz potem ktoś wrzasnął „Niespodzianka!”. Annabeth, ta Annabeth, natychmiast przejęła dowodzenie. Rozesłała wszystkich na zasadzie: „Andy, bierz swój domek (tj. Demeter), Chloris, dobierz ze dwóch od Apolla do ochrony i idźcie do sosen, na północy.” Drugą podobną grupkę wysłała na południe, trzy kolejne, choć mniej liczne, do patrolowania lasu. Cztery osoby zostały przy sztandarze, wszyscy od Zeusa, a resztę podzieliła na dwuosobowe grupki, których zadaniem było wtargnięcie na stronę wroga i narobienie zamieszania. Ja wylądowałam w parze z Wendy, piętnastoletnią córką Apolla. Uzbrojona była w łuk i dwa noże, nadające się do rzucania, aczkolwiek stworzone do walki wręcz. Raczej oczywistym jest, że przy takiej broni jedyną jej ochronę stanowiła skórzana zbroja: kaftan, nagolenniki i karwasze. Ja miałam mojego wysłużonego Krzywusia, procę naciąganą, którą dostałam swego czasu od Petera, lekką zbroję i małą tarczę. Obowiązkowo obie założyłyśmy hełmy z białymi czubkami.
Biorąc pod uwagę nasze wyposażenie i umiejętności, postanowiłyśmy spróbować przekraść się przez rzeczkę przy łączce. Często służy ona jako awaryjne lądowisko dla pegazów, ale problem z nią polega na tym, że jest: bardzo dobrze widoczna od wschodu i źle od zachodu, ale przez to, że odgrodzona jest dużym stosem wielkich kamieni. Pobiegłyśmy w tamtą stronę. Choć drzewa nie rosły gęsto, a krzaków prawie w ogóle nie było, nie zauważyłyśmy prawie nikogo. Niestety żadna z nas nie zwróciła na to uwagi, uznałyśmy, a przynajmniej ja, że tamci postanowili zajść nas z innej strony. Niestety, dlatego, że kiedy tylko przeszłyśmy przez rzeczkę, usłyszałyśmy dźwięk, który dosyć jednoznacznie sugerował, że ktoś próbuje wdrapać się na w/w stertę kamieni. Ktoś był w ilości około czterdziestu, bardzo dużej, biorąc pod uwagę, że w zabawie uczestniczyło około stu dwudziestu obozowiczów. Rzuciłam mojej partnerce szybkie spojrzenie. Same na pewno nie dałybyśmy rady trzeciej części herosów, pytanie brzmiało: Co robimy? Mogłyśmy uciekać, mogłyśmy spróbować się ukryć i atakować z zaskoczenia, mogłyśmy wreszcie zacząć wrzeszczeć, co zaalarmowałoby innych. Wendy pokazała mi kilka znaków dłonią, przekazując mi tym samym co zamierza zrobić. Kiwnęłam głową i skoczyłam w krzaki. Ona tymczasem wyciągnęła strzałę zza cholewki buta, potarła o kamień – podpaliła, nałożyła na cięciwę i lekko naciągnęła. W tym momencie pierwszy wróg wdrapał się, sapiąc i dysząc, na szczyt usypiska. Był niewysoki, chuderlawy i zazipany. Jego mina, gdy zobaczył Wendy była naprawdę… Nie sądziłam, że da się uzyskać taki grymas. Już otwierał usta, by ostrzec swych towarzyszy, jednak kamień, który posłałam w jego stronę osiągnął cel. Czyli jego hełm. Był brzdęk, jęk, a chwilę potem łoskot. To ostatnie było dźwiękiem, jaki wydaje wielka, pełna mięsa, blaszana puszka, która stacza się na inne, wchodzące pod górkę, żywe konserwy turystyczne. Spojrzałam na Wendy. Jeszcze trzydzieści sekund. Żeby ładunek łatwopalny na strzale się zajął, by strzała nie zgasła w locie. Wpadła na pomysł wystrzelenia pocisku sygnałowego, który niestety musi najpierw zostać podpalony, a wypuszczony dopiero chwilę później. Słyszałam szamotaninę, padło też kilka niecenzuralnych słów. Oceniłam odległość i wystrzeliłam jeszcze kilka kamyków na drugą stronę górki. Te raczej nie mogły nikogo ogłuszyć, ale kto wie, jeśli znów trafi się jakiś słabiak w za dużym hełmie…
Moim celem było wywołanie jak największego zamieszania w szeregach (ale tylko umownych, bo w rzeczywistości zapewne walili na nas falangą) wroga. Domyśliłam się, że przez głazy próbuje przedostać się główna grupa uderzeniowa domku Aresa. Dlatego nikogo nie spotkałyśmy po drodze. Trza mieć szczęście, żeby aż tak pechowo wybrać trasę.
Kilkoro mięśniaków wdrapało się na górkę. Ci byli już bardziej doświadczeni, a przede wszystkim lepiej wyposażeni. Hełmy, nie dość, że z miękką wyściółką, która, choć grzała, to skutecznie tłumiła uderzenia, idealnie leżały im na głowach, co uniemożliwiało powtórzenie manewru z łupnięciem w łeb. Zobaczyli, co zamierzamy zrobić, zaczęli drzeć się: „Odwrót, odwrót! Przejrzeli nasz plan!!”, a dopiero po kilkunastu sekundach zdali sobie sprawę, że jesteśmy we dwie. I że nie czeka na nich cały zbrojny oddział, a dwie małe dziewczynki, które, mówiąc szczerze, niewiele mogły zrobić.
Poza tym, co właśnie zrobiła Wendy: wezwaniem pomocy. Napięła i puściła cięciwę, a strzała poleciała w górę tworząc prześliczny słup czarnego, gęstego dymu. Nie patrzyłam nań, posłuchałam mojej partnerki, która zerwała się z najczęściej używanym okrzykiem bojowym: „WIEJ!”. Nie trzeba mi było tego dwukrotnie powtarzać. Poderwałam się i skoczyłam na polankę. Rozejrzałam się, i dobrze, bo zorientowałam się, że do rzeki to w drugą stronę. Zakręciłam na pięcie i, tym razem w dobrą stronę, rzuciłam się, przy akompaniamencie przekleństw i krzyków.
– Za nimi! Na co czekacie głąby!? – Usłyszałam wściekły wrzask Clarisse. Cóż, zniweczyłyśmy jej genialny plan. Ma prawo czuć się urażona.
– Tony! Jack! Mickey! Olaf! Za nimi! – Świetnie, mamy pogoń. Spróbowałam skojarzyć imiona wymienione przez dziewczynę z osobami, jednak marnie mi to wychodziło. Priorytetem był jednak szaleńczy bieg, bo, choć goniły nas tylko cztery osoby, to niedługo zacznie cały oddział. Dzięki heroicznemu czynowi Wendy nasi sojusznicy już mieli jako-takie pojęcie o tym, gdzie uderzył wróg, ale zanim tam przybiegli musiałyśmy przeżyć. I, w miarę możliwości, nie dać się złapać w niewolę. Bo to mogłoby być równoznaczne z przegraną naszej drużyny.
Przesadziłam rzekę w dwóch susach i odbiłam w lewo, na północ. Wsadziłam procę za pasek od spodni rozglądając się za jakąś dobrą kryjówką. Nie jestem, i raczej nigdy nie będę, zbyt dobrym biegaczem, a sądząc po trzasku łamanych gałązek i gniecionej ściółki moi prześladowcy byli. Skoczyłam na drzewo, które na pewno było efektem nudy jakiegoś dzieciaka Demeter i przerobione na fort.
Wiecie jak wygląda dorosła sosna? Na dole ma gładki pień, czasem z bardzo cienkimi gałązkami, a dopiero na pewnej wysokości zaczynają się rozłożyste, grube gałęzie. Coś jak zielona piramida na kołku. Natomiast ta, na którą weszłam przypominała… odwrócone do góry nogami Cthulhu (taka potwora). Z prostego, przyciętego na wysokości ośmiu metrów pnia, wyrastały gałęzie w kształcie literek ‘L’, ‘wbite’ krótszą częścią w pień. Oczywiście rosły one w ten sposób od zawsze, tworząc idealne miejsce na bazę.
Zostało to już dawno wykorzystane. Do konarów przybito deski, tworząc wielopoziomową budowlę. Były i stopnie, i podłogi, i półki, i nawet otwory strzelnicze. Wszystko, co dało się zamontować na tak niewielkiej przestrzeni. Szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałam o tej budowli, ale byłam bardzo wdzięczna, że intuicyjnie do niej pobiegłam, bo mogłam się tam schronić przed goniącymi mnie chłopakami.
Podciągnęłam się na wyższą gałąź i prawie spadłam. Wpatrywały się we mnie dwie pary błękitnych oczu. No tak…
– Hej, Sue, witaj Dana – przywitałam ciotki. – Zajmiecie się tamtymi dwoma? – zapytałam.
– Gdzie Wendy? – Usłyszałam w odpowiedzi. Jak miło. Żadnej troski o mnie. Co z niej za ciocia..!
– Yyy… Nie wiem, bo… – Nie dały mi dokończyć. Sue, ta mniejsza, złapała mnie za kark i podstawiła sztylet pod gardło. Ja wiem, że w konkretnym celu działamy w parach, ale żeby aż tak reagować na samotnego członka drużyny..? Mogły mnie podejrzewać o zdradę, ale chyba zauważyły, że goniło mnie dwóch synalków Aresa. Co dosyć jednoznacznie sugerowało, że się z nimi nie sprzymierzyłam. Prawda?
– Zaatakował nas cały oddział, musiałyśmy się rozdzielić uciekając, nie wiem gdzie ona jest, ale… – Puściła mnie i zerknęła na siostrę. Tamta pokiwała głową.
– Gdzie? – warknęła Dana. Grupowa domku Apolla. Stwierdziłam, że ma na myśli miejsce ataku wroga, więc opisałam jej co się stało. Skomentowała to jednym, głośnym, a do tego bardzo niecenzuralnym słowem. Spojrzałam na nią badawczo.
– Tam były tylko dwa tuziny. Główne walki toczą się na południu. A wyście… – Tu również nastąpiła seria nieprzyzwoitych określeń. Przekaz był jasny: zepsułyśmy wszystko. Część walczących pobiegło na polankę, przez co jedyny mostek na północy został praktycznie bez ochrony.
– A skąd ty to wszystko wiesz? – spytałam, gdy ona przestała mówić. W międzyczasie Sue unieszkodliwiła dwóch chłopaków, którzy mnie gonili.
– Jesteśmy na bardzo wysokim, ufortyfikowanym drzewie. – Reszty się domyśliłam.
– Co zamierzacie?
– Siedzieć tu i pilnować tego miejsca. – Mówiąc to Dana uniosła kpiąco brwi. Nie, zdecydowanie nie jest tym typem człowieka, który lubię. Zbyt oschła. – Ty?
– Co ja? A..! – Zorientowałam się, że pytała o moje zamiary. – Nie wiem. Może tu z wami posiedzę.
– Nie. Pójdziesz do mostu i go obronisz. Albo sama zdobędziesz sztandar wroga. – Co?! O czym ona, na Piorun Piorunów, gada?!
– Jesteś odpowiedzialna za swą partnerkę. A ona zaalarmowała nas o niebezpieczeństwie przy łączce. A teraz księciunio z pieskiem lecą po sztandar. Przez mostek na północy. Gdzie jest tylko tuzin afrodyciątek. Które na pewno nie powstrzymają go dłużej niż… pięć minut? Biegniesz tam. Ale już. – Miała nade mną władzę. Po pierwsze: one były dwie, a po drugie Dana jest, niebezpośrednio, ale zawsze, moją przełożoną. Jako grupowa domku Apolla. A poza tym jest starsza i bardziej doświadczona. Co miałam robić? Zeskoczyłam z drzewa, podziękowałam za gościnę, a potem rzuciłam się na łeb, na szyję, uciekając poza zasięg ich strzał. Oberwałam jakąś szyszką, ale to nic, mogło być gorzej.
Kiedy dobiegłam do mostku Nico, bo oczywiście on był rzeczonym księciuniem, już bawił się w najlepsze. On i jakiś piekielny ogar. Obaj w pełnej zbroi. Obaj masakrujący tuzin afrodyciątek, który okazał się być dwoma, ale to nieistotne.
– Ej! Młody! Ładnie to tak z kolegą? Chodź tu i walcz! – wydarłam się. Poczułam ostry ból z tyłu czaszki, jakieś niewyraźne zagłuszone dźwięki i upadłam. Oczy zaszły mi mgłą i straciłam przytomność.
I znów nawiedził mnie ten dziwny sen. Ten sam, co tydzień temu. Znów dręczył mnie gorzki zapach. Jedyną różnicą było to, że tym razem wyczuwałam w nim coś ostrego, pikantnego. Jeszcze bardziej gryzło mnie w nos. Woń była mi znana, wiedziałam, co to jest, co tak pachnie, ale owo słowo wymykało mi się niczym żaba, którą ktoś próbuje wyłowić z rzeki gołą dłonią.
I w tym momencie urywa mi się film. Z relacji świadków wynika, że ogłuszył mnie piekielny ogar. Obudzono mnie godzinę później w szpitalu. Od razu mnie stamtąd wyrzucono, bo bitwa o sztandar okazała się bardzo krwawa i było bardzo dużo rannych, którzy bardziej potrzebowali miejsca w lazarecie niż ja.
Skoczyłam do pokoju się przebrać, bo nadal miałam na sobie zbroję. Hełm mi zabrano. Zostawiłam blachy w szafie, spisałam wcześniejszą część dnia i poszłam na ognisko. Alternatywą było omawianie wydarzeń dnia dzisiejszego z Annabeth i spółką. Zawsze to robią po bitwie o sztandar, raz do nich poszłam. Potem przez tydzień unikałam ich grupowych (liczba mnoga użyta celowo; w wakacje co liczniejsze domki mają dwoje grupowych).
Obozowicze świętowali zwycięstwo. Ognisko było gdzieś tam, daleko, nieprzenikniony tłum okupował wszystkie miejsca siedzące w promieniu… Wszystkie i już. Ławki, płoty, stoliki, przyniesione stołki i leżaki, a nawet koce na ziemi, wszędzie herosi bawili się piknikując pod gołym niebem. Nie była wielkim problemem nocna pora, dodawała ona nawet uroku. Nimfy i satyrzy przechadzali się z koszami piknikowymi roznosząc jadło wszelakie, od przekąsek w postaci słonych paluszków po wykwintnie podane homary. Obozowicze śmiali się i żartowali, ktoś grał w karty, gdzieś w oddali pobrzmiewały ciche dźwięki muzyki, sielanka jednym słowem. Półbogowie zdawali się nie przejmować całym tym złym, wielkim, grożącym im światem. Oddawali się błogiemu nastrojowi gawędząc z przyjaciółmi.
Wszyscy, może poza tymi od Aresa, bo oni naburmuszeni zamknęli się w swoim domku. Okazało się, że jednocześnie dwa sztandary przekroczyły rzekę. I zrobiły to samodzielnie. Bohaterem wieczoru został Leo Valdez, który dokonał tego, co niemożliwe.
– Isa! – powitał mnie entuzjastycznie wyżej wymieniony. Jest jedyną osobą, której nie mogę wmówić, że moje imię wymawia się twardo, a nie z hiszpańskiego, miękko.
– Leoś! – odpowiedziałam równie wesoło. – Słyszałam, że znów złamałeś wszelkie reguły?
– Ta… Nie moja wina, że mają tu takie niedokładne fotokomórki!
– One są bardzo dokładne – wtrąciła Hannah – a ty – zwróciła się do Leona – po prostu udowodniłeś, że tę grę da się zremisować inaczej, niż przez znokautowanie wszystkich uczestników.
– Coś ty zrobił?
– Jakby to powiedzieć… Biegłem ze sztandarem Aresiaków. Zderzyłem się z jakimś chłopakiem, kiedy przekraczaliśmy rzekę. Wyrwałem mu sztandar, który trzymał w ręce. On mnie popchnął, ja się potknąłem i flagi wypadły mi z ręki. A że strumyk jest dosyć wąski to obie uderzyły w ziemię jednocześnie. Znaczy: to że strumyk jest wąski spowodowało, że upadły na obie strony. Każda na swoją. To jest: przeciwnika. Wiesz co mam na myśli. Zadawalające wyjaśnienie? – Za żadne skarby do takich nie należały, ale ze względu na irytujące łupanie w głowie odpuściłam mu przytaknęłam. Poza tym po składności jego wypowiedzi wywnioskowałam, że dzisiejszego wieczoru do obiegu trafił także alkohol. Trzeba uważać. W końcu… reakcja babci gdybym tylko wróciła do domu podchmielona… nawet nektarem… byłaby… nieciekawa. Tak, zapewne. A potem wylądowałabym na stałe w Obozie Herosów, przynajmniej do czasu jej powrotu do Meksyku. Mama by się zbytnio nie przejęła, ona żyje w poczuciu, że wychowanie córki ma już za sobą, teraz tylko wystarczy zatroszczyć się, by miała ona (czyli jej córka, czyli ja) kasę na zakupy. I może jeszcze opłacenie rachunków za prąd. To by było na tyle.
Może się to wydawać fajne, bo takie jest, nie zaprzeczę. Ale czasem… Bywa nie najlepiej. Bo są takie chwile, kiedy człowiek potrzebuje mamy, mamusi, która przytuli, pouczy, otrze łzy i powie, że nic się nie stało. Która weźmie na kolana i opowie bajkę na dobranoc. Która zacznie wypytywać gdzie się szwędało. Moja nigdy tego nie zrobiła, nigdy. Żadnej z tych rzeczy.
Otrząsnęłam się z tych rozmyślań, bo po co psuć sobie taki wspaniały wieczór? Lepiej się bawić i świętować z innymi! Dosiadłam się do niewielkiej grupki obozowiczów z domku Hermesa i wdałam się w dyskusję na temat wyższości soku z czarnej porzeczki nad buraczanym. Nie sądzę, by przytaczanie tu fragmentów miało jakikolwiek sens.
Czas błyskawicznie upływał nam na przekomarzaniu się i żartach i nim się spostrzegłam było już grubo po północy. Pożegnałam się i powędrowałam do łóżka. Zasnęłam momentalnie, bo gdy tylko weszłam do pokoju mój organizm przypomniał sobie, że przebiegła dziś nie wiadomo ilu w zbroi, po lesie, że oberwałam od piekielnego ogara w łeb i że jestem zmęczona. Padłam na łóżko, nawet nie zdążyłam zdjąć polaru, który miałam na sobie, bo już pochrapywałam i pojękiwałam dręczona sennymi koszmarami. Żeby chociaż było to coś nowego, ale nie, skądże znowu! Przecież nie łaska Hypnosowi dać jakiejś nudnej dziewczynie (wujecznej prawnuczce, o ile się nie mylę) czegoś ciekawego. A najlepiej normalnego. Od Morfeusza, którego działką są przecież marzenia senne. Tak, chciałabym coś od niego. Jak fioletowe słonie albo przyjazne dinozaury, albo, od biedy, pogawędki bogów. Nie, przecież taką, dajmy na to, Izabelę, można podręczyć trochę zapaszkami, które mogłyby być zabójcze, gdyby nie to, że są wytworem jej miernego umysłu! Dzięki Fobetorze! Muszę ci publicznie pogratulować (co też niniejszym czynię) oryginalności w wymyślaniu nowych sposobów na dręczenie herosów! Gorzko – ostre wonie idealnie spełniają swoje zadanie, ale czy mógłbyś, z łaski swojej, dodać coś jeszcze do mojego snu? Z góry dziękuję.
A was, drodzy/szanowni/co-tam-jeszcze-chcecie czytelnicy, przepraszam za wybuch złości i uzewnętrznianie go powyżej, ale gdzieś trzeba. Pozdrawiam, życzę miłego wieczoru (poranka/popołudnia/nocy/nie mam pojęcia co tam u was jest) i do zobaczenia.
Genialne! Jak ja to kocham! A spotka Sadie i Cartera?
No i nareszcie jest równowaga – akcja, opisy i co tam jeszcze było… Skleroza nie boli 😀 W paru słowach – bardzo dobrze 😉
W zupełności zgadzam się z Melią