Trochę później, niż zamierzałam, ale jednak jest ^^ Tym razem bez dedykacji, bo nie chce mi się myśleć. Mam nadzieję, że przez to nie będzie więcej błędów, w końcu od czego jest autokorekta? (Dobra, czasami z autokorektą jest jeszcze gorzej, ale co tam xP).
Nie mam pojęcia, skąd na lotnisku wiedzieli, że my to my. Że to właśnie my mamy lecieć odrzutowcem Zeusa, by wypełnić misję daną nam przez jego córkę, a moją mamę, Atenę. No, ale dzięki temu nie musieliśmy ciągać trzytonowych walizek przez pół sali odlotów z sową krążącą nad głowami, pytając o Jumbo Jet należący do greckiego boga.
Ale w każdym razie jakaś miła pani w stroju stewardessy podeszła do nas, gdy tylko limuzyna się zatrzymała, poprosiła o zostawienie walizek, które miał przywieźć nam kto inny, i poprowadziła przez setki kontrol i najróżniejszych zabezpieczeń.
[Jake stwierdził później, że zachowaliśmy się wysoce nieprofesjonalnie (skąd on zna takie słowa?), słuchając jakiejś nieznajomej baby i mieliśmy szczęście, że nie była potworem. Ale skąd ja to niby miałam wiedzieć, skoro pierwszy raz od siódmego roku życia opuściłam granice Obozu?].
Po pół godziny staliśmy w tak zwanym rękawie, tymczasowym połączeniu samolotu z budynkiem lotniska. Wbiłam wzrok w prostokątny, zaokrąglony na brzegach otwór i wkroczyłam do wnętrza naszej latającej maszyny, która miała nas zabrać do krainy kangurów.
Spodziewałam się małych, niewygodnych siedzeń, wciśniętych w wąskie rzędy obok tycich okienek, jak w większości odrzutowców, tych należących do linii lotniczych. Zapomniałam tylko, że to jest prywatny odrzutowiec władcy nieba.
Wielkie, wygodne kanapy, wyłożone okrągłymi, wyszywanymi złotą nicią poduszkami, rozrzucone luźno po głównym pomieszczeniu. Nieopodal mini siłowni jest wypełniony po brzegi barek, a ja mogę iść o zakład, że w dalszych pomieszczeniach, których na pewno nie damy rady zgłębić podczas jednego lotu, znajduje się też basen, jacuzzi, trampolina…
– Ja pier…praszam! – usłyszałam za sobą.
Nie miałam wątpliwości co do tego, kto to powiedział – Jake już rozciągnął się na jednej z sof. Louise wpadła do środka tuż za nim. W pierwszej chwili zamarła, próbując ogarnąć wzrokiem całą salę, ale nie zdążyłam nawet mrugnąć, zanim oboje zaczęli skakać po kanapach jak małe dzieci, unikając jakiegokolwiek kontaktu z parkietem. [Pamiętałam tę zabawę, gdy byłam młodsza, często bawiliśmy się tak w Obozie. Podłoga była lawą, a łóżka, półki i tym podobne – jedyną drogą ratunku. Potem jedyną drogą ratunku była zwiewanie gdzie pieprz rośnie, ponieważ wyjaśnienie ‘wpadłabym do lawy’ nie zawsze podobało się starszym obozowiczom, gdy lampa leżała na ziemi, ponieważ jakieś wyjątkowo nierozważne dziecko, na przykład ja, się na niej uwiesiło].
To miejsce było idealne, by zapomnieć o czyhających wszędzie niebezpieczeństwach, o których tyle się nasłuchałam, i by zrobić coś bezsensownego i głupiego. Czasami takie właśnie zachowanie ratuje życie – a przynajmniej według niektórych opowieści.
Już zabierałam się do pościgu za Louise, gdy przez niewielkie drzwiczki wszedł mężczyzna w uniformie pilota. Był wysoki, dobrze zbudowany, ale wyglądał na zwykłego człowieka. Przeciwko tej hipotezie świadczyło to, że trzymał w rękach nasze trzy walizki. Trzy cudowne walizki, ważące tyle, co mały słoń.
Ciekawe, kim był naprawdę. Jakimś pomniejszym bogiem?
Skinął mi głową i zapytał:
– Dokąd lecimy, panienko?
Do… O tym nie pomyśleliśmy. Do jakiego miasta lecimy?
– Yyy, do Australii. Do, tego, no… – rzuciłam Jake’owi błagalne spojrzenie. Ten jednak pokręcił bezradnie głową, a Louise wzruszyła ramionami.
– No to Atena nas strollowała – mruknął pod nosem, chociaż nie wyglądał na zbyt tym zmartwionego. – Australia ma z dziesięć milionów kilometrów kwadratowych.
Żagle. Atena wspominała o rozwijaniu żagli. A gdzie znajduje się słynna opera, wyglądająca jak wydymające się na wietrze żagle…?
– Do Sydney. – Zabrzmiało to bardziej jak pytanie, ale panu pilotowi wystarczyło. Nie miał czasu na wahania. My chyba zresztą też.
– Będziemy na miejscu za jakieś dwanaście godzin, panienko.
Po tych słowach zniknął w kabinie pilota. Wzdrygnęłam się. Widziałam trupy, które były żywsze od niego.
[Dobra, złe porównanie. Jako heroska wiem, że trupy mogą być bardzo żywe, szczególnie w pobliżu dzieci Hadesa].
Ale pięć minut później już nie obchodziło mnie, kim jest nasz małomówny pilot, bo bitwa na poduszki pochłonęła mnie bez reszty.
Odkryliśmy również, że metalowe drągi od sztang świetnie zastępują miecze świetlne, poduszki są wypchane wielofunkcyjnym pierzem (Pinki Ponk, gdy je zobaczył, wyglądał, jakby miał zaraz postać zawału), a za kolejnymi drzwiami jest istna Narnia.
W końcu padliśmy wszyscy na sofę, zziajani, spoceni i zadowoleni z życia bardziej, niż przystało dziecku będącym wiecznym celem potworów.
– Jestem padnięta – wydyszałam.
Jake zaśmiał się cicho.
– Bo padnięte dziecko – oznajmił tonem znawcy – to szczęśliwe dziecko.
– Czy ty sugerujesz, że jestem dzieckiem? – zapytałam.
– A jeśli owszem, to co?
W zasadzie Jake był ode mnie starszy o przeszło rok, ale jego psychika zacięła się gdzieś w podstawówce.
– Co?! Zaraz ci pokażę, co!
Myślę, że wystarczy, jeśli dodam, że poduszka potrafi być zabójcza w odpowiedniej ręce.
٭٭٭
Jake wyłonił się zza drzwi, trzymając w ręce otwartą paczkę chipsów.
– Znalazłem spiżarnię – oznajmił z pełnymi ustami.
Ponad godzinę temu wyprosiłyśmy go z naszego głównego lokum pod pretekstem znalezienia jakiegoś żarcia, by móc przejrzeć nasz bagaż bez chichotów i komentarzy Jake’a, ponieważ, jako że ów bagaż pakowała Afrodyta, spodziewałyśmy się tam znaleźć kilka rzeczy, które nawet jej własne dzieci uznałyby pewnie za, ekhm, niestosowne. Ale teraz, kiedy Jake wrócił nareszcie ze swojej eskapady, istotnie byłyśmy głodne.
– Daleko to? – Przygotowałam się na odpowiedź twierdzącą, wnioskując z długiego czasu jego nieobecności.
– Nie, tuż za rogiem. Oprócz tego znalazłem też pokój gier, garderobę, saunę i trzecią łazienkę.
– No weź! My tu od bitej godziny z głodu umieramy, a ty sobie urządzasz zwiedzanie? – spytałam z irytacją.
Jake pogrzebał chwilę w podręcznym plecaczku i wyciągnął z niego małe, szeleszczące opakowanie.
– Orientuj się, Merci! – krzyknął, rzucając je w moim kierunku. Jak można by się spodziewać, wylądowało na podłodze. Podniosłam paczkę paluszków z ziemi – ponieważ właśnie tym było to opakowanie – i otworzyłam, mrucząc pod nosem słowa, które niekoniecznie były podziękowaniami, chociaż w głębi duszy padałam przed nim za to na kolana.
Niedługo później pusty papierek leżał pod kanapą, gdzie został wprowadzony wprawnym kopniakiem.
– Wciąż jestem głodna – oświadczyłam – i zgaduję, że nie wziąłeś nic więcej.
– To kto jest gotowy na wyprawę do spiżarni?
– Chyba nie mamy wyboru – westchnęła Louise, chrupiąc ostatniego paluszka.
Wstałam i niechętnie ruszyłam za Jake’em, zagłębiając się we wnętrzności samolotu. Przejścia między pomieszczeniami nie były zbyt szerokie – mieściła się w nich maksymalnie jedna osoba jednocześnie, więc musieliśmy przemieszczać się gęsiego.
– Daleko jeszcze? – rozpoczęłam łańcuch wnerwiającopodobnych pytań, bez której nie mogła odbyć się żadna, choćby najkrótsza, podróż.
– Nie, przecież mówiłem, to tuż za rogiem. – W głosie Jake’a nie tyle usłyszałam, co wyczułam niepewność.
– Merci… – zaczęła Louise, ale zignorowałam ją.
– Nie mów, że się zgubiłeś! – jęknęłam, gotowa rozpocząć moją tyradę.
– Co?! Nie!
– Czyli jednak się zgubiłeś!
– Merci…
– Wcale nie!
– Potrafisz chociaż trafić z powrotem?!
– Oczywiś…
– Jasne, że nie potrafisz! A za miesiąc Zeus znajdzie w korytarzu niespodziankę w postaci trzech szkieletów!
– Potrafię trafić z powro…
– MERCI!
Odwróciłam się gwałtownie ku ewidentnie zezłoszczonej Louise.
– Och, słucham? – spytałam w roztargnieniu.
– Bądźcie na chwilę cicho, i powiedzcie mi, że tylko mi się zdawało…
Ucichłam, zaniepokojona.
W oddali słychać był jakieś niepokojące hałasy, jakby ktoś walił nieregularnie metalową rurą o ścianę tunelu. Metalową rurą, albo wieloma metalowymi rurami przyczepionymi do nóg.
[We wcale nie tak dalekiej oddali].
– Jakieś sugestie? – wydusiłam przez ściśnięte gardło.
– Wiać?
– Wiać.
Rzuciliśmy się na łeb na szyję przez wąskie korytarze, byle dalej od tajemniczych odgłosów – chociaż w podświadomości zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy uciekać w nieskończoność, i wreszcie będziemy musieli stawić czoła potencjalnemu niebezpieczeństwu.
Wpadliśmy wreszcie do jakiegoś składzika skrytego za niepozornymi, wtapiającymi się w tło drzwiami, zatrzaskując je za sobą. Oparliśmy się o ściany i bezskutecznie usiłowaliśmy uspokoić przyspieszony oddech, starając się dostrzec coś w absolutnych ciemnościach. Dziwny odgłos zbliżał się z każdą chwilą, a ja miałam już pewność, że nie jest to odgłos odpowiadający tym, które mogło się usłyszeć w klimacie niebiańskiej strefy zwanym Jumbo Jetem.
– Kowalski, opcje – wyszeptał Jake.
Wiedziałam, że humor był jego sposobem na ukrycie strachu.
[Szkoda, że ja takiego nie posiadałam].
– Do lądowania zostało najwyżej pół godziny. Możemy przeczekać tu i wymknąć się, gdy nikogo nie będzie w pobliżu – zaproponowała Louise.
– Jeżeli to coś nie pożre przedtem pilota.
-Sza! – przerwałam im.
Tajemnicze uderzenia zwolniły, a z nim stworzenie, które było ich źródłem, by wreszcie zatrzymać się tuż obok nas.
Dopiero teraz zdołałam wychwycić przerażające dźwięki, coś między świstem a bulgotem, marną imitację oddechu, i wolałam nie wiedzieć, z jakiego stwora pochodzą. Wciąż nie dopuszczałam do siebie myśli, że po drugiej stronie ściany, która teraz wydawała mi się zdecydowanie za cienka, znajduje się coś, czego nigdy nie znalazłabym w żadnym atlasie zwierząt. Ponieważ nie było zwykłym zwierzęciem.
Serce biło mi jak szalone, a ja miałam wrażenie, że zaraz zdradzi ono naszą pozycję.
Od strony Louise dobiegło stłumione czknięcie. Zamarłam, przerażona, czekając na jakąkolwiek reakcję.
Po chwili dziwny, metaliczny łomot wznowił się, i, ku naszej bezgranicznej radości, zaczął się cichnąć w dali.
Louise czknęła ponownie.
– Proponuję wracać do sali głównej i zabarykadować się za kanapami – wyszeptał Jake. – Mamy tam broń.
To ostatnie mnie przekonało – nic nie mogło mnie zmusić do stanięcia oko w oko z tą istotą bez choćby najmniejszej deski ratunku. A taką naturalnie mogła być broń.
Przygryzłam wargę i nacisnęłam klamkę, jakbym spodziewała się, że jest zaminowana. Oczywiście nie była, co wcale nie znaczyło, że my nie byliśmy cali podminowani. Stojąca otworem droga, rażąca po oczach pustką i spokojem, tylko potęgowała wrażenie, że coś zaraz na nas wyskoczy, i że cokolwiek to będzie, będzie również ostatnim widokiem w życiu.
Skupiając się na tym, by poruszać się jak najszybciej i jak najciszej równocześnie, instynktownie podążyliśmy w odpowiednim kierunku. Już po chwili byliśmy na miejscu, przeciągając kanapy tak, by stworzyć prowizoryczną kryjówkę. A, wierzcie mi, wciągnięcie jednej kanapy na drugą jest bardzo trudne i czasochłonne.
Wystarczająco czasochłonne, by potwór [Tak, wreszcie to powiedziałam!] zdążył zawrócić.
Zacisnęłam palce na moim mieczu, który jakoś magicznie zmieścił się w walizce. Było to tak samo zaskakujące jak to, że Afrodyta pomyślała o spakowaniu miecza.
[A najwyraźniej przy wybieraniu broni jej motto brzmiało: Miecze mieczami, ale różowe kwiatki na klindze muszą być].
I wtedy do sali wparował on. A może ono.
Był z pół metra wyższy ode mnie i przypominał skrzyżowanie skorpiona z pająkiem – połączenie ohydnego, pajęczego ciała z ogonem zakończonym kolcem jadowym, mieniącym się czerwienią pancerzem i olbrzymimi szczypcami zastępującymi czwartą parę odnóży. Jakim cudem to bydlę zmieściło się w korytarzu? Starałam się opanować odruch wymiotny, gwałtowne dreszcze i nieprzemożoną chęć ucieczki, które pojawiały się zawsze, gdy zobaczyłam choćby najmniejszego pająka. A nawet pyłek przypominający pająka.
Gdy stwór zahaczył bokiem o stojącą w rogu bieżnię, do naszych uszu dobiegł odgłos do złudzenia przypominający zgrzytanie paznokcia po tablicy. Skrzywiłam się i zaczęłam obmyślać plan. Przypomniałam sobie, jak jeden z bardziej doświadczonych obozowiczów mówił mi, że gdy musisz pokonać strach i zrobić coś, czego normalnie w życiu byś nie zrobiła, najlepiej powtarzać sobie coś w myślach dla uspokojenia, jakieś niekoniecznie sensowne zdanie, cokolwiek, byle odwrócić uwagę mózgu od strachu.
[Psst, szepnęła pamięć. Czas poświęcony na rekonesans nigdy nie jest czasem straconym].
Czas poświęcony na rekonesans nigdy nie jest czasem straconym, powtórzyłam w myślach. Przydatne, ale niekoniecznie pasujące zdanie. Trudno. Musi wystarczyć.
Odrzuciłam na bok miecz, skacząc do przodu, przed barykadę, i chwyciłam stojącą na stole lampkę z zieloną, fosforyzującą substancją, unikając pierwszego ciosu zabójczych szczypiec.
Czas poświęcony na rekonesans… Przeturlałam się pod Pająkiem i stanęłam na nogi za jego plecami. …nigdy nie jest czasem straconym. Kątem oka zauważyłam Jake’a i Louise, próbujących odwrócić uwagę potwora ode mnie. Czas poświęcony na rekonesans nigdy nie jest czasem… Pokazałam im na migi, co zamierzam zrobić, a oni nie zdążyli mi powiedzieć, czy zrozumieli, bo Pająk, stojący teraz tyłem do mnie, podciął im nogi. …straconym. Czas poświęcony… Jake przeturlał się na bok, unikając morderczego ciosu, a Louise ukryła się za barykadą. To wszystko w ciągu jednej chwili. …na rekonesans… Nie mogłam patrzeć na to bezczynnie. Wyminęłam Pająka, wrzeszcząc, by odwrócić jego uwagę, i puściłam się pędem w stronę przodu samolotu. …nigdy nie jest straconym. Mój oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam, że mi się udało – Pająk podążył za mną na swoich długich nogach, dając Jake’owi czas na znalezienie wytrąconego mu z ręki miecza. Stracony renesans… Dopadłam awaryjnych drzwiczek przy skrzydle samolotu, i, mierząc spojrzeniem odległość między sobą a potworem, zaczęłam je szarpać. …czasem nie jest święcony… Wyczerpanie zaczęło mącić mi w głowie, gdy wreszcie je otworzyłam. Pierwsza myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, brzmiała: Brama do nieba. I zanim pojawiła się druga myśl, wiatr wyrwał mi drzwi z rąk i rzucił gdzieś w dół, a mi pozostało mieć nadzieję, że nie uderzą w jakiegoś nieostrożnego surfera. Zerknęłam w tył i odkryłam, że Pająk jest dużo bliżej, niżbym chciała. Powstrzymałam panikę i powróciłam da powtarzania mojej mantry. Czas… Jeszcze tylko moment… …poświęcony na rekonesans… …kilka sekund… …nigdy nie jest… Teraz! …stracony.
Lampka poleciała pięknym łukiem pod nogi Pająka, będącego zaledwie parę kroków ode mnie, i upadła. Tuż przed jej upadkiem zalała mnie fala wątpliwości. A jeżeli się nie stłucze? Albo to coś w środku nie będzie tak śliskie, jak się wydawało?
Ale przy zetknięciu z ziemią szkło pękło i rozprysło się we wszystkich kierunkach, rozlewając na posadzce zieloną ciecz. Skoczyłam w bok i przeturlałam się kilka metrów, by uniknąć tego, co miało się zaraz stać.
Stwór zachwiał się i spróbował wyhamować, ale było już za późno. Zaczął ślizgać się po mokrym parkiecie, jadąc z niesamowitą prędkością w stronę wyjścia. Wszystko dokładnie obliczyłam, zaplanowałam w najmniejszym szczególe.
Wszystko, oprócz wielkości Pająka.
Tak, rzeczywiście było już za późno.
Pająk wyrżnął się na ostatnim odcinku i uderzył w ścianę lewym bokiem. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk rozrywanego metalu. Pająk zniknął.
W miejscu, gdzie przed chwilą była schludna, czysta brama do nieba, ziała olbrzymia dziura, niemal trzykrotnie większa od tamtej, poszarpana na brzegach i pokryta obrzydliwym śluzem, pozostałością po naszym nieproszonym gościu. Tego czegoś raczej nie nazwałabym bramą do nieba. Może do chaosu, ponieważ wiatr rzucał i targał tu wszystko, co było jeszcze w jego zasięgu, ochlapując to resztkami Pająka. Papierami na ziemi, zasłonami przy najbliższych oknach, moimi ubraniami i włosami.
Podskoczyłam, czując czyjąś rękę na ramieniu.
– Merci, chodź – usłyszałam uspokajający głos Jake’a. Cofnęłam się i odetchnęłam, czując nagłą ulgę, że niebezpieczeństwo minęło.
– Całe szczęście, że to już koniec – westchnęłam, chociaż zmęczenie dawało mi się we znaki.
– To jeszcze nie koniec, Merci. Kiedy nasz kolega opuszczał pokład, chyba zaczepił o coś na skrzydle.
Co…? Przez umysł przemknęła mi wizja Pająka czołgającego się po skrzydle z powrotem do środka. Potrząsnęłam głową. Nie, niemożliwe, by cały mój plan wziął w łeb.
– Co masz na myśli?
Jake zacisnął usta i bez słowa ustawił mnie kilka metrów dalej na prawo, tak, bym mogła zobaczyć czarny dym wydobywający się z na wpół oderwanego silnika.
Samoloty zostawiały za sobą białe ślady, nie czarne. Niedobrze.
Zastanawiałam się, czy ludzie na dole widzą czarny dym. Czy wytykają samolot palcami, krzyczą i przypatrują mu się ze zgrozą? Czy Mgła zakrywa też rzeczy, które nie należą do mitów, ale są nimi spowodowane?
– Damy radę wylądować? – wychrypiałam.
Tym razem odpowiedź padła od strony kabiny pilota. I nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
– Nie. Będziemy musieli skakać.
[Czasami mam wrażenie, że cały świat zaprzysiągł się przeciwko mnie. Tak jak teraz.
Wspomniałam już, że mam lęk przed spadaniem…?]
Louise właśnie szła w naszą stronę z trzema plecakami w jednej ręce i garścią specjalnych lin i pasów w drugiej.
– Tak powiedział pilot, zanim głowa mu wybuchła. Był automatonem.
Ach. To wiele wyjaśniało. I wcale się kolesiowi aż tak się nie dziwiłam, mi też głowa pękała.
– To bezpieczne?- spytałam.
– Bezpieczniejsze niż próba sterowania.
Czyli nie.
– A Pinki Ponk?
– Ma skrzydła.
– Przecież ptaki nie latają na takiej wysokości – zauważyłam.
– Ale to przecież nie jest zwykły ptak, nie?
Pięć minut później mieliśmy na sobie cały ekwipunek, sznury, karabińczyki, gogle, spadochrony. Jedyne, czego akurat mi się skończyło, a bez czego nie mogłam skoczyć, to odwaga.
Podeszłam ostrożnie do krawędzi i spojrzałam w dół. Zakręciło mi się w głowie, aż musiałam złapać się ramienia Jake’a.
– Bogowie, nie dam rady – wyszeptałam – Naprawdę nie dam rady.
Louise uśmiechnęła się pokrzepiająco, tak jak ja, gdy znalazłam ją z lesie obok Obozu, przestraszoną i zagubioną. Teraz nie wyglądała na przestraszoną. Nawet na zdezorientowaną.
– Hej, to proste.
– Tak, jasne. Łatwizna – Czy usłyszałam w swoim głosie gorycz? Złość?
Czyżbym zazdrościła jej odwagi…?
– Hej. Hej, Merci, spójrz na mnie. – Oderwałam wzrok od przepaści. – To łatwe. Patrz na mnie. To łatwe – powtórzyła.
A potem skoczyła.
Wiatr natychmiast szarpnął ją w tył, jej własny ciężar ciągnął ją w dół. Oddalała się z zatrważającą prędkością. Usłyszałam jej śmiech.
Czy to naprawdę było takie wspaniałe? Czuć wiatr na twarzy, widząc zbliżającą się ziemię, wiedząc, że jest się bezpiecznym, mieć całe niebo dla siebie, być… wolnym?
Nagle zapragnęłam spróbować.
Ale spojrzałam czeluść przede mną i znów ogarnęły mnie wątpliwości. Wiedziałam, że tym razem sztuczka z powtarzaniem nie zda próby.
– Jake – szepnęłam – ja nie skoczę.
Otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, powtórzyłam:
– Ja nie skoczę. Będziesz musiał mnie wypchnąć.
Brr,pajaki! Nie cierpie paskudztwa ;-;
Zadnych bledow chyba nie ma,pozostaje mi czekac na cd :3
Mmm, pająki … Moje ukochane robaczki >.<
Super. Bardzo lubię twoje opowiadanie 😉 Choć zabrakło trochę humoru, to nadal jest ponad przeciętnie! Kocham cię za to opko.
Ach, te wszystkie trafne spostrzeżenia to rozwalają system. Serio!
Leżę przez „Kowalski, opcje” xD
Dzisiaj na rr były bardzo dobre opka, taki dzień może 😀 Było super, będę się streszczać, internet nie wybiera 😛
Masz żałośnie mało komentarzy, jeszcze mniej ode mnie, więc Cię wspomogę 😀
TO-BYŁO-GENIALNE! Twoje poczucie humoru w połączeniu z tym całym popularnym szumem typu Pingwiny, albo Niekryty w pierwszej części to równanie idealne i PO-WA-LA-JĄ-CE.
Kwiatki na klindze były świetne. Dziwne odgłosy od początku do faktycznego pojawienia się Pająka brałam raczej za niecierpliwą stewardessę ganiającą ich po samolocie, a czytając „gogle” w pierwszym odruchu pomyślałam „trzeba będzie ją opieprzyć za brak jednego o” To właśnie robi z ludźmi Internet 😛 Za to przy skokach ze spadochronem od razu przypomniałam sobie ostatnią opowieść taty o kobietach pracujących w jednostce lotniczej, które muszę zaliczyć chyba siedem skoków w życiu. Jedna podobno tak się przestraszyła, że jakiś gość musiał ją zagadać i w środku rozmowy wypchnąć, z czego leję do terazxD
I po prostu nie wiem, co sobie myślałam nie biorąc się za to opowiadanie od razu po zauważeniu tytułu. Jak zawsze ciekawie i z poczuciem humoru.
Kowalski rządzi :3 Akurat siostra na dole oglądała więc podwójna beka Fajne, bardzo fajne. Jak to by ujęła Ann24: Monia lubi… Lubi, lubi… :3