-Trzy słowa: ten koń jest hardcorem!- drę się Allanowi do ucha, przekrzykując wiatr spowodowany zawrotną prędkością.
-I kto tu jest głupi?- wywrzaskuje odpowiedź, nie odwracając się, więc mam wrażenie, że słowa zostały wiele kilometrów za nami, nim jeszcze przebrzmiały- Kiblowałaś w żłobku, że do czterech liczyć nie umiesz?
-A ty uczyłeś się co to humor w Hadesie? Bo twoje żarty są metr pod poziomem dna Tartaru.- odparowuję, jednocześnie nakłaniając Bitą Śmietanę, by ostro skręciła w stronę obszaru, gdzie polatuje (radośnie próbując spopielić wszystko wokół) nasz ukochany AntyGravityNinja.
I oczywiście natychmiast tego żałuję, bo prawie zwalamy się na znajdującą się coś koło trzech pięter niżej ziemię.
Jeśli ktoś chciałby kiedyś napisać książkę pod tytułem „Jak nie siadać na pegazie?” to definitywnie umieściłby na okładce nasze zdjęcie. O ile ja, z racji doświadczenia, jeszcze jakoś się trzymam, to syn Apolla co rusz się gibie. Jak nie w prawo, to w lewo. Jak nie do przodu, to na mnie (po którymś kolejnym uderzeniu odłączyłam nos, bo zaczęło się z niego lać jak z fontanny). Boję się, że w końcu naprawdę się stąd zrąbiemy. I skończymy jako półboska mokra plama.
Jeeej! Jakże świetlana przyszłość!
Bita Śmietana też raczej nie jest zachwycona, że musi dźwigać dwóch ludków zamiast jednego, ale jakoś nie zauważyłam, żeby to okazywała. Wydaje się być wręcz szczęśliwa, że może sobie polatać i powalczyć (nie dalej jak dwie minuty temu zasadziła tej odpałowej czaszce takiego kopa, że potworek spadł z pięć metrów niżej). Chyba nie przeszkadza jej nawet możliwość zamienienia się w pieczoną koninę… a mnie osobiście podobna perspektywa raczej przeraża.
Dziwny z niej kopytny.
***
-Nie mogę, ***, wycelować!- strzała Allana po raz kolejny leci sobie gdzieś w kosmos, a płomienie buchające z pyska poczwary niemal przypalają biały ogon- Nie wiedziałem, że to takie trudne!- gdy słyszę to ostatnie… coś mnie trafia. „Jesteśmy w trakcie walki, to zły moment! Później objadę go tak, że się przez miesiąc nie pozbiera, ale teraz musimy się skupić na wysłaniu tego badziewia do Tartaru!”.
Oczywiście, udaje mi się wytrwać w tym postanowieniu przez jakieś trzy sekundy. I to nie całe.
-Nie wiedziałeś?!- wydzieram się- Nie robiłeś tego wcześniej?! Nie ćwiczyłeś?!
-Oczywiście, że nie!- odwrzaskuje syn Apolla z niejaką irytacją- Nienawidzę koni ogółem, a tych latających już najbardziej! Nie umiem kierować, powozić czy jak to się mówi, nie potrafię nawet sam utrzymać się na grzbiecie, więc o jakim treningu my, do cholery, gadamy?!- pod koniec jest już niemal tak samo wpieniony jak ja. Poznaję to po czerwonych plamach na jego szyi i policzku oraz palcach zaciśniętych na majdanie na kształt ptasich szponów.
By nie powodować kłótni (nie dlatego, że staram się być miła czy coś, po prostu nie ma odpowiednich warunków do spokojnego obrzucania się wyzwiskami i dawanie biletów na glanolot) przed odezwaniem się biorę trzy głębokie wdechy. Oczywiście, natychmiast zaczynam się krztusić, bo w powietrzu radośnie polatują sobie sadza, dym i inne syfy, których identyfikowania się nie podejmuję, a przy tym całe mnóstwo mało przyjemnych zapachów, takich jak woń dwutygodniowych skarpetek, tlenku siarki (VI), rozgrzanego metalu, sfajczonych szmat i włosia oraz (jakże bym mogła się bez niego obejść!) mój ukochany jeziorny smrodek.
Me gusta. Czasem naprawdę mam ochotę stracić węch.
Plan uspokojenia się w ten sposób totalnie wziął w łeb, więc postanawiam to chrzanić i (cóż za oryginalność, inteligencja itp. itd.) po prostu iść na żywioł i liczyć na to, że ADHD mnie nie poniesie.
Już mam otworzyć usta, gdy słyszę niski dźwięk- to wibruje puszczona cięciwa.
Widzę to przez ułamek sekundy i choć obserwowałam mniej lub bardziej profesjonalnych łuczników już wiele razy, nigdy nie byłam na tyle blisko, by to zauważyć.
Determinacja. Determinacja, skupienie, rwące nerwy na strzępy napięcie… siła i ból splecione jak włókna tkaniny. Nie pozwala na oddech w złym momencie. Nie pozwala wyczerpanym palcom zadrżeć. Nie pozwala oku mrugnąć.
A jednak chybia i to nie o włos ani nawet cały warkocz.
Bo koń pod nami wciąż się porusza. Nieregularnie, zrywami, gwałtownymi skrętami i zwodami ratując nas przed spopieleniem lub zderzeniem z innym pegazem.
Oczy mam dosłownie dookoła głowy, tak wiele się dzieje: po prawej, jakoś na czwartej, zmutowana była żyrafa-gigant bawi się w berka ze srokatą, która rży z przerażenia i wykonuje wiraż za wirażem, co niewiele daje, bo potwór niezmiennie siedzi jej na ogonie, a kawałek przed nami gniadosz uwozi z pola walki ranną postać. Z kołczanu na jej plecach wystają trzy niebieskie lotki strzał.
O cholera. Andy.
Oż ty ***.
Nagle, wraz z wściekłością i dziesięciokrotnie spotęgowaną chęcią zamienienia tego upierdliwego kościotrupka w elegancką kupkę złotego pyłu, w moim umyśle, niczym wybuchająca raca, eksploduje plan. Dojrzewa w oka mgnieniu, jak pęd fasoli, który całe wieki temu, chyba jeszcze w podstawówce, widziałam na przyśpieszonym filmie. Zapuszcza korzenie, tworzy łodygi, liście, kwiaty…
-Zrobisz to dla mnie?- pytam, cichutko nucąc, bo nie umiem przekazać tej prośby za pomocą samego ciała.
-Tak.– pada krótka odpowiedź.
Dwie sekundy później jesteśmy już jakieś trzydzieści metrów wyżej.
-Gotuj się!- Allan nie wie, co mam zamiar zrobić, ale chyba niespecjalnie się tym przejmuje. Bez zbędnych ceregieli naciąga cięciwę. I czeka.
–Teraz.
Obie, ja i Bita Śmietana, jednocześnie zamieramy w bezruchu, wstrzymując oddech i modląc się, by przed nami nie pojawiła się dziura powietrzna.
Strzała leci, niepozorna jak kwiat maku albo kropla krwi, jak coś bez znaczenia…
Znalazłam kiedyś w Internecie (którego używałam nielegalnie, po przekupieniu Hoodów muffinkami bananowymi z białą czekoladą, ale nie o tym teraz) nagranie, na którym do wody wrzucono pół grama cezu.
Efekt towarzyszący zetknięciu pocisku z celem jest trochę podobny: najpierw ogłuszający huk, a potem fontanna wrzącej cieczy. I smród, jaki wydziela wiśniowa cola, czego w doświadczeniu nie uwzględniono, a do tego potworny ryk równie potwornego indywiduum, które zamiast jednego oczodołu ma, ni z gruszki, ni z pietruszki, ogromniastą dziurę. Jednak nadal nie zamierza się rozsypać.
Klnę raczej cicho, bo staram się nie wdychać zasyfionego powietrza, ale słowa są absolutnie wybitne- w końcu kręci mi się w głowie, która dodatkowo, na skutek niewyspania, stała się dziwnie ciężka i gorąca jak jasna ciasna, nawet nie wiem, co mnie boli, bo już wszystko poodłączałam, a ten cholerny koprolit nie raczy szybciutko kopnąć w kalendarz, żebym mogła pójść się kimnąć, więc czemu niby, do *** nędzy, mam być szczęśliwa i wesolutka jak szczygiełek?!
Moje jakże poważne i dojrzałe rozmyślania przerywają trzy bodźce, atakujące mózg w idealnej synchronizacji: nagły, gwałtowny ruch końskiego ciała pode moim własnym, przerażone rżenie i mentalny krzyk.
–Goni nas! Wściekł się i zaraz zmieni nas w pieczoną koninę! Ej, wy! Zróbcie coś!!!- potem doznaję lekkiego szoku, bo okazuje się, że i kopytne, jak chcą, to się „wyrażać” potrafią, ale sprawa bogatego słownictwa przestaje zaprzątać mi głowę po jakichś czterech setnych sekundy.
Bardziej obchodzi mnie to, że ZARAZ SIĘ, ***, SFAJCZYMY!
A że, jak już wspominałam ze dwieście miliardów razy, heros bez kosmicznego pecha herosem nie jest, „zaraz” zmienia się w „teraz” o wiele za szybko.
Mgnienie oka wcześniej- za nami. Mgnienie oka później- z lewej.
Obserwacja numer jeden: wiśniowa cola śmierdzi (mam dziwne wrażenie, że się powtarzam, ale kij z tym).
Obserwacja numer dwa: palone włosy też.
Obserwacja numer trzy: O CHOLERA, ONE SĄ MOJE!
Obserwacja numer cztery: [tu następuje przerwa na reklamy: Calgon, Biedra, Mars, te sprawy, a za kulisami Arachne przeklina tak, że uszy więdną, a magnetofony z własnej inicjatywy przerywają nagrywanie, gdyż zarejestrowany materiał można zakwalifikować jako „demoralizujący”].
Obserwacja numer pięć: jestem głupia.
Bo kto normalny daje tarczą w mordę potworowi, który tej mordy używa do urządzania piekła na ziemi (lub w powietrzu, jeden pies tak w sumie)? [nie ma takiego numeru… nie ma takiego numeru…]
Zszokowana jestem chyba nie tylko ja, ale i sama poczwara, która staje (zawisa?) niezdecydowana kilkanaście metrów nad osmaloną trawą Wzgórza Herosów i najwyraźniej zastanawia się, czy aby to czarne coś na latającym koniu się z choinki nie urwało (nie żebym narzekała, w końcu daje nam to czas na wcielenie w życie planu pod tytułem „wiać gdzie pieprz rośnie i nie oglądać się za siebie”, ale bycie „urwanym z choinki czarnym cosiem na skrzydlatym koniu” niezbyt mi pochlebia- wbrew temu, co większość osób myśli, nie jestem rodzaju nijakiego).
Odwracam się dopiero po jakichś pięciu sekundach (co przy prędkości, jaką rozwija przerażona Bita Śmietana oznacza „dwieście metrów dalej”), gotowa odeprzeć kolejny atak… który jednak nie nadchodzi. AntyGravityNinja ma bowiem aktualnie inne zmartwienia. Najpoważniejszym z nich jest Clarisse, na moich oczach zeskakująca z grzbietu pędzącego jak błyskawica gniadosza na łeb lecącej w przeciwnym kierunku paskudy (w sumie za wielkiego wyboru nie miała- innych części ciała temu badziewiu zwyczajnie brakuje) i zatapiającą ostrze swej elektrycznej włóczni w ciemieniu.
***
Huk był tak okropny, że w uszach dzwoni mi do tej pory, a oślepiający błysk wypalił ciemne ślady na siatkówce. Złoty pył, w który zmienił się ten niekompletny żyrafi trup z Czarnobyla rodem, wywaliło na jakieś pół kilometra albo coś koło tego, w każdym razie do nas dotarł bez problemu (a ja myślałam, że już bardziej usyfiona być nie mogę… naiwny z tej Arachne człowiek, nie?), przynosząc ze sobą jakże ukochaną przeze mnie woń ciepłej wiśniowej coli. Fuuuj!
W tym momencie jestem w trakcie opatrywania córki Aresa, ale odnoszę dziwne wrażenie, że przejmuję się jej poparzonymi łydkami bardziej niż ona sama, bo kiedy próbuję polać je wodą, dotknąć, zabandażować czy co tam jeszcze mi do głowy strzeli, Clarisse zaraz próbuje wstawać i odchodzić albo wierci się, gadając z jakimś swoim bratem (czytaj: wydzierając się na niego, bo nie wiedział, jak zorganizować dalszą obronę), albo trzęsie się ze śmiechu, patrząc na braci Hood, którzy „upiększają” nieprzytomne ze strachu Afrodyciątko przy pomocy czarnego pisaka. No dobra, z tego to ja też mam bekę, w końcu Sonii naprawdę „do twarzy” w krzywych okularach, z nierówną bródką, wąsem a’la Anonymus i stadami piegopryszczy (Travis twierdzi, że to wągry, a Connor, jako ten łaskawy- że tylko przebarwienia, wiec wyszła taka hybryda). Dodam jeszcze, że marker jest niezmywalny.
Takie rzeczy w takiej chwili.
Zadziwiające.
I trochę pocieszające.
***
Jestem wykończona. Jestem padnięta. Jestem tak zmęczona, że czuję się martwa.
To wyczerpanie chyba rzuciło mi się na mózg, bo nawet gdy wszyscy już się rozejdą, czy to do domków po inne ubrania, czy do szpitala celem uzupełnienia apteczek, czy do sanitariatów, stoczyć kolejną bitwę (z boilerem- o ciepłą wodę pod prysznicem) czy też po prostu do bliżej nieokreślonego „gdzieś”, by stanąć na warcie, ja po wyczesaniu każdej cząsteczki potwornego pyłu z sierści Bitej Śmietany z braku innego pomysłu wróciłam na Wzgórze Herosów i od dłuższej chwili tu sterczę, opierając się o sosnę Thalii i wgapiając bezmyślnie w podeptane resztki namiotu, w którym nie tak dawno temu spałam oraz popaloną trawę naokoło.
No dobra: nie jest tak, że nie zastanawiam się totalnie nad niczym- martwię się w końcu tym, że obóz znów został bez ochrony i nic nie mogę z tym zrobić (wiem, bo próbowałam, ale nie jestem w stanie nawet powtórzyć tego z wcześniej, o całkowitym uzdrowieniu w ogóle nie wspominając), pojawił się potwór, z którym się do tej pory nie spotkałam ani na żywo, ani w opowieściach innych półbogów, ani nawet w literaturze… To i jeszcze więcej spraw wiruje w mojej głowie, ale jakby, nie wiem, w zwolnionym tempie? Poruszają się niemrawo i ospale, jak ludzie w upalny dzień albo przedmioty w przestrzeni pozbawionej grawitacji i nie jestem w stanie ich ogarnąć, połączyć, zestawić… To tak, jakby mieć kilka map tego samego obszaru, dajmy na to Afryki: polityczną, fizyczną, z zaznaczonymi strefami roślinnymi i klimatycznymi czy sumą opadów oraz przedstawiającą jakieś dane, powiedzmy gęstość zaludnienia i trzeba na ich podstawie wytłumaczyć, gdzie i dlaczego mieszka najmniej i najwięcej osób. Dwie rzeczy łatwo na siebie nałożyć i odczytać. Trzy się da. Cztery na upartego. Ale pięć i więcej to już dramat, zwłaszcza, gdy dojdą do tego informacje dodatkowe, takie jak to, że gdzieś się aktualnie naparzają i zamieniają jeden reżim na inny, więc cywile wieją gdzie pieprz rośnie… Tego się po prostu, tak jak moich myśli, do kupy zebrać nie da. A jeśli nawet jest to możliwe, to nie w moim obecnym (ciapniętym) stanie.
Wszystkie powyższe dywagacje podsumowuję raczej zwięźle- jednym słowem.
Trochę z powodu frustracji (a trochę z przyzwyczajenia) decyduję się przyznać zaszczytne stanowisko tego wyrazu przekleństwu.
I nawet mówię to głośno. A potem nagle zapada ciemność.
-Zgadnij, kto to?- słyszę w uchu ułamek sekundy przed tym jak moja prawa stopa trafia w piszczel. Cios chyba był aż za celny, bo zostaję nagrodzona głośnym okrzykiem bólu i powtórzeniem tego, co sama niedawno powiedziałam.
-Zgaduję, że debil bez instynktu samozachowawczego, który przy kolejnej głupiej akcji oberwie w mordę z glana, a na razie zostanie ukarany za usyfienie mi okularów nałożeniem kaptura.- odwracam się w stronę Allana, by spełnić groźbę.
Siłujemy się przez chwilę (przy akompaniamencie nucenia „idiota, idiota, czy ktoś ci uświadomił, że jesteś idiotą?”): ja ciągnę sznureczki z całej siły, tak, że widać tylko jego dolną wargę i kawałek brody, a on próbuje się oswobodzić, gdy nagle…
-Arachne, twoja ręka.- dobry nastrój, który jakimś dziwnym sposobem udało się nam stworzyć, momentalnie się ulatnia, bo w głosie syna Apolla słyszę przestrach, a potem wściekłość i rozpacz, co do których jestem pewna, że nie są udawane- Lewa ręka!
Spoglądam w dół.
I prawie sama zaczynam krzyczeć.
Moja ręka!
Moją ręka!
Co się stało z moją ręką?!
Genialne. Błędów nie widziałam, a opko boskie. Muszę je zacząć czytać od początku 😉
„Co się stało z moją ręką?!” Fajne zakończenie nie ma zastrzeżeń podobnie jak carmel powyżej;.
Pewnie wiele razy już to słyszałaś/czytałaś, ale ode mnie jeszcze nie: piszesz jak profesjonalista. Pod względem technicznym Twoje teksty są idealne, pod względem treści – to kwestia gustu. Dla mnie wszystko jest boskie. Nie zawsze łatwe, ale dopracowane i, w jakimś sensie, piękne.
A to zakończenie… Ja chcę następną część już teraz, a nie za…
Ale mówi się trudno, żyje się dalej, wypatruje się kolejnych części ‚Arachne’ i cieszy się jak skończony idiota na ich widok.