Jest to tak naprawdę połowa pierwszego wpisu, ale podzieliłam go z dwóch powodów: po pierwsze ta druga część jest jeszcze niedopracowana, a po drugie ta zajmuje 9 stron w Wordzie. Mam nadzieję, że taka długość jest odpowiednia. Powinnam tu jeszcze wstawić dedykację, ale nie mam pomysłu dla kogo. Niech będzie dla wszystkich, którzy przeczytali wstęp i przeczytają to. W szczególności dla carmel, Mari i Meli56 za komentarze, które zmotywowały mnie do spisania tego wszystkiego, ogarnięcia i wysłania na bloga w tak krótkim, jak na mój gust, czasie. To ja już się zamykam i oddaję głos…
Wpis pierwszy: Majówka z dalszą rodzinką, czyli o akcji „Zielona Planeta”
Pierwszy majowy weekend minął mi naprawdę spokojnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że postanowiłam spędzić go z rodziną ze strony ojca. I to był mój pierwszy błąd. Już około sobotniego południa zamiast jak normalni ludzie cieszyć się słoneczkiem w Central Parku nad koszykiem piknikowym w duszy wyklinałam ciotkę za pomysł wybrania się na krótki spacerek po łące. Ale od początku.
W sobotę wstałam o wpół do siódmej, jak zwykle. Nie budząc mamy zrobiłam sobie kanapki, zjadłam je i przygotowałam się do wyjścia na obóz. Na razie wszystko gra. Problemy zaczęły się razem z telefonem od Travisa, który chciał żebym mu przyniosła łopaty, szpadle, motyki, dołkowniki, inne narzędzia ogrodnicze i betoniarkę. Jeżeli chodzi o zapłatę to podał mi adres sklepu i powiedział, że jest już zapłacone. Stwierdził, że przegrali z bratem zakład i muszą pomóc przy sadzeniu kwiatków, a poza tym to chce robić beton. Nie pytałam z czego, bo sama pomagałam mu zabierać i chować cement (dłuższa historia, powiem tylko, że maczali w tym palce Rzymianie), nie pytałam też w jakim celu, bo dla osoby takiej jak Travis Hood beton może mieć przeróżne zastosowania. A pierwszą z zasad dobrego przemytnika jest: Nie pytać się po co, ale na kiedy (swoją drogą jest to też pierwsza zasada studenta). Chłopak stwierdził, że na godzinę ósmą trzydzieści, czym doprowadził mnie do szału. Jak ja mu mam w godzinę załatwić narzędzia ogrodnicze i betoniarkę, do tego tak, żeby nikt się nie zorientował? Nie mając konkretnego planu działania zgodziłam się, jednak pod warunkiem, że wezmę udział w betonowym spisku. Zostawiłam mamie kartkę w kuchni, na której napisałam, że idę do obozu (nie wspomniałam, że po drodze zamierzam odwiedzić plac budowy i sklep ogrodniczy) i że wrócę przed poniedziałkiem. Wskoczyłam na rower, a jadąc zaczęłam odtwarzać w głowie plan Nowego Jorku. Kiedy już ustaliłam trasę, którą musiałam pokonać, przestałam zwracać uwagę na świat dalszy niż dwa metry przede mną. Dotarłam na miejsce bez większych problemów, tak też znalazłam rozwalającą się szopkę z szyldem informującym, że to nie kebab-buda, a sklep ogrodniczy. Rozwalające się sklejkowe, ręcznie robione coś. Odebrałam zamówienie Travisa i wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że przewiezienie jednym rowerem zestawu młodego ogrodnika dla całego domku Hermesa może być potencjalnie problematyczne. Nie niemożliwe, nie dla mnie. Mniejsze szpargały spakowałam do betoniarki, którą przyczepiłam do roweru używając grabi, a długie narzędzia przywiązałam do bagażnika rowerowego lub betoniarki. Kiedy już się z tym uporałam ze sklepu wyszedł sprzedawca wioząc na taczce sterty nasion i sadzonek. Bez słowa, za to z kpiącym uśmiechem, postawił ją przede mną i wrócił do budynku. O ile można tak nazwać ledwo trzymające się razem deski przykryte dyktą. Obwiązałam stertę rzeczy na taczce liną, tak, by nie pospadały, a zarazem tak, by nie uszkodzić sadzonek i przyczepiłam to do roweru. Tak załadowana ruszyłam powoli w drogę powrotną. Ludzie oglądali się za mną, a raz nawet usłyszałam jak jeden chłopczyk zawołał do kolegi: „Stawiam piątaka, że się wywali na tym zakręcie!”. Nie wywaliłam się, ale też nie powstrzymałam od krzyknięcia: „Przegrałeś młody !”.
Dotarłam na wzgórze herosów przed godziną dziesiątą, a na pytanie Travisa „Co tak długo?” nie odpowiedziałam. Odpięłam taczkę i betoniarkę od roweru i rzuciłam cały towar chłopakowi pod nogi. Dwukołowiec zaprowadziłam do Wielkiego Domu i wstawiłam na werandę, by ktoś (czyt. Hoodowie) go nie zabrał/uszkodził/przerobił na pył. Przywitałam Chejrona i Pana D. udając się na górę. Ze względu na moje nietypowe, jak na obozowicza, pochodzenie mieszkam w pokoju obok Rachel. Oba mieszczą się na tyłach farmy, na pierwszym piętrze i oba mają małe balkoniki wychodzące na las. Ja na swoim mam rozwieszony hamak, w którym czasami wyleguję się po treningach.
Jeżeli chodzi o sam pokój to ma wymiary trzy na cztery metry, drewnianą podłogę i ściany niewiadomego koloru. Niewiadomego oznacza tu nie nieokreślony, a raczej to, że nie widać ani skrawka ściany, gdyż jedną z czterech stanowią okna i drzwi balkonowe, półtorej meblościanka od dzieci Hefajstosa, prezent za pomoc w uporaniu się z klątwą rymów od Apollina, a reszta jest całkowicie pokryta zdjęciami, plakatami, obrazami i notatkami. Na fotografiach mam wszystkich, dla których kiedykolwiek cokolwiek robiłam, a do każdej z nich dołączona jest notatka z opisem zadania, datą, opisem osoby i uwagami. Takie moje małe akta. Wyposażenie pokoju jest dosyć skromne, gdyż nie spędzam w nim zbyt dużo czasu. Głównie śpię i czasem też czytam. Dlatego jedynymi meblami są komoda na ubrania, w/w meblościanka, łóżko i biurko z krzesłem.
Dosyć ciekawą historię ma moje posłanie, które powstało jako rozwiązanie doraźne dwa lata temu i do tej pory nikomu nie chciało się go zamienić na porządne, prawdziwe łóżko. Są to dwie złożone ze sobą palety z naciągniętym szalikiem. Moja koleżanka Joanne uczyła się robić na drutach i wyszło jej wielokolorowe, na dwa metry szerokie, na cztery długie i na trzy centymetry grube monstrum. Na jej usprawiedliwienie dodam, że miała siedem lat i poważny kłopot z językiem angielskim, a jej nauczycielka z francuskim. Sowiarze mieli problem, kiedy po treningu znaleźli w domku ten kocyk, więc wykorzystując sytuację oddali go mnie. Ja z chęcią dar przyjęłam, bo miałam dość spania w hamaku, a był to dopiero pierwszy tydzień wakacji, który spędzałam w obozie.
Długo u siebie nie siedziałam, bo kwadrans po jedenastej miałam trening z domkiem Aresa. Teoretycznie miała to być lekcja łaciny, ale znając Clarisse przeczuwałam, że będą to ćwiczenia fizyczne. Generalnie lekcje łaciny, odkąd zostały wprowadzone pół roku temu (długa historia) jako element ‘zapoznania z wrogiem’, są traktowane przez wszystkich po macoszemu. Większość uważa, że nie potrzebna im łacina, skoro znają grekę, ale ja uważam, że warto uczyć się obu języków. Może dlatego, że hiszpański jest moim językiem ojczystym, a łacina jest do niego niezwykle podobna i nie sprawia mi problemów. Na obozie staram się tak organizować sobie plan zajęć, żeby językowe mieć z dziećmi Ateny, bo to nasze małe kujonki, ale, jak widać, nie zawsze się to udaje. Tak oto wylądowałam na spacerku po lesie z ciociami i stryjkami. Moim dziadkiem ze strony ojca jest Ares, co sprawia, że wszyscy ci agresywni głupole są moimi ciotkami i stryjami. Przynajmniej to nie ja jestem tą złą w rodzinie.
Ptaszki śpiewały, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Średnia temperatura wynosiła trzydzieści pięć stopni w cieniu, bynajmniej nie w skali Fahrenheita. A ja biegłam sobie, jak gdyby nigdy nic, po łące, słuchając posapywań młodych futbolistów, tudzież chłopców, którzy takowymi mogliby zostać. Gotowaliśmy się w naszych zbrojach. Jedynym co powstrzymywało nas od zrzucenia tego żelastwa z siebie i padnięcia trupem była Clarisse ze swoją elektryczną włócznią. Motywowało nas to bardzo skutecznie do dalszego wysiłku. Gdzieś około trzeciego kilometra jakaś nimfa spytała, co to ma wspólnego z łaciną, na co grupowa odpowiedziała: „Absolutnie nic, ale tym głąbom trzeba czas zorganizować.”. Mam nadzieję, że ja do owych ‘głąbów’ się nie zaliczam, aczkolwiek dobrze wiedzieć, że Clar ma świadomość umiejętności intelektualnych swojego rodzeństwa. Ciekawe tylko, czy wie co o niej i jej mózgu mówią inni obozowicze…
Kiedy wreszcie skończyliśmy biegać, byliśmy na tyle mokrzy, że Pan D. łaskawie udostępnił nam prysznice. O dziwo byliśmy na tyle wcześnie, że nie było jeszcze ciepłej wody, ale jakoś nikomu to chyba nie przeszkadzało. Zostawiłam moją zbroję na balkoniku, a kiedy wróciłam z kąpieli i chciałam ją schować do szafy, odkryłam, że parzy. Tak, wiem, cóż za odkrycie, myślicie. Dziadzio mści się w pełni, naprawdę zalazłam mu za skórę. Z ciekawości, czystej ciekawości, zostawiłam napierśnik na zewnątrz, w słońcu, a sama udałam się do kuchni. Po krótkich negocjacjach z harpiami zabrałam jajko. Takie zwykłe, kurze jajko. W drodze powrotnej zaczepiła mnie Resa, córka Demeter, która chciała, żebym pomogła w wielkiej akcji sadzenia kwiatów w obozie. Powiedziałam, że tylko coś sprawdzę i dołączę do nich. Przynajmniej wyjaśniło się po co Travisowi te wszystkie narzędzia. Jak pogrzebię w pamięci, to może faktycznie było coś kiedyś mówione o pracach ogródkowych, ale nie zawracałam na to uwagi, bo obozowi ekolodzy (satyrzy, driady, herosi od Demeter, Chloris etc.) zawsze mówią tylko o tym, jaka to natura jest ważna i jaki to nasz świat jest jej nieprzyjazny. Nie można przy nich nawet zdeptać kwiatuszka, trawę jakoś tolerują, bo grozi to klątwą zdecydowanie gorszą, niż te, którymi straszy Apollo. Bo chęć tworzenia, czy niemożność mówienia prozą jest niczym przy nienawiści ze strony takiego na przykład dzika/łosia/jelenia/innego dzikiego zwierza albo znanej z bajek kwiatowej mowie, która polega na tym, że z każdym słowem z ust wysypują się kwiaty. Wygląda to nieco zabawnie, ale smakuje beznadziejnie (chyba, że ktoś jest królikiem, bo jak wiadomo króliki się takim ohydztwem żywią). Pamiętając jeszcze smak kilku ziół, którymi ostatnim razem nakarmili mnie ogrodnicy, kiedy odmówiłam im pomocy, pobiegłam do siebie na balkon i rozbiłam jajko na napierśniku. Zaskwierczało i momentalnie zaczęło się ścinać. Spojrzałam w niebo i wymamrotałam coś w rodzaju modlitwy (nagannej) do Apolla. Nie omieszkałam wspomnieć, że Helios by nie dopuścił się czegoś takiego, jak obecne upały, w każdym razie nie na początku maja w Nowym Jorku. W odpowiedzi temperatura odczuwalna jeszcze bardziej wzrosła, przynajmniej dla mnie. Wspominałam już jak bardzo kocham mojego dziadka?
Zrezygnowana poszłam nad jezioro. Tam też miała miejsce główna część akcji sadzenia zielska wszelakiego, z tego co widziałam, nadzorowana przez domek Demeter. W tamtym miejscu pracowały dzieci dwunastki plus nieokreśleni. Wszyscy uwijali się z łopatami, grabiami (…) wiaderkami, taczkami, a nawet kilofami. Pracowali niezwykle szybko, zdaje się, że ze względu na upał i świadomość, że im szybciej skończą tym szybciej wskoczą do jeziora. Z uśmiechem przyłączyłam się do nich i aż do lunchu na zmianę nosiłam sadzonki i przyklepywałam ziemię przy nich. Na posiłek wszyscy, z którymi pracowałam, nieco się spóźnili, ale za to robota była już skończona, co dawało perspektywę naprawdę leniwego popołudnia. Zjadłam kilka kanapek gawędząc z Hannah, najlepiej poinformowanym człowiekiem w obozie. Ukochana córeczka Hekate, a moja współpracowniczka. Ma czternaście lat, lecz na tyle nie wygląda. Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu i tak czyni ją wysoką w porównaniu z ludzką stroną rodziny, którą miałam okazję poznać pół roku temu przy okazji sprowadzania dziewczyny do obozu. Było trochę zamieszania w związku z wizami, bo Hannah pochodzi ze środkowej Afryki i niezbyt legalnie dostała się do USA. Tego jak wygląda można się domyślić; czarna skóra, takie same oczy, nieodmiennego koloru włosy. Nie popieram stereotypów, jednak większość ludzi, których przodkowie mieszkali na czarnym lądzie na południe od Sahary wygląda mniej więcej tak samo. Przynajmniej dla mnie.
Poinformowała mnie, że niedługo ma wrócić satyr z dziewczynką, którą próbowano sprowadzić do obozu od miesiąca. Podobno wszyscy, którzy ją odnaleźli wracali do obozu, bo nie pamiętali co mieli zrobić, dlatego tym razem zapisano instrukcje na kartce i wysłano kozłonoga z doświadczeniem. Poza tym w przyszły weekend będziemy grać w przejmowanie sztandaru, bo kilkoro obozowiczów zapowiedziało swoją obecność. Powtórzyła mi jeszcze kilka plotek. Podziękowałam i poszłam do Wielkiego Domu z myślą o hamaku i dobrej książce, jednak moje plany zniweczył Chejron. Jakby czekał na mnie na tarasie razem z jakąś bladą dziewczynką. Przeszukałam zasoby mojej pamięci i stwierdziłam, że jeszcze nigdy jej nie wiedziałam. Choć może… Była normalna – około metra sześćdziesięciu wzrostu, dosyć długie związane w kitkę ciemny blond włosy, owalna twarz, łagodne rysy i zielonobrązowe oczy. Ubrana w dżinsy i bluzkę na ramiączkach sprawiała wrażenie znudzonej całym światem. Centaur zawołał mnie i powiedział:
-To jest Janette…
-Jane – przerwała dziewczyna.
-Jane Corry – dokończył. – Byłabyś tam miła i oprowadziła ją po obozie?
-Jasne. A do którego domku? – spytałam.
-Na razie do żadnego. Zaczekamy do wieczora, wtedy będzie wiadomo. – Nie czekając na dalsze wypadki wszedł do budynku zostawiając nas same. Wyciągnęłam do niej rękę mówiąc:
-Jestem Izabela Alexandra Sanchez Delaney. Ale używaj proszę tylko pierwszego imienia, bo reszta mnie denerwuje. To ile już wiesz o mitologii? – Uścisnęła moją dłoń i powiedziała:
-Wystarczająco dużo. Ojciec mi powiedział kim jestem, kiedy przyszedł pierwszy satyr. Kazałam im wracać skąd przyszli aż do teraz, bo tak się składa, że dziś kończę trzynaście lat. I w związku z tym ojciec kazał mi się spakować i iść z satyrem.
-Najlepszego. A co chciałabyś zobaczyć w obozie? Znaczy, co najpierw, bo do wieczora zdążymy ze wszystkim. Tu masz Wielki Dom, czyli… Wielki Dom! – Tak, wiem, mam talent do objaśniania funkcji budynków.
– Cokolwiek, co nie jest tak nagrzane tak, jak wszystko.
– Przepraszam za dziadka. Jest trochę… niezrównoważony.
– Hę?
– Apollo. Ojciec matki. – Jane zrobiła naprawdę zdziwioną minę.
– A twój ojciec? – Chyba uświadomiła sobie, że Apollo nie ma nieśmiertelnych dzieci.
– Też heros, syn Aresa. Uprzedzając kolejne pytania: nie, nie jestem herosem, tak, to jest normalne, tak, jest więcej takich ludzi jak ja, nie, raczej ich tu nie spotkasz. Wracając do wycieczki po obozie: tam jest ścianka wspinaczkowa, na której przy mniejszych upałach można się pokąpać w lawie, ale dziś nikt z niej nie korzysta, bo wszystkim jest już wystarczająco ciepło. Tam są areny. Można się domyślić do czego służą, prawda?
Za Wielkim Domem są pola truskawek, które widziałaś, i ostrzegam: unikaj ich jak ognia. Niektórzy są przewrażliwieni na ich punkcie. Znaczy tak: stanowią główne źródło dochodów obozu, a za zrujnowanie ich grożą srogie kary. Właśnie przechodzimy obok domków. Tu mieszkają obozowicze. Każde bóstwo ma osobny domek, co sprawie, że niektóre są puste, inne zamieszkane sezonowo, a inne pełne przez cały rok. Ty na razie nie mieszkasz w żadnym, bo do wieczora twój rodzic powinien cię uznać i wtedy zobaczymy gdzie zamieszkasz. Jasne?
Jeżeli chodzi o las to porasta większość terenu obozu i to w nim są granice, więc dobrze ci radzę, nie zapuszczaj się sama za daleko, bo jeśli wyjdziesz poza nasz teren, potwory mogą cię dopaść w każdej chwili. No a poza tym są tam różne stworzenia, których nie chciałabyś spotkać, i nie mam tu na myśli Clarisse.
A tak w ogóle: właśnie dochodzimy do jeziora, które służy nam do kąpieli, pływania kajakami, podlewania roślin, wędkowania i jeżdżenia na łyżwach. Czasem to wszystko naraz, bo dzieci Chione potrafią różne rzeczy. Ale upał je osłabia, więc dziś pozostaje tylko…- nie zdążyłam dokończyć, gdyż zostałyśmy zaatakowane przez grupkę rozwrzeszczanych herosów, przy użyciu pistoletów na wodę. Ale nie takich zwykłych, co to, to nie. Te, których używa się w obozie mają siłę węża strażackiego i pojemność… tak dużą, jak to możliwe. A dla półboga nie ma rzeczy niemożliwych, zapamiętajcie to. Wymierzone w nas hektolitry wody osiągnęły cel (znaczy się nas) powodując ogólną radość obozowiczów (ktoś dał się zaskoczyć) i przeszywający krzyk, wyrażający zaskoczenie i złość (Jane).
– Co to było?! – chciała wiedzieć przemoczona dziewczyna.
– Powitanie w obozie! – wrzasnął uradowany Tommy, drugi (trzeci, jeśli liczyć cyklopa) uznany syn Posejdona.
– Ciesz się, przynajmniej oszczędzą ci bliższego zapoznania się z Clar i toaletami. – pocieszyłam ją widząc, że wytłumaczenie chłopaka nie przypadło jej do gustu.
– A kim jest Clar? – Chyba wiadomo kto zadał to pytanie.
– Panna La Rue? Ona jest z rodzaju osób, których nie chciałabyś bliżej poznać, uwierz na słowo. – zapewniła Tina. Tak, to co powiedziała jest prawdą, zwłaszcza jeżeli odniesiemy to do sposobu w jaki zrobiła to córka Afrodyty. Kilka miesięcy temu Tina miała spotkanie trzeciego stopnia z Clarisse podczas bitwy o sztandar. A że były w przeciwnych drużynach, to można się domyślić co się stało.
– Widzisz tego chłopaka? – Wskazałam Chrisa, mając zamiar wytłumaczyć nowej kim jest grupowa Aresa. Potaknęła, a ja kontynuowałam – Tamta dziewczyna, którą obściskuje. To właśnie Clarisse. J… – nie dała mi jednak dokończyć.
– I..? Co ona mogłaby mi zrobić? – Widząc nasze przerażone miny, a nie to, że Clar ruszyła w jej kierunku dodała zdecydowanie zbyt głośno – Przecież nawet nie wygląda groźnie. Że co, wysmaruje mnie w nocy pastą do zębów? Bo trochę was nie rozumiem… – Reakcje na jej słowa, i rzecz jasna zbliżającą się Clarisse z rządzą mordu wypisaną na twarzy, były różnorakie. Większość była zbyt przerażona, by zareagować lub zbyt zajęta tłumieniem śmiechu. Ja byłam bliższa tej drugiej grupie. Co poniektórzy zaczęli się modlić. Ktoś zaczął szukać kamery, żeby to nagrać (z zamiarem zaprezentowania na pogrzebie). Jakiś cichy głos rzekł „Myślałaś kiedyś o zostaniu zawodowym samobójcą?”, jednak szybko ucichł widząc grymas na twarzy córki Aresa. Pewien osobnik, nie wymienię nazwiska (Hood), zaczął przyjmować zakłady o to, ile Jane przeżyje i jak daleko zdąży uciec przed Clarisse. Kilka par oczu spojrzało błagalnie na Chrisa, jako że był on jedyną osobą zdolną powstrzymać rozwścieczoną Clar (Chucka Norissa nie było w okolicy), on jednak pokręcił bezradnie głową dając wyraźny znak, że nic a nic nie da się w tej sytuacji zrobić, by ocalić Jane. Drugim osobnikiem, na którego popatrzyło kilka osób, był nie kto inny jak Nico di Angelo. Ten z kolei pokiwał uspakajająco głową. Znaczyło to tyle, że pomoże jej duszy z całą tą biurokracją w podziemiu. Niewielkie to pocieszenie, ale zawsze jakieś.
– Hm-mh – odchrząknęła Clarisse. Jest o głowę wyższa i zdecydowanie lepiej zbudowana od Jane, ale na tyle zaprawiona w walce i pozbawiona skrupułów, by z zimną krwią zabić.
– O, witaj! – uśmiechnęła się nowa – Jestem Jane, a ty Clarisse, tak? Miło mi cię poznać! – W tym momencie większość obserwatorów ukryło twarze w dłoniach lub zakryło oczy młodszemu rodzeństwu.
– Co się stało? Dlaczego się tak krzywisz? Jestem aż tak brzydka? – Nie mogłam w to uwierzyć, ale ona po prostu nabijała się z Clar. Podziwiam za odwagę (albo głupotę).
– Nie? A mogłabyś mi wytłumaczyć co cię tak denerwuje? Bo trochę nieswojo się czuję jak tak nade mną stoisz… – Czy ta dziewczyna nie wie, że są rzeczy, których się nie robi, bo tak nie wypada i takie, których się nie robi ze względu na chęć dalszego istnienia? Podpowiem, że szczerzenie się do wściekłej, gotowej do walki (czyli zawsze) Clarisse należy do tej drugiej kategorii. Chociaż nie, to należy do trzeciej: nie robi się tego ze względów moralnych. Widok tego, co zostaje z człowieka po starciu z Clar może być naprawdę demoralizujący.
– Nowa? A kto się nią opiekuje? – O w nie-powiem-co-jeża! Zaczęłam się powoli wycofywać celem ocalenia mojego marnego żywota. Niestety spojrzenia innych obozowiczów zdradziły mnie.
– O, Clar… Nie zauważyłam cię wcześniej… – Doszłam do wniosku, że próba zagadania jej jest moją ostatnią nadzieją. – Co tam u ciebie? Chcesz kogoś zabić? Nic nowego, szczerze mówiąc. A, że mnie? – Udawałam zdziwioną. – Ale wiesz, ciociu, takie zamordowanie bratanicy może znacznie pogorszyć, i tak już nienajlepsze, stosunki z rodziną. – Nie zareagowała. – Czyli nie liczy się dla ciebie rodzina? A szkoda, bo wiesz, rodzina jest bardzo ważna. A tak swoją drogą, nie wiesz co słychać u dziadka? Znaczy się u twojego taty? Bo ja go widziałam ostatnio na mieście z jakąś dziewczyną. (To akurat prawda.) Nie wiesz, czy oficjalnie są razem? A cioteczna babka Thalia? Nadal podróżuje cioteczną babką Artemidą? Ach, one się chyba nigdy nie ustatkują. A ty nie myślałaś kiedyś o dołączeniu do nich? (Pytanie było czysto retoryczne, bo czy wyobrażał ktoś sobie kiedyś Clarisse z łukiem, skradającą się po lesie w srebrnej sukience?) A coś ty taka mało rozmowna? Nie mówisz nic od spaceru. Chcesz pośpiewać? No dalej, wiem, że na to masz ochotę. Nie? Na pewno? A może chcesz zatańczyć? Tak? To świetnie! Ludzie, robimy kółeczko! – Absolutnie wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Z ociąganiem zaczęli ustawiać się w okręgu. Spróbowałam zaciągnąć Clarisse na środek, jednak bez skutku.
– No co tak stoisz? Psujesz nam zabawę..! – Szczerze mówiąc powoli zaczynało mi brakować pomysłów. Miałam tylko nadzieję, że swoim monologiem dałam Jane wystarczająco dużo czasu na ucieczkę. Ale, nie, jakżeby inaczej, ona stała tam ledwo hamując śmiech! Zrezygnowana popatrzyłam na nią i powiedziałam:
– Próbowałam. Teraz radź sobie sama.
– Ależ proszę bardzo – odparła spokojnie. Podeszła do rozwścieczonej i nieco zagubionej wojowniczki. Pstryknęła palcami, a na twarzy Clarisse odmalowało się zdumienie. Zamrugała nerwowo i zaczęła rozglądać się po zgromadzonych, jakby nieświadoma, że jeszcze trzy sekundy wcześniej chciała mnie zabić. Wzdrygnęła się, przebiegła wzrokiem po wszystkich, kończąc na Jane. Ta z kolei uśmiechała się triumfalnie.
– My się chyba nie znamy? Jestem Clarisse la Rue, grupowa domku Aresa. – Z tymi słowami wyciągnęła rękę w stronę nowej obozowiczki. Z tłumu dał się słyszeć nerwowy szept „Kim jesteś i co zrobiłaś z Clarisse?”, jednak nikt nie był szczególnie zawiedziony tym, że krwawa masakra została odwołana. Może poza nielicznym rodzeństwem Clar, ale oni się w tym wypadku nie liczą. Ogólnie: tylko Jane nie gapiła się na swą rozmówczynię z głupią miną.
– Jane Corry, nieo… A może jednak określona. – Zdecydowanie to drugie. W trakcie mówienia pojawił się nad nią hologram. Niestety nikt nie pamięta co przedstawiał. Powód owej niewiedzy jest banalnie prosty: był to symbol Lete, bogini zapomnienia. I wszystko stało się jasne. Wszystko w znaczeniu: akcja z Clar i satyrowie, którzy wracali bez niej. Można się było domyślić kto jest jej matką. Znaczy ja mogłam, bo inni obozowicze nie mieli pojęcia co oznacza symbol nad głową Jane. Idioci. Przerwałam niezręczną ciszę oznajmiając, że trzeba już iść na obiad. Co było najprawdziwszą prawdą, bo nikt nie miał ochoty się spóźnić i pomagać potem harpiom przy zmywaniu. Pobiegliśmy do pawilonu jadalnego, gdzie poinformowałam Chejrona o całym zajściu. Skomentował to krótkim westchnieniem. Wiedząc, że nie mogę liczyć na więcej, pokazałam Jane stolik podziemia, a sama przysiadłam się do jedenastki. Już wyjaśniam o co chodzi z podziemiem. Wszystkie większe domki mają osobne stoliki, jednak te należące do pomniejszych bóstw, są łączone w grupy, ażeby nikt nie jadł sam lub we dwie osoby. System ten działa przez większość roku, czasem rozdziela się niektóre domki w wakacje, kiedy obozowiczów jest więcej, jednak aktualnie mamy maj i do rozpoczęcia obozu (w znaczeniu wydarzenia, obóz oznacza również miejsce, w którym ono się odbywa) pozostały jeszcze prawie dwa miesiące. Skomplikowane to wszystko jak nie wiem, ale tak to już jest jak za biurokrację odpowiadają potworne baby (harpie), które kiedy im się coś nie podoba spalają/zjadają to. Raz nie spodobał im się jeden syn Aresa… Trzeba przyznać, piękny to on nie był. Wylądował w szpitalu na kilka tygodni, biedny chłopak. Przynajmniej mordę mu złożyli ładniejszą niż miał wcześniej. Taa…
Zjedliśmy obiad we względnym spokoju, a potem zaserwowano deser. Chyba wszyscy uwielbiają lody, prawda? Zwłaszcza w upalni, letni dzień. Herosi nie stanowią wyjątku. Dlatego gdy tylko jakiś dzieciak od Zeusa, który siedział przy wejściu do kuchni, poinformował dosyć głośnym krzykiem, co jest na deser, zaczęło się szaleństwo. Prawie takie, jakie wywołują satyrzy na widok burritos. Chciałabym powiedzieć, że zachowałam spokój, jednak byłoby to znaczne minięcie się z prawdą. Dlatego też pominę to milczeniem (a raczej pustym miejscem), aby zachować chociaż odrobinę godności.
Następnym, co pamiętam, jest poobiednia drzemka w hamaku na balkoniku przed moim pokojem, z której wyrwał mnie wujek Jamie próbując ściągnąć swój hełm z okolicznego drzewa. Nie wiem co tam robił (ani hełm, ani Jamie). Zaliczył bardzo efektowny zjazd po słupie z sękami (to jasne, że mam na myśli Jamiego, nie hełm, prawda?), a przy okazji jęk, którego nie powstydziłaby się sama Królowa Nocy (z opery „Carmen”). Zawlokłam idiotę do szpitala, gdzie nakarmili do nektarem i ambrozją i zabandażowali co trzeba. Stwierdziłam, że i tak już sobie nie pośpię, więc wybrałam się na przechadzkę po obozie. Zaobserwowałam wiele zachowań typowych dla leniwych, letnich popołudni. Na tarasie Wielkiego Domu zastała mnie bardzo niecodzienna sytuacja: Chejron, Pan D. i dwóch satyrów grało w remika. (Tak, to był sarkazm.) Zostawiłam ich przy tej pasjonującej grze i poszłam na spacer po obozie. Wcześniej zajrzałam w notację i zobaczyłam sześcio- i siedmiocyfrowe wyniki, co dało mi pewne pojęcie o czasie ich gry. My w domu, ja z rodzicami, prowadzimy jeden zapis odkąd nauczyłam się grać dwanaście lat temu i mamy dopiero po kilkanaście tysięcy punktów. Fakt faktem, nie gramy zbyt często, ale mimo wszystko: kilka milionów punktów?
Przy ognisku Diana uczyła swoje młodsze rodzeństwo rozpalania ognia. Było to o tyle zabawne, że młodzi nie dość, że słuchali z uwagą, to jeszcze robili notatki i wykresy. Kto w ogóle pozwolił córeczce Ateny prowadzić zajęcia terenowe? Przecież to idiotyzm. Za godzinę – dwie, te dzieci będą umiały wymienić piętnaście różnych rodzajów ognisk i kiedy które stosować, będą znały przepisy prawne jakichś piętnastu krajów odnośnie rozpalania ognisk, ale nie sądzę, by którekolwiek umiało znaleźć, ułożyć i zapalić wszystko jak trzeba. Co prawda jeszcze większą porażką były lekcje, których udzielał Leo Valdez, którego nauka ograniczała się do: „ Yyy… No, więc bierzecie drewno i… Przyzywacie ogień, o tak, a jak się nie chce palić to dajecie więcej ognia.”. Mimo wątpliwych talentów do nauczania i tego, że często będę go przywoływać jako przykładowego idiotę, chłopak jest naprawdę świetnym kumplem. Technikiem-wynalazcą z resztą też. Szkoda, że tak mało czasu spędza teraz w obozie, ale bycie wielkim herosem zobowiązuje. Jedno trzeba mu przyznać: jak kiedy przyjedzie, to zamieni ze mną kilka słów. Pomagałam mu trochę przy budowie Argo II, a wcześniej Festeusa. Nie w samym procesie konstrukcyjnym, raczej umożliwiałam jakiekolwiek działania poprzez dostarczanie materiałów, których nie mógł zdobyć w obozie, a trzeba wiedzieć, że trochę tego było. Nawiązałam wtedy kontakty z takim jednym półbogiem, który rozprzestrzenia niebiański spiż… Ale to już zupełnie inna historia.
Oficjalna część życia towarzyskiego obozu skupiła się nad jeziorem – ludzie pływali kajakami, a raczej udawali, że to robią, podczas gdy inni ich wywalali, kąpali się i chlapali. Kilka osób grało w siatkówkę na plaży, a domki Iris i Janusa (w którym jest tylko dwóch braci, do tego bliźniaków: Jan i Thomas) zorganizowały turniej w budowaniu zamków z piasku. Z tego co widziałam wygrywały dzieci Iris, bo chłopcy cały czas się kłócili. Mnie przywodzą oni na myśl, zapewne całkiem bezpodstawnie, dwie głowy ojca. Poszłam dalej, bo po wydarzeniach sprzed obiadu wolałam się nie pokazywać w tym samym miejscu. Nawet jeśli widziałam Clar z Chrisem spacerujących gdzieś pośród truskawek (czyli spory kawałek od jeziora).
Na strzelnicy trenowało kilka osób, które muszą być szalone, bo nikt o zdrowych zmysłach nie strzela z własnej woli z łuku do tarcz, kiedy może chociażby się przespać. Ku mojemu zdziwieniu także na arenie było kilka osób. Jak się okazało głównie nowi obozowicz, którzy chcieli się podciągnąć w szermierce. Okej, tych mogę zrozumieć, nie chcieli odstawać od rodzeństwa. Za nauczyciela mieli Davida, syna Zeusa i Philipa, od Hermesa. Obaj uchodzili za naprawdę dobrych szermierzy, więc zostałam, by przypatrzeć się lekcji. Pierwszy z chłopców demonstrował ciosy, a drugi chodził między młodymi i ich poprawiał. W momencie, w którym doszłam ćwiczyli sekwencję, którą ja określam jako: wypad, zwód i atak z lewej. Ma to zapewne jakieś profesjonalne nazwy, lecz ja się na tym nie znam, wystarczy, że umiem intuicyjnie zastosować to w walce. Właściwie to już chciałam odchodzić, kiedy David zauważył mnie i zawołał, bym podeszła.
– A więc Bella postanowiła nauczyć się machać mieczem? – Mówiąc uśmiechnął się z politowaniem.
– Chciałoby się – odwarknęłam – A poza tym: nie mów tak do mnie.
– Jak?
– Sam wiesz jak.
– A więc od początku: Czemu zawdzięczamy twą dostojną obecność, o wielka pani Izabelo?
– Nudzi mi się. A tak poza tym, to zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie ma tu Becky.
– Nie zrobiłabyś mi tego. – W jego głosie dało się słyszeć lekką nutkę strachu.
– A chcesz się przekonać? – Nie mogłam się powstrzymać przed zaserwowaniem mu jednego z moich uśmiechów godnych Kota z Alicji w krainie czarów. Jak już pewnie zauważyliście nasze rozmowy to głównie wzajemne docinki i przekomarzanie się. A jeśli chodzi o Becky… Jest córką Afrodyty, a siostry wybrały jej na cel właśnie Davida. Na jaki cel? To chyba oczywiste, skoro ona jest córką bogini miłości. Bardzo natrętną i nieustępliwą córką. A moje imię? Jestem nieco (bardzo) przewrażliwiona na punkcie formy „Bella”, z wielu powodów. Po pierwsze: wiecie co to znaczy, prawda? Tak z włoskiego, na przykład. A po drugie: w czasach obecnych bardzo wiele osób kojarzy to z sagą „Zmierzch”, skądinąd nie bezpodstawnie. Nie należę do grona fanów i w najbliższej przyszłości raczej się to nie zmieni. Po prostu… dla mnie wampiry powinny pozostać takie jak empuzy: wredne, krwiożercze i pozbawione uczuć.
– Hej, no co jest? Obraziłaś się czy jak? – David zauważył chyba, że nieco odpłynęłam.
– E… Nie, nie… – udało mi się wyjąkać.
– To w takim razie wstawaj i walcz! – rzucił mi wyzwanie.
– Aż tak bardzo musisz się dowartościować, że wyzywasz małą, bezbronną dziewczynkę na pojedynek?
– Ej. Ja tu prowadzę lekcję i fajnie by było pokazać młodym jak się pojedynkuje… – Udawał urażonego, ja jednak wiedziałam, że to tylko aktorstwo. Jedno błagalne spojrzenie tych jego błękitnych oczu wystarczyło, żeby mnie przekonać. Wyciągnęłam broń, którą się posługuję, a którą to ja nazywam mieczem, na co wszyscy znawcy oręża krzywią się z niesmakiem. Podobno nie jest to, i nigdy nie będzie, miecz, ale mnie nie robi to różnicy. Jest ostre z jednej strony, teoretycznie tępe z drugiej, ale odkąd sama kiedyś to naostrzyłam już nie. Klinga ma jakiś metr i jest lekko krzywa, ale nikt nie chce mi powiedzieć, czy powinna być, czy jest taka powypadkowo, czy też może coś nie wyszło temu, kto to wykuwał. Jeżeli chodzi o nazwę, to sama przywędrowała, a potem przylgnęła do tego czegoś, co mieczem nie jest. Wymyślił ją chyba jakiś nierozgarnięty cyklop, co sprawia, że nie budzi strachu, a raczej śmiech w przeciwnikach. Myślicie pewnie, że dramatyzuję, ale moja broń nazywa się Krzywuś. David, całkowicie świadomy tego faktu, i tak ledwo trzymał się na nogach tłumiąc śmiech.
– Zapamiętajcie – zwrócił się do swych uczniów – by uważać na to, co wam dają w zbrojowniach. Bo potem możecie skończyć z klingą o jakże pięknej nazwie… – Nie dałam mu dokończyć zdania atakując z zaskoczenia. Mówiąc szczerze to była moja jedyna przewaga, bo szermierzem zbyt dobrym nie jestem. Moja taktyka ogranicz się do prostego schematu: atakujesz, zabijasz, a jeśli nie ginie po pięciu sekundach – wiejesz. Tyczy się to potworów, bo głównie z nimi walczę. Dlatego też nie przepadam za pojedynkami, bo w nich taka strategia jest zupełnie nieprzydatna. Chłopak z łatwością zablokował cios i przeszedł do kontrataku. Do końca starcia ani razu nie udało mi się przejąć inicjatywy; cały czas starałam się blokować jego ataki, a mimo to jemu sprawiało trudność, żeby mnie nie posiekać. Co chwila padały z jego ust okrzyki „Martwa!”, co doprowadzało mnie do szału i zmuszało do zastanowienia, dlaczego w ogóle zgodziłam się na tę walkę. W końcu odskoczyłam od niego, schowałam miecz do pochwy i uniosłam ręce w geście kapitulacji.
– Wygrałeś! Cieszysz się? – Dołączyłam kolejny uśmiech rodem z Alicji…
– Widzicie? – Zignorował mnie i popatrzył po młodszych obozowiczach – jeśli nie chcecie walczyć tak jak ona, to radzę wam przykładać się do treningów. – Zastanawiam się dlaczego do niego nie podeszłam i nie przyłożyłam mu w twarz. Jeżeli chodzi o walkę, to co jak co, ale prawego sierpowego mam dosyć mocnego. Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest to, że wolałam oszczędzić sobie widoku wściekłych córeczek Afrodyty. Trzeba im przyznać, David jest przystojny, ale czasem naprawdę przesadzają. Nie bardzo rozumiem co takiego w nim widzą. Znaczy: okej, wysoki, dobrze zbudowany, świetny szermierz, do tego syn największego boga. I to podobnym do ojca: błekitnookim brunetem. Miły, zabawny, często się uśmiecha, ale przy okazji jest strasznie uparty i szybko się niecierpliwi. Może sprawiać wrażenie egocentryka, ale jest ono bardzo mylne, o czym miałam, nie raz i nie dwa, okazję się przekonać. Świetny materiał na kumpla, może nawet na przyjaciela, ale żeby na chłopaka? Nie, raczej nie za bardzo. I nie wyobrażam sobie dziewczyny, a zwłaszcza córki Afrodyty, która byłaby w stanie z nim wytrzymać. On jest naprawdę bardzo, ale to bardzo nadpobudliwy i nigdy nie zaobserwowałam, żeby wysiedział w miejscu dłużej niż piętnaście sekund. Faktem jest, że nie widziałam jak śpi. Do czego zmierzam: taka potencjalna dziewczyna, dajmy na to Afrodyciątko, chciałaby chodzić z nim na przykład do kina czy restauracji. Pomijając hordy potworów, które by ich dopadły, David nie byłby w stanie wyjść w takie miejsce i wysiedzieć tam, dajmy dwie godziny, bez zrobienia totalnej demolki. Coś o tym wiem, kiedyś schował się przed deszczem w moim pokoju. Od tamtej pory zawsze noszę przy sobie trochę leków na uspokojenie.
– Widziałeś może Jane? – spytałam go, aby przestać się na niego gapić, rozmyślając jaki to on nie jest wspaniały. – Taka nowa, dziś przybyła i trochę przeczyściła pamięć Clar – dodałam, widząc, że nie wie o kogo chodzi.
– Nie, nawet jej nie znam, ale o tej akcji słyszałem. Ale mam jedno pytanie: dlaczego prosiłaś Clarisse do tańca? Mogłaś zrobić cokolwiek innego, a ty chciałaś z nią tańczyć?!
– Wieści szybko się rozchodzą. Albo tam byłeś. Nieważne. Idę jej poszukać, a ciebie zostawiam. I tak tylko chcę zauważyć, że Philip nie wygląda na szczęśliwego, tak na ciebie patrzy spode łba… Chyba chciałby, żebyś mu pomógł w prowadzeniu lekcji… Do zobaczenia! – rzuciłam jeszcze odchodząc. Nie wyglądał chłopak na zadowolonego. Znaczy David. Ja też wolałabym sobie uciąć pogawędkę z miłą, ładną, (…), a przede wszystkim skromną dziewczyną, niż uczyć walki na miecze.
Z braku lepszego miejsca za cel wędrówki obrałam domek Hermesa, bo tam zawsze się coś dzieje. Trafiłam nie w porę: bracia Hood wychodzili, żeby zrobić jakiś numer, a reszta szła obstawiać tyły. Kolejnym punktem na mojej liście obozowych miejsc, które odwiedzam w razie nudy znajduje się domek Hekate. Tam jednak odbywały się lekcje. Też się dziwię jak można mieć szkołę w sobotę po południu, ale to nie ja ustalałam ich plan zajęć.
Włóczyłam się bez celu po obozie, zamieniłam kilka słów z kilkoma osobami, a w końcu wzięłam komputer, przeszłam do pokoju Rachel i spisałam to wszystko rozmawiając z nią… chyba o sztuce współczesnej w Bangladeszu. Raczej to ona gadała, a ja słuchałam. Mam nadzieję, że nie przeszkadzał jej brak uwagi z mojej strony. Znając życie nawet, gdyby mnie nie było, ona i tak by gadała. A moja obecność sprawiła, że nie wyszła przy tym na wariatkę.
Kiedy zrobiło się ciemno poszłam jeszcze na ognisko, posłuchałam piosenek, raczej nie śpiewałam. Koło dziesiątej, razem z maluchami, wróciłam do pokoju, wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka. Zmęczona łaciną z Clarisse i sadzeniem kwiatów szybko zasnęłam, za kołysankę mając ciche echa melodii dochodzące z ogniska.
To taki przeokropnie długi i dość nudny pamiętnik, może to przez formę, ale ja już na końcu zmuszałam się do czytania. Pierwsza część mnie porwała, ta bardzo szczegółowo opisała dzień w obozie, który przecież każdy wyobraża sobie w głowie. Mnie nie zachwyciło, rzeczywiście, pisane z humorem, opisy były, ale akcji kompletnie zero.
Po części zgadzam się z Melią, opko nie porwało mnie za bardzo. Może nie powinnaś wszystkiego aż tak dokładnie opisywać? Jedyny fragment, który serio mi się spodobał to spotkanie z Clarisse, ale postać Jane nie spodobała mi się, nie trawię po prostu. (Taggg, mam kompleks szarej myszki)
Zobaczymy co będzie dalej, bo bardzo napaliłam się (:D) na to opowiadanie po przeczytaniu pierwszej części.
Niech Wielka Panda nad Tobą czuwa.
A ja bede oryginalna i powiem,ze mi sie podoba. Walic brak akcji,walic ilosc opisow,Ziyi sie podoba 😀 Najwyrazniej nie jestem zdolna do krytyki….przepraszam ;__;
Mi się podobało. Tylko straaaasznie długie. Ale niezłe. Następnym razem trochę więcej dynamiki, a jeśli wyjdzie ci takie długie rozłóż to na jakieś dwie części, ale tak to extra. Dzięki za dedyke 😉
A mi się podobało ito bardzo ^^ Mam słabość do szczegółowego opisywania dnia xD Wogóle fajna bohaterka, a brak zawziętaj akcji mi jakoś nie przeszkadzał. 😀