Zimno mi.
Palce mam zgrabiałe i sztywne, a mięśnie brzucha raz po raz kurczą się i rozluźniają, choć nie wydaję im żadnych poleceń. Wokół talii (której nie mam) zaciska się pierścień lodu, wyduszający z moich płuc powietrze i powoli zgniatający kręgosłup. Śnieg spada na ziemię z mokrym, nieprzyjemnym pacnięciem, a gdy jeden z płatków ląduje mi na dłoni, zdaję sobie sprawę z tego, że po stopnieniu przemienia się w mokrą, kleistą plamę o metalicznym zapachu. Woń miedzi unosi się w groźne, zachmurzone niebo chciwymi mackami w kolorze królewskiego płaszcza, owijając mnie w wirujący kokon lepkiej mgły.
Żołądek podjeżdża mi do gardła. Dosłownie.
Wsparta na rękach i kolanach, zwracam coś obrzydliwego, gęstego jak smoła i równie czarnego, lecz pachnącego inaczej, o wiele, wiele gorzej.
Pamiętam te wakacje, gdy było wyjątkowo gorąco. Cały czas siedziałam wtedy na słońcu- miałam jakieś cztery, może pięć lat i panowanie nad ADHD przychodziło mi jeszcze trudniej niż teraz, więc zamknięta w naszym maleńkim mieszkaniu zaczynałam dosłownie biegać po ścianach. Oczywiście, wkładanie czapki było poniżej mojej godności: nawet w największy skwar wywijałam na trzepaku albo latałam po całym podwórku z rozłożonymi ramionami (udawałam myśliwiec) i, jakżeby inaczej, gołą głową. Cóż, coś z tego wyniknąć musiało.
Po jakimś tygodniu zrobiłam się ospała i powolna. Pamiętam, że nic mi się nie chciało, że najchętniej wlazłabym wtedy do lodówki. Męczący ból głowy powodował rozkojarzenie.
Dlatego, gdy po raz kolejny dostałam ataku histerii z powodu nieudanego sosu, babcia zaczęła dawać mi prostsze zadania, takie jak rozłożenie umytych sztućców w szufladzie (połowa łyżek wylądowała w przegródce na widelce) czy schowanie mięsa do zamrażarki… To drugie było totalną porażką.
Zimą zwykle wynosiłyśmy potrawy na balkon, którego używałyśmy jako swego rodzaju rozszerzenia czy zewnętrznego modułu chłodziarki. Problem w tym, że mój umysł pracował już w tak pokręcony sposób, iż nie wziął pod uwagę prostego faktu występowania pory roku zwanej latem.
Jakieś dwa dni później niedoszłe schabowe postanowiły o sobie przypomnieć- gdy otworzyłyśmy na noc okno, smród wlał się do pokoju oleistą kaskadą…
Taką samą, jak ta, która rozpryskuje się pomiędzy moimi drżącymi dłońmi.
Czarna, bulgocząca ciecz wylewa mi się z ust, które pieką niemiłosiernie, jakbym najadła się kreta (nie próbujcie tego w domu). A potem spostrzegam, że coś w tym pływa…
Nagle mini jezioro zastyga. Tafla jest gładka jak stół… nie, jak lustro. Odbija się w nim twarz, moja i nie moja zarazem. Dziewczyna ma czarne włosy i ciemną, pokrytą siateczką blizn skórę, lecz okulary gdzieś zniknęły, przez co oczy wyglądają na większe. I są złote.
Przeciągają mnie na drugą stronę.
***
Zielony ogień wznosi się w niebo chmurą w kształcie grzyba. Do czerwonego morza spadają dymiące odłamki.
Pachnie ozonem.
***
Budzę się i podrywam z posłania. Zagryzam wargi, by nie krzyknąć, ale w gardle, niczym obrzydliwa flegma, wzbiera mi pisk przerażenia i protestu. Tłumię to w sobie, łykam jak gorzki płyn, bo wiem, że wrzask najpewniej skończyłby się nieplanowaną wizytą u Hadesa, ale czuje, że jeszcze mnie dopadnie. Jednak teraz mam co innego na głowie: coś słyszę. I nie są to, niestety, dźwięki wydawane przez imprezowiczów.
Brzmią bardziej jak ryki potwora.
Klnąc jedynie w myślach, by się nie zdradzić (niby poczwara się wydziera, ale spotkałam wystarczająco wiele tych popapranych badziewi, by podejrzewać ją o słuch nietoperza), powoli rozpinam zamek i porywam z odciągu woniejące wodą z jeziora, zaschniętym potem i zimnym popiołem ubranie, które już kilkanaście sekund później mam na sobie.
Z dziwnym, mrowiącym wrażeniem, że o czymś zapomniałam, wypadam na zewnątrz z wyciągniętym mieczem.
I dosłownie odbiera mi mowę.
Większość greckich monstrów wygląda (co najmniej) dziwacznie, ale to przebija wszystkie poprzednie. Mordercze mućki- spoko. Krwiożercze hot dogi- normalka. Ale pięciometrowa, ziejąca niebieskim ogniem czaszka żyrafy, w której oczodołach znajdują się puszki wiśniowej coli (fuj!), lewitująca na wysokości głowy Allana? Ej, chwila, czas! Tego nawet w mitologii nie ma!
Problem w tym, że poczwara totalnie nie przejmuje się sprawą własnego nieistnienia i z uporem godnym lepszej sprawy próbuje spopielić mojego kumpla.
Cholera. Bardzo delikatnie mówiąc.
Nie namyślając się dłużej, biegnę w ich stronę.
***
Gdy nie muszę uskakiwać przed kulami żaru lub odłączać kolejnych poparzonych części ciała, wykrzykuję najgorsze słowa z mojego dość bogatego repertuaru. Przeklinam na wszystko po trochu, ale najbardziej na Allana oraz (pośrednio) na siebie samą.
Syn Apolla nie spał przez cała noc i jest tak padnięty, że dosłownie dwoi mu się w oczach, przez co jego strzały latają bliżej mnie niż tego czegoś. Ochrzaniłam go, oczywiście, ale wyzwiska, bądźmy szczerzy, niewiele pomagają.
Teraz jest gdzieś na dole, zwołuje jakieś posiłki, ale w mojej głowie wciąż pojawia się natrętna myśl, że pewnie po prostu poszedł się położyć i o tym śmierdzącym pasztecie zapomniał. Odganiam ją, jakby była irytującą, upartą że hej muchą- takie głupoty tylko mnie rozpraszają.
Próbuję uderzyć od boku. AntiGravityNinja bez wysiłku robi unik. Tnę od dołu. Efekt ten sam. Zwrotne toto jak jasna ciasna!
Nadal nie jestem wypoczęta, lecz mieszaninie adrenaliny i wczorajszego boskiego żarcia udaje się, jak na razie, utrzymać mnie na nogach. Ale, żeby się nie oszukiwać: to nie potrwa wiecznie. Prędzej czy później kop się kończy, zacznę popełniać błędy i się męczyć. Jeśli do tego czasu ktoś mnie nie zmieni… Arachne z grilla to chyba nie jest specjał kuchni greckiej, no nie?
Ta jakże radosna myśl towarzyszy mi przez kolejne kilka minut. Do momentu, gdy przybywają posiłki dowodzone przez debila wrzeszczącego:
-Wena, widły, wicca!
Gdyby nie to, że właśnie walczę o życie, zrobiłabym atomowego facepalma.
***
-Słuchaj no, idioto, albo się sentencji naucz, albo od nich odwal!- mówię, dysząc, bo to pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Jakieś dwadzieścia metrów dalej Hoodowie właśnie naśmiewają się z pechowca, którego hełm znalazł się zbyt blisko płomienia. Mechanicznie zakładam buty, w ogóle nie patrząc na śmigające dłonie. Mniej więcej tyle samo uwagi poświęcam zaplataniu warkocza oraz zdejmowaniu zegarka, który nagrzał się do temperatury panującej na Słońcu. Minuta i wracam.
-A „dziękuję” gdzie?- pyta Allan, jak na mój gust nieco zbyt przekornie. Mnie ta sytuacja nie śmieszy, odpowiadam więc dość ostro:
-Tam, gdzie twoja łacina, kretynie. W ***.- wstaję, odwracam się na pięcie i już mam wystartować do biegu i cięcia z wyskoku, lecz zostaję zatrzymana.
-Ejejej, zwolnij.- zgaduję, że podczas zbierania „Drużyny Pierścienia” (lub „Zgrai Nadaktywnych Półanalfabetów”, jak kto woli) podładował się nektarem, bo przestępuje z nogi na nogę i lekko podskakuje. ADHD w pełnym rozkwicie.
-Sam zwolnij, głupku! Mam co robić, ***!- wściekam się jak, nie przymierzając, Dionizos na odwyku. Wkurza mnie dosłownie wszystko, ale… chyba się, cholera, dziwić nie należy!
Prawie nie śpię, jem niewiele, ciągle gdzieś pędzę, lecę, gnam, coś naprawiam i czymś się stresuję. W międzyczasie miewam pokopane wizje godne ćpuna z kilkuletnim stażem i próbuję ogarnąć wnętrze własnej czachy, co jest dość beznadziejne, bo przy panującym tam syfie nawet w wiecznie przypominającym skrzyżowanie śmietniska z noclegownią dla bezdomnych domku Hermesa jest względnie czysto. To robię tak normalnie, o ile, rzecz jasna, nie narażam się dodatkowo na śmierć w męczarniach lub zamienienie w obleńca przez zirytowanego boga meneli. Chyba, do *** nędzy, mam prawo do lekkiego załamania nerwowego, prawda? PRAWDA?!
***
Głos Allana dobiega do mnie jakby z oddali, jednak jestem w stanie zrozumieć, co mówi.
-Pomyślałem tylko, że w czymś mi pomożesz… O, są!- ostatnie słowa wyrywają mnie z odrętwienia i pomagają ekspresowo się ogarnąć. W naszym kierunku idą trzy córki Afrodyty, z których każda prowadzi osiodłanego pegaza. A właściwie to… nie do końca jest tak. Skrzydlate konie podążają za nimi z własnej woli, nietrzymane na żadnym sznurku-o-długiej-dziwnej-i-trudnej-nazwie.
-Dzięki wielkie!- syn Apolla macha do dziewczyny, w której ze zdumieniem rozpoznaję Sonię. Zaczynam mieć złe przeczucia, gdy jej usta rozchylają się w uśmiechu, który uśmiechem nie jest. To grymas mściwej radości.
-Wskakujemy, mordo! Czas odstrzelić komuś tyłek!- w momencie, gdy orientuję się, że mówi do mnie, wszystkie elementy układanki wędrują na właściwe miejsca.
O ***.
Allan.
Ty.
Kretynie.
-ODSUŃ SIĘ!!! JUŻ!!!
***
Widzieliście kiedyś konia, który oszalał? Nie? Cieszcie się.
Ogólnie moje umiejętności i wiedza są niegodne komentowania (jestem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach samoukiem), ale szajbę rozpoznać umiem. Bo tak naprawdę każdy to potrafi… chyba, że kompletnie brak mu instynktu samozachowawczego- mój właśnie zaczyna koncert pod hasłem „WIEJ!!!”.
Pegaz bije skrzydłami, jego przednie nogi wściekle młócą powietrze. Raz po raz rży, wysoko i przeraźliwie, aż mnie uszy boleć zaczynają. Oczy płoną mu żądzą mordu- są dosłownie czerwone.
Wygląda jak kelpie… albo Maar.
Na wspomnienie tego imienia zimno przenika mnie do kości, a po plecach przebiegają dreszcze. To nie jest odpowiednia mitologia, nie ta prawdziwa, groźna, grecka, ale… i tak nie potrafię przestać myśleć o tym jako o czymś równie namacalnym. Mogącym zrobić realną krzywdę.
A wracając na ziemię: zwariowany kopytny próbujący rozbić mi głowę nie nazywa się specjalnie strasznie- jego, a właściwie jej imię (z powodu białej sierści, grzywy, ogona i skrzydeł) brzmi Bita Śmietana. Prawdopodobnie jest po części mustangiem i nigdy nie udało się zmusić jej do współpracy niczym innym niż urokiem córek Afrodyty. Nie mam bladego pojęcia, czy sam Jackson się z nią dogadał albo chociaż tego próbował, ale… raczej go o to nie podejrzewam. Nie widziałam, żeby miał siniaki w kształcie podków.
Klnę. Cicho, ale używając mocnych słów.
Jeśli wcześniej wdepnęliśmy w gówno, to teraz wpadliśmy do szamba.
Dzięki, Sonia. Po prostu kocham takie zazdrosne szuje jak ty. A raczej: „kocham wybijać nimi okna”.
***
Kopyta przelatują mi obok głowy, a huraganowy wiatr- dzieło potężnych skrzydeł- systematycznie niszczy fryzurę. Gdy przednie zęby o centymetry mijają palce, strach wybucha mi w piersi tysiącem zimnych ogni.
Jednak kiedy w końcu udaje mi się złapać za podgardle, nie waham się.
Allan pomógł mi jakiś milion razy. Ja nie robiłam nic. Więc chyba muszę trochę nadgonić.
Jedną ręką przyciągam spocony koński łeb do piersi, odłączając jednocześnie narażony na ugryzienia brzuch, a drugą zanurzam w jedwabistej, białej jak mleko grzywie. I zaczynam nucić.
Piosenka prawie nie ma słów. Jest po prostu szumem wiatru i hukiem fal. Niskim dźwiękiem, wibracją przechodzącą przez ciała. Rozmową serc.
***
Babcia opowiedziała mi kiedyś historię kobiety, która nauczyła konie śpiewać. Nie stworzyła ich sama, ale to ona dała im prawdziwe życie… rozum, duszę i uczucia. Lecz każde zwierzę miało inny głos i własne melodie, co innego grało mu w sercu, więc ich ścieżki się rozeszły: jedne poszybowały w niebo, inne zniknęły w falach, kolejna grupa- w ogniu, a reszta pozostała wierna ziemi. Tak narodziły się stworzenia doskonale znane niektórym ludziom: pegazy, eich, jednorożce, kelpie, hipokampy i wiele innych… nie zawsze milusie i łagodne jak baranki, ale nigdy, NIGDY z gruntu złe.
Kobieta śpiewała im wszystkim, bez segregacji i oceniania. Bo kiedy wsłuchała się w serce zwierzęcia, była w stanie zobaczyć w nim dobro.
Ja też je dostrzegam.
Problem w tym, że to nie jest cała historia, ale o tym z całej siły staram się nie myśleć. Nie skończę tak.
Niektórych rzeczy lepiej nie pamiętać.
A z resztą, mam inne zmartwienia. Dziwne myśli, ani zupełnie obce, ani do końca znajome, walczą o moją uwagę.
***
Ona po prostu nie czuje się dobrze. Szlag ja trafia przez to siodło, przez ciągłe zamknięcie, przez WSZYSTKO. Gdyby tylko mogła… gdyby ktoś zrozumiał… gdyby ktoś CHCIAŁ zrozumieć…
-Odepnij jej popręg.- mówię bardzo powoli i spokojnie, bez żadnych emocji- Zdejmij jej to gówno i wyrzuć w cholerę.- Allan się waha, co mnie nie dziwi, w końcu jeszcze przed minutą ta klacz chciała nas pozabijać, próbuje więc (jak to ja: dość nieporadnie) go uspokoić- Trzymam ją.
Znów nucę, przyciskając usta do końskiego czoła.
–Nie zrobisz nam krzywdy, prawda? Wszystko będzie w porządku, będzie super, już nigdy nie zamkną cię na tak długo w ciemnej stajni, zaraz dam ci marchewkę, tylko nie rób nam krzywdy, dobrze?
-Dobrze
O ja ***. O ja, ***, ***.
Brzęczenie sprzączek i uderzenie czegoś ciężkiego o ziemię to tylko tło, płaski ocean nad którym góruje wielka fala nieustającego pomruku. Który w końcu cichnie.
***
Oddycham ciężko, jak po długim biegu. Wciągam i wypuszczam powietrze raz, drugi i trzeci, ostrożnie testuję kruchość spokoju, który jednak najwyraźniej wcale nie zamierza trzasnąć.
Bardzo powoli sięgam do kieszeni po batonik zbożowy, lecz go tam nie znajduję, więc szukam w drugiej i tym razem trafiam. Smakołyk jest już wprawdzie napoczęty i nieco zmaltretowany, ale klacz i tak chwali sobie ten posiłek.
Wyjmuje go z mojej ręki bardzo delikatnie, choć przecież z łatwością mogłaby pozbawić mnie ramienia i nie tylko.
Przez chwilę jedynie tak stoję z wyciągniętą, pustą już dłonią i patrzę. Odnoszę dziwne wrażenie, że coś jest nie tak… jakby mnie głowa swędziała. Jednak gdy spoglądam w wielkie, zaskakująco łagodne oczy, przestaję się martwić. Już wiem że będzie dobrze.
Nie żeby to było proste. Przeciwnie, jest skomplikowane jak jasna cholera- pod tym względem dziwny ze mnie człowiek, bo generalnie najpierw zasadzam kopa z glana, potem zdarza mi się wysłuchać tego, co mają mi do powiedzenia, następnie bardzo szybko odpowiadam, a na końcu się ewentualnie zastanawiam, czy przypadkiem w bezdenne szambo nie wpadłam.
Ale, choć jestem jaka jestem, choć to przeczucie, tylko wrażenie, którego nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć… ufam temu zwierzakowi.
Wzdycham ciężko. Jak znam życie, to bardzo tego pożałuję.
Lecz, wbrew zdrowemu rozsądkowi, który urządza mi pod czaszką jakąś manifę czy inny „marsz oburzonych” (z transparentami, wuwuzelami, gwizdkami, megafonami i wszystkim, co jeszcze się przy takich okazjach pojawia), wbrew temu, co by bardziej ogarnięci ludzie (i nieludzie) radzili (gdybym się pofatygowała ich zapytać, a tego oczywiście nie zrobię), wbrew wszystkim i wszystkiemu postanawiam raz jeszcze postawić zamek na piasku.
Mam tylko nadzieję, że nie runie, jak tyle innych wcześniej.
-Właź na nią. Tylko powoli, bez żadnych gwałtownych ruchów. Inaczej znów się wkurzy.- czuję i słyszę, że spełnił moje polecenie. Bez jednego słowa skargi dosiadł konia, który chwilę wcześniej marzył o rozwaleniu mu czachy.
Głupota w czystej postaci… ale w końcu bez tej cechy nie byłby sobą.
Z resztą… po przerzuceniu wodzy i usadowieniu się z tyłu uświadamiam sobie, że ja też zachowałam się mało inteligentnie.
Bo niby jak teraz mam „kierować”?!
Tak tak, Arachne! Zdurniej jeszcze trochę, a zostaniesz siostrą Clarisse!
Już chcę ześliznąć się z grzbietu i zacząć organizować przesiadkę, gdy z pobliskiego pola bitwy (o której, będę szczera, totalnie zapomniałam) dobiega zbiorowy wrzask.
Ułamek sekundy później znajdujemy się w powietrzu, wydzierając się jak córki Afrodyty, którym bracia Hood nawrzucali karaczanów za koszulki i ze wszystkich sił starając się nie zlecieć. Brawo dla mnie!
Było ciekawe, bardzo wyraziste, chociaż przekleństw nadmiar. Ale i tak czytało się przyjemnie, lekko, było dość śmiesznie, w niektórych momentach. A ostatni akapit superowy XD. błędów nie znalazłam, zabrakło Ci tylko przecinka:
-Dobrze
Boże, co ja gadam, kropki. I tak z ciekawości, ile stron Ci to zajęło w Wordzie?
Ta scena z pegazem była naprawdę świetna. Opowiadanie jest wciągające, realne i oszałamiająco świetne. Błędów nie znalazłem, chociaż wydaje mi się, że to jest zły sposób zapisywania dialogu. To znaczy ta kropka przed myślnikiem wydaje mi się dziwna. To znaczy tak mnie uczyła polonistka w podstawówce. Ale część ludzi tak ten dialog zapisuje, więc może obie opcje są dopuszczalne… O.o opowiadanie jest naprawdę boskie. Tak na serio.
http://www.piszmy.pl/zasady-pisania-dialogow-o-dialogach/Chapter.html
dialogi 😛
Czemu tak mało komentarzy? -,- Wreszcie znalazłam czas, żeby to przeczytać… I nie mogę się, jak zwykle zresztą, doczekać następnej części 😀 Piszesz coraz lepiej 😉
PS: Byłabyś zainteresowana zostania korepetytorem pisarskim? Albo, jeszcze lepiej, chemicznym? Dobra, żart 😛
PSS: Trzymam kciuki za testy gimnazjalne! I niech Wielkie Chełbie będą z Tobą 😉