To opowiadanko dedykuję wszystkim uczniakom, którzy w połowie roku szkolnego przenieśli się do nowej szkoły i nie potrafią się w niej odnaleźć oraz wszystkim, którzy mają lekko (znacznie bardziej niż lekko) stukniętą dyrektorkę. ŁĄCZMY SIĘ!
Gdy byłem kilkuletnim szkrabem, bałem się ognia. Bałem się poparzeń i bólu. Niebezpieczeństwa.
Ale ogień mnie pociągał. I moja dłoń sama wędrowała do płomieni, by po chwili lęki o bólu i poparzeniach się ziściły. Biegłem wtedy zalać rękę zimną wodą. Kiedy pieczenie lżało, wracałem do swojego pokoju i obserwowałem świecę, cofając się. Oglądałem płomień z dala, pod wszystkimi kątami. Mrużyłem i zamykałem oczy, obserwując grę światła pod powiekami. Robiłem dwa kroki do przodu i natychmiast się cofałem, by poczuć chłód ściany na plecach. Bałem się ognia. Kochałem ogień.
Gdy byłem kilkuletnim szkrabem, marzyłem o zostaniu strażakiem. Chciałem być nieustraszony, chciałem nie bać się niczego i ratować ludzi. Chciałem być bohaterem. I wreszcie przemóc lęki.
Teraz już nie boję się ognia. Jaki byłby ze mnie wojownik, gdybym uciekał na widok płomieni? A jaki byłby ze mnie wojownik, gdybym odchodził od pola bitwy i ich dotykał? Marny.
Ale czy gorszy od wojownika, który skrył się w cieniu, gdy wszyscy jego bracia i siostry wstrząsani konwulsjami odchodzili do Krainy Zmarłych?
Strzały w kołczanie już dawno się skończyły. Moja szermierka była gorsza niż zła, a zresztą i tak nie miałem przy sobie miecza. Pozostał tylko sztylet spoczywający bezpiecznie w pochwie u mojego pasa, ale zamierzałem wyciągnąć go w najwyższej konieczności, by blask nie zdradził mnie potworom przechodzącym obok.
Kika metrów dalej. Dosłownie. One były pewne, że tutaj już nic ich nie spotka. Bo nie. Nie miałem zamiaru wyskoczyć stąd w najmniej spodziewanym momencie, by wymierzyć wszystkim sprawiedliwość. Chciałem tyko przeżyć. „Jesteś tchórzem” – szeptało mi serce. Miało całkowitą rację i nie winiłem go za to. Moje rodzeństwo walczyło do ostatniej chwili, a ja kryłem się jak dziecko w cieniu kolumny podtrzymującej most Wiliamburski. Mieliśmy go chronić, za żadne skarby nie przepuszczać tędy wroga. Nasza obrona upadła, powalona na ziemię, w kurzu i we krwi.
Także mojej krwi. Próbowała się ona przedostać przez prowizoryczny opatrunek na mojej łydce. Choć byłem synem boga lekarzy, nie stać mnie teraz było na nic lepszego. Wierzyłem, że najmniejszy ruch zdoła przyciągnąć uwagę przechodzącej obok armii. I nie wiedziałem, kiedy potwory wyszczególnią zapach żywego syna Apollina spośród całego domku martwych synów Apollina. I całej armii herosów krążącej po Nowym Jorku.
Nie ruszać się. Ruch to śmierć. Trwałem w bezruchu, z przymrużonymi oczyma wbitymi w ziemię, by blask moich białek nie zaalarmował przechodzących obok drakain. Słyszałem własny nerwowy oddech i byłem pewien, że dociera on do uszu samego Kronosa.
To niezwykłe, że moja poetycka natura nawet w obliczu śmierci dała o sobie znać.
Ubrany w cienie
Dźwiga brzemię
Własnego tchórzostwa
Czy mogę to nazwać haiku? Chyba nie. Apollo nie byłby ze mnie dumny. A może jednak?
Plamy światła pod spuszczonymi powiekami przybrały postać małego blondwłosego chłopca. „Czy oszalałem?” Dziecko wydawało mi się dziwnie znajome. Może to jakiś bóg przyszedł mnie zrugać za brak odwagi? Ojciec?
– Kim jesteś? – moje wargi poruszyły się, ale z gardła nie wydobył żaden dźwięk. Nie śmiałbym zdradzić się przechodzącej obok armii.
Postać przede mną jednak zrozumiała. Chłopiec wyciągnął chudą rękę przed siebie i wskazał na mnie pulchnym paluszkiem. Czy to odpowiedź na moje pytanie? Niemożliwe. A może jednak?
– Jestem tobą, ciapo – łamliwy głosik przedostał się do mojego umysłu wywołując dziwne wibracje z tyłu głowy. Po trzecim wyrazie całkowicie uwierzyłem stojącemu przede mną dzieciakowi. To niewątpliwie ja, prawdopodobnie w wieku dziewięciu lat, kiedy to miałem obsesję na punkcie słowa „ciapa” i dodawałem je praktycznie do każdego zdania. Chciałem zapytać siebie co tu wyprawia, ale mnie wyprzedził.
– Co ty, do ciapy, wyprawiasz?! – wykrzyczał do mojej głowy, a ja nerwowo przeczesałem wzrokiem otoczenie, w poszukiwaniu nieprzyjaznych cyklopów, które go dosłyszały. Oczywiście nikt nie zwrócił na nas uwagi, bo pytanie zostało zadane w myślach. Byłem za bardzo zdenerwowany, żeby zapytać, skąd to potrafi. Potrafię. Nawet nie zorientowałem się, kiedy wysłałem mu telepatycznie wiadomość: „Widzisz przecież – ukrywam się!”
To rozzłościło go jeszcze bardziej. „Widzę przecież – Ukrywasz się…” nagle podskoczył i zamarł. Jego wargi poruszyły się nerwowo, a on oblizał usta. „Ogień” – szepnął podniecony. Cofnął się, ale wyciągnął rękę w stronę zbliżającego się ku nam płomienia. Przechyliłem nieznacznie głowę, oceniając jego źródło. Być może zszedł z płonącej strzały, którą puściło kilku moich braci. W myślach złożyłem Hefajstosowi krótką modlitwę, w podzięce za to, że nie był to ogień grecki. Inaczej już bylibyśmy martwi.
Moje młodsze ja ocknęło się już z małego transu i uniosło brwi w zdziwieniu. „Nie boisz się?” – zapytało. Prawie niezauważalnie pokręciłem głową w przeczeniu, ale gdzieś pod skórą poczułem dziwne, acz znajome mrowienie. Wyrażało tęsknotę, strach i podniecenie. Tak dawno nie czułem nic do ognia. Jak to możliwe, że ta krótka (nieskończona zresztą) wizyta chłopca, jakim byłem kiedyś, obudziła we mnie stare pragnienia?
Postać przede mną porzuciła już ten temat i wróciła do poprzedniego. „Jak możesz się ukrywać?…”
„Wiem, wiem. Moi bracia i siostry poświęcili swoje życie dla obrony tego mostu, a ja siedzę w cieniu i ze strachu leję w portki. Zrozum, obozowicze będą mnie potrzebować żywego. Jestem dzieckiem boga lekarzy, przydam się podczas opatrywania ran…” – młody chciał mi przerwać, ale nie pozwoliłem na to i w potoku słów wyjaśniałem, że źle zrobię wystawiając się na rzeź. I oboje wiedzieliśmy, że tak naprawdę próbuję przekonać samego siebie, tego teraźniejszego. Byłem akurat przy punkcie, w którym żaliłem się na brak strzał, którymi ewentualnie mógłbym wykończyć kilka wężowych kobiet, gdy chłopiec zniknął.
Nagle, tak jak się pojawił. Najwyraźniej zrozumiał, że nie stałem się nieustraszony bohaterem, jak zawsze marzyliśmy. Zostałem sam. Znowu. Kolejne beznadziejne haiku. Znowu.
Ubrany w cienie
Dźwiga brzemię
Własnego zawodu
Nie całkiem sam. Był ze mną płomyk. A ja nieświadomie poruszyłem kciukiem w akcie tęsknoty za starymi lękami, miłościami i dzieciństwem. Marzeniami, których nie spełniłem. Nie stałem się nieustraszony. Nie stałem się bohaterem. Moja warga zadrgała na widok powolnego ruchu ognia, pełznącego w moją stronę. Całe moje ciało rwało się w jego stronę, choć wiedziałem, że tym razem konsekwencje będą większe, niż poparzone palce. Płomień przywoływał mnie do siebie.
I posłuchałem go.
Poruszałem się jak w transie, ciężko i bezwładnie. Jak ćma do ognia.
Syknąłem z bólu, kiedy opuszki moich palców spotkały się z nim. Z ogniem. Nim przyłożyłem kciuk do ust, pragnąc zminimalizować pieczenie, pojawiła się myśl. „Ruch to śmierć”
Wyszedłem z cienia.
W ułamku sekundy zobaczyłem lśniące, czarne futro wyjątkowo dużego piekielnego ogara. Moją ostatnią myślą było kiepskie haiku.
Ubrany w cienie
Dźwiga puszkę,
W której nie ma już nadziei
Potem były już tylko zęby. I pazury.
No opko cud, miód, malina :D. Oryginalna historia, a bohater zginą więc…. zaspokoiłaś mój głód na dobre opko :). Błędów albo nie było, albo tak się wciągnęłam, że ich nie zauważyłam :P… napisałabym, że czekam na CD, ale jak znam życie to go nie będzie :P, trudno czasem tak bywa….
Zginął, Hestia, zginął! A na moje z tąd się skarżyłaś, no! 😀 A co do opka ; najpierw szukałam błędów, jednak takowych nie znalazłam, więc naprawdę się postarałaś 😉 Było bardzo, ale to bardzo ładnie napisane, a haiku mnie rozwaliło 😀
No czego ode mnie chcesz ;___; zawsze tak piszę, a mi nie podkreśla. Poza tym pisałam Ci żebyś przy następnym opku zjechała mnie za błędy 😛 A ja po prostu widzę to ,,z tąd”, bo co jak co, ale czy Ty używasz codziennie wyrazu tąd? Wydaje mi się, że nie xD
Łał, naprawdę fajne opowiadanie! Szkoda, że to jednoczęściówka.
Piszę tylko jednoczęściówki, bo prawie nigdy nie chce mi się wymyślać kontynuacji. A jak już chcę, to wena ucieka, albo nie mogę ubrać myśli w słowa
Kika – kilka
Fajne opko. Ładna końcówka. Carmel lubi sad end.
Oo, to jesteśmy dwie. Też wolę smutne zakończenia od tych szczęśliwych, bo na ogół jest w nich więcej emocji. Co do literówki…
Haha, genius 😀 chyba miało zasmucić, ale się śmieję XD
*facepalm* Tak, chyba miało zasmucić 😀 Ale spoko, że Cię rozbawiłam. Zawsze coś 😛
Cudowne… brak słów…
Brak błędów, genialny styl, oryginalna historia… Idealne opko 😀
Dziękuję. Na komplement odpowiem komplementem: Idealny avek!! 😀