Cześć. Sorry, że nie wysyłam Nieherosa, ale wena na niego chwilowo odeszła. Mam więc inne opko. To jednoczęściówka (chyba). Dedykuję to Chione za bycie moją młodszą siostrą (nieważne, ze jesteś ode mnie wyższa!) i Moni9605 za całokształt (potrawka z Jasia i Małgosi!).
Pokłońcie się ku mojej czci! Jam jest Pagetes, Władający Szronem i Mrozem. Zanim zacznę opowiadać o przygodzie, która mnie spotkała przedstawię się. Byłem herosem, synem Chione.
Powiecie pewnie: „Byłeś? Jak to? Czyli że… Zostałeś bogiem! Jak?! Ja też tak chcę!”. Nie ma łatwo. Trzeba być dobrym i sobie zasłużyć [czytaj: wino + podlizywanie = idealna mieszanka na zostanie nieśmiertelnym].
Wygląd w większości odziedziczyłem po matce, ale geny taty złagodziły jej urodę. Moje włosy nie są kruczoczarne, lecz ciemnobrązowe niczym dojrzałe kasztany i lekko pofalowane. Skóra odznacza się zwykłą bladością, a nie zimną, śnieżną bielą jak cera córki Boreasza. Tylko tęczówki są zwycięstwem, a nie ugodą ojca. Błyszczą piękną (według mnie) srebrnobłękitną barwą i wyglądają niczym tafla lodu na zamarzniętym strumieniu. Oprócz tego jestem średniego wzrostu (185 cm), no a moja sylwetka jest wysportowana, ale nie przesadnie napakowana. Możecie sobie mówić, że jestem zarozumiały, bogowie już tak mają.
Moje tarapaty zaczęły się w luksusowej willi na Antarktydzie. Był (tak, z tym „był” to nie jest pomyłka) to piękny, jednopiętrowy budynek zbudowany z białego marmuru, który nigdy (oprócz kilku przypadków) się nie niszczy. Kolumny w stylu jońskim podtrzymywały tam sufit, a na ścianach wisiały obrazy przedstawiające zimowe pejzaże. W moich szafkach znajdowało się wiele przykładów literatury przygodowej, fantasy, przewodników, biografii, komedii.
No i czytałem własnie jakąś książkę o sztuce przeżycia w mroźnym klimacie (śmiertelnicy są tacy delikatni, nie wytrzymują nawet -90 stopni!), aż tu nagle: KA-BOOM! Na środku perskiego, białego dywanu z misternie wyhaftowanymi srebrem oszronionymi pnączami wystrzeliła kolumna ognia. I zgadnijcie kto się z niej wynurzył! Lord-Wścieklizna we własnej osobie!
Wysoki na dwa metry Olimpijczyk-Motocyklista o mięśniach jakby wyjętych z magazynu dla kulturystów ubrany w skórzaną kurtkę, bojówki i glany poplamione czymś czerwonym (Może to był dżem lub ketchup?) wparował do mojego pokoju. Czarne jak smoła włosy obcięte na rekruta wskazywały na co najmniej dziwne gusta fryzjerskie. Jego oczy były ukryte za okularami przeciwsłonecznymi, chociaż ja wiedziałem co za nimi jest: płomienie pochłaniające zgliszcza i inne równie słodziutkie rzeczy . No po prostu ekstra (że mam Ekstraspazminę)!
Ares słynie z ataków furii (no i jeszcze z posiadania Amoku i Tortury- pary bardzo groźnych broni). Po prostu czasami odwala mu i zaczyna rozwalać, podpalać, miażdżyć i ciąć wszystko i wszystkich w zasięgu wzroku(a wzrok ma całkiem dobry).
No i taki oto rozwścieczony osobnik miał właśnie na celowniku kogoś, na czyim zdrowiu mi zależało. To znaczy mnie.
-BOOM!- grillowana biblioteczka.
-TRZUUU-BAAM!- pa, pa szyta złotą nicią, renesansowa kanapo!
-Przestań, ty sedesie z bakielitu!- krzyknąłem już nieźle wkurzony.
-Arrrr! Raaaaa!- ryknął brutal jak ostatni półmózg i wyjął wielki, obosieczny miecz z niebiańskiego spiżu. Na ten dość oczywisty gest chwyciłem za sopelek z białego złota zawieszony na mojej szyi. Jest on prezentem od matki, który miałem przy sobie gdy mnie porzuciła pod drzwiami swego „ukochanego”. Zerwałem ozdobę, a w mojej dłoni wyrósł μεσάνυχτα λεπίδα, czyli Ostrze Północy. Lepidus (tak zwykłem go nazywać) jest zrobiony z niezwykle twardego, nietopniejącego lodu.
Wykonałem szybki skok w prawo, ledwo unikając potężnego ciosu w głowę. Na twarzy przeciwnika dostrzegłem lekkie zdziwienie, po chwili zastąpione przez minę równie łagodną co wyraz gęby Afrodyty, kiedy Hermes natchniety przypływem niesłychanego „geniuszu” ukradł jej wszystkie kosmetyki (nawet puder do twarzy od Charyt). Kiedy Lord-Wścieklizna unosił ponownie broń, ja spróbowałem dźgnąć go w splot słoneczny. Z naciskiem na „spróbowałem”. Głownia ześlizgnęła się po kamizelce wszystkoodpornej. Nagle poczułem jak ciśnienie się zmienia. W ciągu kilku setnych sekundy pokryłem się grubą warstwą magicznego szronu. I to właśnie w nią, a nie we mnie trafiła fala ognia. Mimo zbroi gorąco sprawiało mi wręcz piekielne cierpienie. Niczego tak nienawidzę jak wysokiej temperatury. Jakby tego było mało, wybuch po prostu odrzucił mnie na sto metrów, tak że wyfrunąłem przez okno i doznałem spotkania trzeciego stopnia z lodowcem. Dostrzegłem jeszcze tylko jak mój piękny domek rozpada się na tysiąc kawałków.
CHRUP! To właśnie pękło mi 40% kości w ciele. Ból był… bezmierny, ogłuszający, zawężający świat tylko do tego sygnału z oszołomionych uderzeniem nerwów, jakby spadł na mnie fotepian. Do tego z moich ran ciekł ichor, plamiąc podłoże złocistymi kleksami. Na szczęście wszędzie wokół był śnieg. Ten biały proszek jest dla mnie czymś takim, jak dla Percy’ego Jacksona morska woda czy jak dla syna Gai, Antajosa ziemia. Jest balsamem na moje rany, orężem w walce z wrogiem. Jest on źródłem mojej energii. Świeże, delikatne płatki zawirowały, tworząc zimowe tornado i pochłonęły mnie. Poczułem jak oblepiają mnie całego i wnikają do organizmu. Leczyły złamania, zasklepiały naczynia krwionośne, wciskały do nich krew, która krwotokiem wewnętrznym wylewała się do przestrzeni międzykomórkowej. Straszliwe uczucie zaczęło się zmniejszać, aż komletnie znikło.
Otworzyłem oczy. Dostrzegłem sylwetkę boga wojny kroczącego w moim kierunku. Po jego broni białej wędrowały płomyki. Podniosłem się z lekkim trudem i zacząłem uciekać. Przeistoczyłem się w skandynawskiego puchacza (mój symbol) i poleciałem na zachód. Ares zamienił się w sępa. Frunąłem tak szybko jak potrafiłem, ale patron katów (weź se spójrz na Wikipedię) coraz bardziej się do mnie zbliżał. W końcu zagonił mnie do jakiegoś ślepego zaułka. Znaleźliśmy się na małym cypelku wokół którego znajdowały się wody Oceanu Atlantyckiego.
Zmęczony utrzymywaniem zwierzęcej postaci przeobraziłem się z powrotem w siebie. Lord-Wścieklizna wylądował przede mną. Szybko uniosłem ręce, a wyleciały z nich ostre sople, które pomknęły w kierunku mojego przeciwnika. Niestety rozbiły się one o klatkę piersiową i brzuch ojca Fobosa i Dejmosa. Wtedy Olimpijczyk zdjął okulary, a moim źrenicom ukazały się minaturowe wybuchy. I z tych oczodołów wystrzeliły w moim kierunku jakby malutkie świetliste pociski. Czas zwolnił. „Flaki!” pomyślałem i skupiłem się. Byłem na Antarktydzie, a w takim środowisku jestem wystarczająco potężny, by zamrozić stwora wielkości Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Wysunąłem ręce przed siebie i rozczapierzyłem palce. Moja domena zaskoczyła.
Kawałki kry uniosły się i niczym puzzle złożyły się w barykadę. Mini-bomby walnęły w nią, pokrywając ją pajęczyną pęknięć (wzmocniłem tarczę magią, jakbyście się buntowali przeciwko wytrzymałości lodu). Ares wycelował mieczem w moją stronę, a strumień płomieni przeskoczył nad osłoną i zapikował na mnie. Wytężyłem więc siłę woli i sprawiłem, że odłamki bariery uderzyły w zaklęcie, neutralizując je.
Następnie zamieniłem się w chmurę arktycznej mgiełki i poleciałem w kierunku greckiej wersji Marsa, która rozwścieczona zaczęła miotać we mnie kule ognia. Jakimś cudem udało mi się wymanewrować pomiędzy pociskami i kiedy zbliżyłem się do patrona szpiegów na półtorej metra, wyskoczyłem z mojej drugiej postaci i ciąłem Lepidusem rękę wroga, wybijając mu miecz z ręki. Następnie skierowałem Ostrze Północy na jego twarz. Zdążył się cofnąć, ale czubek głowni drasnął go w policzek, wywołując potok złocistej krwi, która ściekała mu po szyi i ciele paskudną strugą. Lord-Wścieklizna wrzasnął z frustracji i uniósł dłoń, a leżąca obok broń uniosła się i zapłonęła żywym ogniem. Po chwili zacisnął pięści, a broń biała wystrzeliła w moim kierunku. Natychmiast walnąłem Amok płazem, na co zareagował zmianą kierunku. Wbił się on w zamrożoną wodę jak w masło i zapadł się pod nią.
Głowa opiekuna bitwy okrutnej stała się wręcz pomidorowo czerwona, a sportowe Ray-Bany zaczęły się topić. I wtedy: TRZUUUU-BAAAAM!!!! Od ciała nieśmiertelnego rozeszły się pierścienie oślepiającego, karmazynowego blasku, połączonego z dymem, sztyletami i strzałami o grotach z kości przegranych wojowników: po prostu esencją wojny.
To był jeden z najstraszliwszych momentów mojego (wiecznego) życia. Na szczęście udało mi się uniknąć tego wybuchu. W porę schowałem się pod grubym na dwa metry lodem. Przez przezroczysty sufit z zamarzniętego oceanu widziałem niezwykle potężne światło, które stopiło wierzchnią warstwę osłony (dla dociekliwych: bogowie oddychają pod wodą).
Nagle wszystko zgasło. Dostrzegłem Aresa jak schylił się i zamachnął się ręką. Dopiero po połowie sekundy do mnie dotarło co to znaczy. W ostatniej chwili odpłynąłem w lewo, a w miejsce gdzie przed chwilą się znajdowałem uderzyły zaczarowane płomienie, które wypaliły dziurę w krze. Kolejna kula ognia pomknęła, celując w moje serce. Moja moc okazała się szybsza, pocisk zgasł ściśnięty między dwoma małymi, mroźnymi wirami. Wykonałem kolejny unik, a kolejny rozpędzony gorący pocisk chybił.
Olimpijczyk najwyraźniej nie odznaczał się cierpliwością, bo znudziło mu się rzucanie magicznymi bombami. Uniósł za to ramiona, a w wodzie coś się poruszyło. I nagle jakby znikąd chwyciła mnie jakaś oślizgła, bardzo silna macka. Przeraziłem się okropnie,a ohydna, gruba liana zaczęła mnie wciągać w głębię. Nie wiem co by ze mną zrobiła. Prawdopodobnie coś co pozbawiło mnie czarów, mocno zraniło. Może nawet zniknąłbym na kilkaset lat potrzebnych na regenerację odniesionych obrażeń. Najważniejsze, że to się nie stało. „Myśl, myśl, myśl… Musisz coś wymyślić!” wrzeszczałem sobie w duchu, zapadając się w coraz głębszą ciemność. Wściekałem się. Okropnie. Chciałem ugryźć to coś, udusić, zmiażdżyć. Próbowałem sprawić, by więżąca mnie istota stała się krucha, ale nie działało. „Złość jest podobno jednym z najpotężniejszych źródeł siły. Pewnie Ares dużo o tym wie. W końcu, właśnie to zasila jego płomienie. Ej, zaraz, zaraz…” nagle doznałem olśnienia.”Ogień jest chaotyczny, impulsywny, łatwo ulega emocjom. To właśnie robię w tej chwili. Ale lód jest przeciwieństwem ognia. Jest stoicki, opanowany, chłodny. Czyli, że te emocje dają moc mnie.” wymyśliłem. I spróbowałem się uspokoić, przywołać zimną krew. Powoli pewność siebie powróciła „Nie będzie mnie ciemiężył jakiś oślizgły owoc morza!”. I w chwili kiedy obdarowałem dumnym spojrzeniem tą ośmiornicę magia wypełniła mój umysł, całe moje ciało. Skoncentrowałem się i rozłożyłem ręce na boki. Woda stała jeszcze zimniejsza, chociaż myślałem, że to już niemożliwe. Zaczęły się tworzyć kryształy mrozu. Otoczenie wokół zamarzało. Ucisk malał. W końcu mnie i potwora spowił blok lodu. Czarodziejsko przeniknąłem przez pułapkę i uwolniłem się od tego podwodnego sługi greckiej wersji Marsa. Popłynąłem w górę z zamiarem wynurzenia się, ale coś przykuło moją uwagę. Miecz Lorda-Wścieklizny.
Nie przyjrzałem mu się dokładnie wcześniej z wiadomych powodów (za bardzo się skupiałem na nie zostaniu mielonką). Ostrze było ze spiżu, na którym wyrzeźbione zostały wojenne sceny od neandertalskich walk maczugami do nowoczesnych wybuchów po bombach atomowych. Rękojęść wykuta ze srebra straszyła ozdobną czaszką o czerwonych zębach i czarnych, magnetycznych oczach.
Oręż powoli opadała, oddalając się od właściciela. Z lekkim wzruszeniem (No co?! Ta broń prawie rozcięła mi głowę, mam prawo mieć do niej sentyment!) kopnąłem metalowe narzędzie do zabijania na pożegnanie. Po sekundzie machnąłem nogami i dotarłem do powierzchni. Patron okrucieństwa już odchodził.
„Pewnie myśli, że się mnie pozbył.” przeszło mi przez głowę. Spojrzałem na oddzielający mnie od przeciwnika sufit. Mój wzrok wytopił w nim dziurę o średnicy półtora metra. Wyskoczyłem przez nią i z zaskoczenia uderzyłem Nieśmiertelnego strumieniem arktycznego wiatru.
Wyraz jego twarzy był tak zakoczony jakby zobaczył Apolla z brudnymi zębami. Zaklęcie omotało go przezroczystą, mocną warstwą lodu. Olimpijczyk zastygł z taką miną jaką miał przed atakiem, co wyglądało dość komicznie. Mimo tego nie czułem się bezpiecznie, bo z mojego zmrożonego wroga unosiła sie mgiełka, a jego więzienie powoli słabło. Zacisnąłem pięści i klatka zaczęła się odnawiać. Jednak gorąco było szybsze. Woda w stanie stałym pękła pod wpływem temperatury i Ares się uwolnił. Moje oko ledwo zdażyło zarejestrować jak mieszkaniec Empire State Building zerwał wojskowy scyzoryk z paska i brudnym paznokciem otworzył jedno z ostrzy. Narzędzie natychmiast urosło i zamieniło się we włocznią o dziesięć centymetrów wyższą od boga-żołnierza. Ostrze dzidy promieniowało złowrogim, rubinowym blaskiem.
Czubek oszczepu nienaturalnie szybko opadł w moim kierunku. Ten manewr spełzł jednak na niczym, ponieważ na trajektorii niebezpiecznego kija pojawiła się tarcza wykonana ze stwardniałego śniegu. Bariera zatrzęsła się, ale wytrzymała. Korzystając z czasu potrzebnego Lordowi na ponowienie ataku, wyciągnąłem broń białą i wybiegłem zza osłony. Znienacka uderzyłem płazem w kolano, na co patron katów opuścił oszczep i zawył, po czym walnięta noga się pod nim osunęła. CIAACH!!! Nastepnie Lepidus pozostawił głęboką rysę na kamizelce kuloodpornej i dorobił kolejną bliznę do kompletu na prawym policzku motocyklisty. I na tym moje szczęście się skończyło. Tortura walnęła mnie od lewej strony, powalając mnie. Na szczęście moja wcześniejsza osłona wystrzeliła do przodu, wbijając przeciwnika w znajdujący sie za nim lodowiec. Spojrzałem na mój bok i dostrzegłem podartą, czarną kurtkę, a pod nią długą na około dziewięć centymetrów ranę. Z przecięcia ciekła krew. Położyłem na nim rękę i wymamrotałem inkantację, a ubytek w organizmie się zasklepił, czego nie można było powiedzieć o ubraniu. „No trudno, jakoś sobie poradzę.” postanowiłem.
Wtedy zobaczyłem, że Olimpijczyk właśnie kończył wyłazić z bezkształtnej dziury. Natychmiast uniosłem rękę, a ciało brutala ścisnęły zaczarowane obręcze. Następnie rzuciłem się na nie i dźgnąłem je Ostrzem Północy między żebra, co wywołało ryk wściekłości i pęknięcie więzów. Z oczu Aresa wyleciały strumienie ognia. Jeden udało mi się odbić bronią, ale drugi trafił mnie w brzuch. Poczułem, że lecę. μεσάνυχτα λεπίδα wyleciało mi z dłoni. Zaczęły otaczać mnie płomienie. Lizały moją odzież, sprawiały okropne cierpienie. Na mojej jasnej skórze pojawiły się pęcherze i sadza. TRAACH! Walnąłem plecami o krę, która odłamała się od reszty i zaczęła odpływać.
-NIE TAK SZYBKO!- wrzasnął Lord-Wścieklizna. Chyba chciał mi sprawić więcej bólu. Uderzenie o zimną powierzchnię zneutralizowało gorąco. Śnieg otoczył mnie, ponownie lecząc obrażenia i wzmacniając.
Wstałem, choć wymagało to dużo siły. Moc powracała, a motocyklista szedł po wodzie, coraz bardziej sie do mnie zbliżając. Zamknąłem oczy i rozłożyłem ramiona. Skupiłem sie na moim celu. Skoncentrowałem się i moje receptory zarejestrowały chłód rozchodzący się po całym ciele. Otworzyłem oczy. „Zaraz zwyciężę.” pomyślałem. „Uda mi się.”.
Rozbłysła biel. Od mojego ciała rozeszła sie magia. Lodowiec pochłonął obszar kilometra kwadratowego wokół mojej postaci. Patron szpiegów zamarł z włócznią podniesioną do góry. Wyglądał jak komar zastygnięty w srebrzystym bursztynie. Tylko ja w promieniu jednej setnej ara mogłem się poruszać. Zawdzięczałem to matce, która obdarowała mnie umiejętnością przenikania przez lód jak przez powietrze. Prędko uciekłem z firnu.
Kiedy odlatywałem z tego miejsca, zobaczyłem rubinową łunę tam się unoszącą. „Nigdy nie pokonam Aresa do końca. Ogień się odradza. trzeba go cały czas gasić. Płomienie w końcu topią śnieg. Powalenie boga wojny nie jest moją misją.” I odszedłem, zmieniając się w biały puch. Musiałem pokrywać świat szronem, rozsiewać mróz. To moje zadanie.
Wiem, że to krótkie, ale więcej nie potrafię napisać. Mam nadzieję, że się wam podobało 😀 .
Eee wiec tak. Opko nietypowe. Ares mi sie nie spodobal, moze dlatego, ze od kiedy pisze ksiazke widze go inaczej 😛 Ale i tak fajnie napisane 😉
fajne przedstawienie bogów tylko jedno mnie zastanawia dlaczego Ares chciał go zabić?
Myślałem, że to wyjaśniłem. Ares dostaje ataków furii, teleportuje się gdzie popadnie i niszczy wszystko w zasiegu wzroku.
Fajne 😀 no właśnie, zcemu chciał zabić? chyab że to byl jeden z jego kaprysów (porozsiekam wszystkich moim mieczem, to będę zadowolony!)
Boskie, boskie i jeszcze raz boskie! Przeczytałam to jeszcze raz i nadal tak samo mi się podoba :D. Jak zwykle dziękuję Ci bardzo za dedyczkę. Cóż więcej mówić? Wejdź na skajpowy priv lub na Chatango! 😛
Aresowi od czasu do czasu odwala więc się nie dziwię, że chciał go zabić. Czytałam dłuższe ale to nie jest krótkie opko! Ma doskonałą długość W ogóle mi się podoba! Pisz więcej.
wspaniały opis. Świetnie ci wyszło unikanie powtórzeń imienia boga wojny. Super
Dobra, jestem tą złą: WYŁAPAŁAM BŁĘDY W TYM CUDZIE! (lol)
1. Nawiasy. Wiem, że są tu specjalnie, ale mimo to ich być nie powinno.
2. Powtórzenie! Emmm… Chyba raz, ale jednak!
3. Dwa razy nie dostrzegłam logiki.
a) Czemu Ares go zaatakował? Rozumiem, że był „podirytowany”, ale czemu akurat jego?
b) Najpierw piszesz, że ten syn Chione stworzył lodowiec na „obszar kilometra kwadratowego wokół mojej postaci” dokładnie cytując. A kilka zdań dalej… „Tylko ja w promieniu jednej setnej ara mogłem się poruszać” -,- Jednostki kwadratowe i sześcienne to ZUO, ale km2 to nie 1/100 ara!
4. Coś tam jeszce było, jakiś błąd na pewno… Ale go zgubiłam! Tak się kończy szukanie dziury w całym -,-
Kiedy kolejna taka jednoczęściówka? 😀
1.Za nawiasy przepraszam, chciałem, żeby było śmiesznie.
2.Za powtórzenie to chyba sie utopię łyżeczce od herbaty. Czytałem to i poprawiałem z milion razy, a nie wykryłem 😉 . (facepalm)
3.
a)No teleportował się gdziekolwiek, zobaczył jedyną żywą istotą w zasięgu wzroku i chciał go rozerwać na strzępy, przepraszam że nie wyjaśniłem dokładniej. ( dodatkową motywacją było przeciwieństwo ognia i lodu )
b) Pomyliłem sie, chodziło o to, ze 1 m to 1/100 ara, a mi się pomylił kilometr z metrem. Idiota ze mnie :@ I wogóle tak mi się pomyliło, jestem na siebie zły…i wogóle kompletnei mi się pokiełbasiło 😀
NIe będzie żadnej następnej Buahahahahahha. Żart będzie, mam masę pomysłów.
Mógłbyś po prostu Aresa nazywać Aresem ,ale opko jest fajne, i strasznie długie ;p