Siedzę przy biurku i wspierając rozpalone czoło na dłoni bezmyślnie obserwuję podświetlone przez nieco staroświecką lampę drobinki kurzu, wirujące na tle ciemnego i martwego ekranu wyłączonego komputera niczym filigranowe baletnice w powiewnych złotych spódniczkach. W głowie mam pustkę.
Drugą, wciąż rwącą ręką raz po raz przecieram oczy. Są suche i obolałe, a skóra wokół nich- napięta od soli, ale dotyk lodowatych palców przynosi chwilowe ukojenie.
Utknęłam. Przypomina mi to trochę sytuację, którą całe wieki temu przedstawiła nam pani od fizyki: między dwoma naelektryzowanymi jednoimiennie i równowartościowo ciałami, dokładnie w połowie drogi, znajduje się trzecie, o ładunku nieporównywalnie mniejszym niż pozostałe. Bez znaczenia jest, czy ma za dużo elektronów czy ich niedomiar, może być nawet obojętne- i tak nie rusza się z miejsca, odpychane lub przyciągane jednakowo z obu stron.
Czuję się jak ten przedmiot: nie mogę pójść z pracą dalej, ale jednocześnie uważam, że wywalanie czegoś i zaczynanie od nowa to marnotrawstwo. Jestem w kropce.
Przewertowałam cztery posiadane opracowania mitologii oraz słownik terminów i postaci pochodzących z takowej, przyjrzałam się obrazom poruszającym tę tematykę, poprosiłam nawet o pomoc Ciocię WCpedię i Wujka Gogle, a na dodatek przekopałam się przez kilkaset stron tomiszcza traktującego o symbolice… Po ANGIELSKU (tłumaczenie na starożytną grekę to operacja, która przekracza możliwości Internetu, pfff…). Na wypadek, gdybyście nie wiedzieli: dla heroski wyposażonej w nieusuwalne aplikacje typu dysleksja i ADHD to prawdziwa katorga- do tej pory na zamkniętych powiekach wyświetlają mi się, jakby wypalone, przypominające opite colą robale, roztańczone litery, a w otaczającej mnie ciszy doszukuję się doprowadzającego do szału szelestu przewracanych kartek… Chyba popadam w paranoję. A to wszystko przez ten głupi artykuł.
Po raz tysięczny przeklinam siebie za to, że się zgodziłam. Bo faktycznie, odmawianie bogom nie jest najbezpieczniejszą rzeczą pod słońcem- w końcu można zostać usmażonym, porażonym, utopionym, zadźganym, startym na proch, przekarmionym owsianką (nie śmiejcie się, to naprawdę straszna śmierć), zamienionym w chomika i zmuszonym do wiecznego biegania w kółku lub zginąć w jakiś inny, jeszcze mniej przyjemny, a bardziej popaprany sposób- ale zawsze istnieje nadzieja, że tym razem ktoś będzie miał dobry humor i postanowi w akcie łaski pozwolić wyprowadzić się gdzieś na Syberię i udawać, że się nie istnieje. Gdy się coś obieca i obietnicy nie dotrzyma… wtedy należy gonić do Biedronki po całun. Oczywiście, zakładając, że a) sprzedają tam tego typu produkty (wcale bym się nie zdziwiła) b) w Stanach są sklepy też sieci (też bym zaskoczona nie była) c) uda się zdążyć, zanim spadnie na człowieka deszcz zmutowanych żab czy co tam mu na Olimpie przyszykowali. Po prostu cud, miód i orzeszki. A do tego zimna kawa.
Jeszcze raz przeglądam notatki: małe, bajecznie kolorowe karteczki, które, jak motyle o poznaczonych wykrzyknikami, strzałkami i znakami zapytania skrzydłach, obsiadły moją korkową tablicę, która jakimś dziwnym trafem przywędrowała tu ze mną. Są tam dziesiątki tabelek, setki podkreślonych słów i kilkanaście nieśmiałych, nabazgranych ołówkiem opinii i konkluzji.
Domysły. A ja nienawidzę się domyślać. Muszę WIEDZIEĆ.
Nie mam niczego, z czym mogłabym wyjść do ludzi. A już na pewno czegoś, czym mogłabym zapełnić dwie strony „Tygodnika Olimpijskiego”… Słysząc, jak staromodny zegar za moimi plecami wybija północ, kładę głowę na klawiaturze.
Już jestem trupem.
Zostało mi sześć godzin.
***
Siedzę tu już prawie od tygodnia- a mówiąc „tu” mam na myśli pomieszczenie gospodarcze w Empire State Building, o powierzchni jakichś sześciu metrów kwadratowych (przez co przy moim ADHD wydaje się być psią klatką)- i wychodzę praktycznie tylko do łazienki. Co jakiś czas zapadam w płytki sen, głównie na krześle, z laptopem w charakterze poduszki, niekiedy też przygotuję sobie jakiś „Trujący Kubek” czy inny przeżeracz żołądka tudzież kawę (na szafce obok stoi elektryczny czajnik, znalazłam też dwie miski, kubek i łyżkę oraz masę produktów w proszku), ale ogólnie rzecz biorąc, ciągle pracuję. A raczej próbuję.
Pierwsze siedem dni roboty może i było nieprzyjemne, ale przynajmniej chociaż trochę mnie ekscytowało (w końcu to była jedna z moich ulubionych bogiń), dawało odrobinę nadziei. Łaziłam po Olimpie, zawracając wszystkim głowę i zadając masę pytań, z czego może na jeden procent otrzymywałam odpowiedzi inne niż groźby usmażenia, zamienienia w krążkopława lub pomocy w skoczeniu z sześćsetnego piętra bez spadochronu. Życzliwie przyjęły mnie tylko Demeter i Hestia oraz Posejdon, jednak dwie pierwsze nie miały mi nic ciekawego do powiedzenia, a trzeci głównie oczerniał osobę, o którą go pytałam, w dziewięciu na dziesięć zdań konfabulując na potęgę, więc po jakichś pięciu minutach grzecznie się pożegnałam i oddaliłam, może nieco zbyt pośpiesznie.
Bo jako córka Mnemosyne działam trochę jak wykrywacz kłamstw: wiem, czy to, co ktoś mówi, zgadza się z jego wspomnieniami. Jednocześnie, dzięki mojej mamie (przez nią?), mam tak zwany Instynkt Temidy- odczuwam silny wstręt do celowego zmieniania faktów. Uważam, że do historii powinna przechodzić prawda, a ona nie zawsze pokrywa się z tym, co ludzie za nią uważają.
Właśnie dlatego po Wojnie Tytanów zajęłam się zbieraniem do kupy wszystkich krążących plotek i informacji: było ich po prostu zbyt wiele, za bardzo się różniły, by stanowić spójną całość, a to straszliwie mnie wkurzało. Przez kilka miesięcy chodziłam wśród Greków, Rzymian, pomniejszych bogów, satyrów, boginek, a nawet potworów, zadając pytania i analizując odpowiedzi. Zanim się obejrzałam, zaczęły się z tego rodzić najpierw krótkie sprawozdania, opowiadające o przebiegu poszczególnych potyczek, a potem dłuższe teksty… I nagle się okazało, że powstała całą książka, ponad czterysta stron poskładanych ze zbieranych z mozołem faktów. Tego dnia, gdy sobie to uświadomiłam, na moim łóżku w Obozie pojawił się laptop. I to nie taki zwykły- efekt współpracy Hefajstosa i Hermesa miał wszystkie funkcje, jakie byłam sobie w stanie wyobrazić i parę takich, o których w życiu bym nie pomyślała. Mógł spaść z kilkunastu metrów, wykąpać się w morzu i przeżyć krótkie spięcie- z palcem w nosie. Nie potrzebował ładowania ani podłączenia do Internetu i miał tak mocarne systemy bezpieczeństwa, że nawet Hoodowie nie byli w stanie urządzić na niego nalotu celem grania w strzelanki. Nie zdziwiłabym się, gdyby był bardziej pancerny niż sejfy większości banków…
Ale najlepsze było to, że po raz pierwszy w życiu spotkałam się z czymś, o czym marzy chyba każdy heros: klawiaturą ze starogreckim alfabetem. Czułam się, jakby ktoś sprezentował mi wszystkie czekoladki świata.
A teraz mam wrażenie, że je zjadłam. I jest mi niedobrze. Bardzo.
Ten pomysł z opisem wyglądu był zdecydowanie głupi.
Z racji pochodzenia mam fotograficzną pamięć, ale żadnego talentu rysowniczego już w pakiecie nie dostałam, więc postanowiłam zastąpić obrazy słowami. Zaczaiłam się na nią koło jej świątyni i czekałam… czekałam… czekałam… następne dwie godziny można spokojnie pominąć- ważne, że w końcu ten uprzykrzony czasownik zmienił aspekt, czyli stał się dokonany.
Nareszcie! Wyszła, przepływając majestatycznie wśród niezliczonych białych kolumn i stanęła w plamie słońca, a złote promienie stworzyły miodowe refleksy na jej zaplecionych w setki jasnych, opadających na lewe ramię warkoczyków długich włosach oraz połyskującej spiżem tarczy i zbroi założonej na nieskazitelnie biały chiton, a także hełmie z krwawoczerwonym pióropuszem i piekielnie ostrym grocie włóczni. Wyglądała jak wojowniczka. A jednocześnie była piękna.
Pierwszy raz w życiu widziałam damski napierśnik, ale od razu postanowiłam, że zdobędę podobny. To nie był po prostu męski egzemplarz wyklepany z przodu młotkiem, żeby zamknięta w nim dziewczyna się nie udusiła, jaki sama aktualnie posiadałam i który służył mi wiernie w wielu walkach. Ani trochę nie przypominał też mojego pierwszego (wyglądającego jak zespawany z puszek po konserwach przez pierwszego z brzegu pijanego jak bela menela i odpowiednio pachnący… serio, jak miałam zły humor, to naprawdę mi się wydawało, że wali od niego gulaszem angielskim) tego typu badziewia- był… dziełem sztuki.
Na ramionach wiły się skomplikowane srebrne ornamenty, jakieś nieznane mi pnącza i kwiaty z cieniutkiej miedzianej blaszki oplatały talię bogini, a w okolicach mostka stawał dęba ciągnący rydwan koń przystrojony pióropuszami ze szlachetnych kamieni i złotych drucików.
Nigdy wcześniej nie spotkałam się też z taką spódniczką: sięgającą przed kolana i zrobioną z zachodzących na siebie jak dachówki arkuszy metalu zdobionych różami z barwionego szkła kuloodpornego… lecz pomimo widocznego na pierwszy rzut oka charakteru ochronnego doskonale harmonizowała z układającą się wdzięcznymi falami szatą jakby utkaną z pajęczej nici, kolorem przypominająca czyste światło, która była pod spodem.
A hełm… dosłownie mnie zamurowało. On żył! Mały, lekko zadarty nos nieśmiertelnej chronił groźny sowi dziób, policzki o mocno zarysowanych kościach były troskliwie otulone niemal stykającymi się pod brodą skrzydłami o ostrych niczym noże, wysadzanych klejnotami lotkach, rozłożony na kształt wachlarza ogon zachodził na kark, postawione jak włosy na grzbiecie wkurzonego kota purpurowe pióra tworzą niesamowicie efektowny pióropusz… a onyksowe oczy, położone dokładnie nad szarymi niczym niebo w te dni, gdy nikt nie wie, czy będzie padać, czy nie tęczówkami bogini taksowały najbliższą okolicę w poszukiwaniu zagrożeń. A potem się zatrzymały. Na mnie.
Ptak wydał z siebie ciche, ostrzegawcze „Hu-u” i nastroszył spiżowe lotki tak, że co najmniej podwoił swoją objętość, a potem przybrał jednolitą barwę. Wyglądał trochę jak ten biedny gołąb, którego idiota z mojej poprzedniej szkoły pomalował farbą w spreju (nawiasem mówiąc: facet nazywał się Jeff i uznał tę akcję za bardzo zabawną, lecz jak oberwał ode mnie ekierką, to mu wesoło być przestało). Bardzo wredny, mający złe zamiary, psychodeliczny gołąb, który właśnie wykąpał się we krwi. I miał ochotę na powtórkę.
Bogini obróciła się w moją stronę, a jej źrenice się rozszerzyły. Zaczęła powoli się do mnie zbliżać, a jej złote, wysoko zasznurowane sandały wybijały na równym bruku (tak, istnieje coś takiego) rytm, który przywodził mi na myśl dudnienie bębnów wojennych armii oblegających Troję.
I ten krok… znałam go! A raczej nie ja, lecz jeden z synów Aresa, który udostępnił mi swoje wspomnienia z czasów Wojny Tytanów. Widział go raz, tylko jeden raz, ale ta chwila zaważyła na reszcie jego życia. Za dziewczyną, która się tak ruszała, poszedł na bój, w którym stracił prawą rękę. I wcale nie żałował. Bo ta heroska, choć przyodziana w zbroję Clarisse La Rue, nadal po części była córką Afrodyty. Jednak pod wpływem wielu czynników te dwie osobowości stopiły się we wrzącym tyglu, jakim po śmierci Charlesa Beckendorfa stała się Silena Beauregard i powstał ktoś zupełnie nowy. Kobieta, piękna i świadoma swojej władzy, ale jednocześnie zdeterminowana i rwąca się do walki. Kołysząca biodrami i stawiająca stopy z gracją tancerki. A zarazem mocna jak stal, o sercu z żelbetonu. Silna.
Już nie raz i nie dwa byłam we nieprzyjemnej sytuacji. Podczas zbierania informacji do poprzedniej pracy dwukrotnie zostałam porządnie pobita, raz postrzelono mnie z wiatrówki, a ile kopniaków i policzków otrzymałam, ile gleb zaliczyłam, ile gróźb, obelg i przekleństw w moją stronę wykrzyczano… tego już nawet nie zliczę.
Lecz tamten strach nijak ma się do tego, co czułam, gdy potężna nieśmiertelna istota zbliżała się do mnie, pałając niemal namacalnym płomieniem gniewu i żądzy mordu. W tym momencie chciałam po prostu wziąć nogi za pas.
I podejrzewam, że gdybym zerwała się wtedy do biegu… prześcignęłabym maksymalnie rozpędzony bolid F1. Co najmniej.
Ale tak nie zrobiłam. Zamiast tego wzięłam głęboki oddech i przywołałam na twarz swój firmowy dziennikarski uśmiech. A gdy rozwścieczona bogini znieruchomiała jakiś metr ode mnie, zaczęłam mówić najuprzejmiej, jak potrafiłam:
-Dzień dobry pani, jeśli miałaby pani chwilkę czasu, chciałabym zadać pani kilka pytań. Oczywiście, nie będzie pani musiała odpowiadać, jeśli uzna je pani za niestosowne czy naruszające pani prywatność…- mój pękający w szwach od „paniowania” słowotok został dość brutalnie przerwany. Ta świrnięta sowa porzuciła pracę w charakterze nakrycia głowy i z łopotem krwistoczerwonych skrzydeł opadła na moje ramię. By wbić w nie swoje długie na palec szpony.
Nie wrzasnęłam, ale zęby zazgrzytały mi tak, że słychać to było pewnie aż w Obozie. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, by powstrzymać łzy.
-Córka pamięci, tak?- aksamitny głos, który zmraża człowieka do kości- Bawisz się w reporterkę?- pazury skrzydlatego sadysty się zacisnęły, powodując, że dłonie same przybrały kształt pięści- Moim zdaniem powinnaś zająć się jakąś bardziej odpowiednią rozrywką. Na przykład grą w memo…- postanowiłam wszystko na jedną kartę i zrobiłam coś, czego w żadnym wypadku robić nie należy: wpadłam w słowo bogini.
-Osobiście wolę szachy, ale jeśli lubi pani takie rozrywki, to możemy usiąść przy herbacie i…- nie dokończyłam, bo mi nie pozwolono.
-Nie, szachy mogą być.- zasyczała niczym węże na głowie kobiety zdobiącej jej kunsztownie wykonaną tarczę, która właśnie pojawiła się niewiadomo skąd. A potem, ruchem równie szybkim jak atak kobry, złapała mnie za włosy i przycisnęła zimne ostrze włóczni o rzeźbionym drzewcu do mojej niczym nieosłoniętej szyi.
-Szach i mat.- wyszeptała, gdy jej zaskakująco drobna dłoń zaciskała się na moich mysich lokach- Pokaż się tu jeszcze raz, wypytuj o mnie kogokolwiek, a… przekręcę.- ciągnęła, aż w wyrwała kilka kosmyków, aż coś w moim karku zaczęło niebezpiecznie trzeszczeć, poddawać się…
A potem zapadła ciemność.
***
Po tym incydencie obudziłam się tutaj, z potężnym bólem głowy i jeszcze potężniejszym strachem wzbierającym w piersi jak niszczycielska fala tsunami.
Opisałam dokładnie, jak ona wtedy wyglądała, wyciągnęłam wszystkie możliwe fakty z książek i sieci, zrobiłam wszystko, WSZYSTKO, co mogłam, ale to i tak za mało. Nadal nie wiem tylu rzeczy… Jaką jest matką? Jak zachowuje się wobec swoich wybranków? Jak naprawdę się narodziła? Jak doszło do tego, że współpracowała z Posejdonem, choć organicznie go nie znosi (z wzajemnością z resztą)? I która wersja historii o Meduzie i Arachne nie zawiera niedomówień i przeróbek?
Nie mam pojęcia. I już raczej tych informacji nie zdobędę.
Gdy zegar wybija wpół do pierwszej, ukrywam twarz w dłoniach.
Proszę, niech to się okaże snem! Marzę o tym, by tak było: chciałabym, jak co rano, obudzić się w moim łóżku, w przepełnionym, woniejącym przedpotopowymi skarpetkami domku Hermesa i, pal sześć, tęsknię nawet do znajdowania pasty do zębów w butach!
Ale to się dzieje naprawdę.
Nawet herosi nie mają takich koszmarów.
***
Opieram brodę na pięściach i odtwarzam wszystkie możliwe scenariusze, jednak każdy zaczynający się od słów „może ktoś się zlituje…” jest prawdopodobny mniej-więcej w takim stopniu, jak to, że Dionizos odstawi swoje ukochane napoje alkoholowe (tak, dietetyczne cola zawiera takowy związek- a ściślej rzecz biorąc aspartam, który rozkłada się między innymi na metanol).
Nagle, tuż przede mną, na pokrywie laptopa siada niepozorny motyl o czarno-biało-szarych skrzydłach. Przez chwilę niespokojnie trzepocze przed moim nosem, aż do momentu, gdy go rozpoznaję- nawet mojej superpamięci szkodzi długotrwały brak snu.
To niepylak mnemozyna.
W chwili, gdy to sobie uświadamiam, koło wysłużonego krzesła na którym spoczywają (w pokoju) moje cztery litery, materializuje się moja matka.
Nic nie mówi, po prostu mnie tuli, ocierając mi łzy z twarzy swoją prostą, popielatą jak mysie futro szatą, a mój pijany przerażeniem i pesymizmem umysł powoli dochodzi do stanu używalności.
Nie widziałam jej przez pierwsze dwanaście lat życia. Nie robiła mi obiadków, nie kładła wieczorem spać, nie zaplatała warkoczyków ani nie odprowadzała do szkoły… Ale jest moją mamą, zawsze, nawet jak ma roboty po dach, znajdzie czas, by zagrać ze mną partyjkę szachów i porobić jakąś inną, zupełnie nieważna rzecz, bo kocha mnie bez względu na wszystko, niezależnie od tego, jakich głupot narobię i jest tuż obok w momentach takich jak ten- kiedy wszystko bierze w łeb i nic nie ma sensu, a cały świat sprzysiągł się przeciwko mojej skromnej osobie.
Przypatruję się jej równo opiłowanym paznokciom, niezbyt wymyślnemu ubiorowi, spiętym w luźny kok włosom w nijakim kolorze, które po niej odziedziczyłam oraz bladym, mądrym oczom i po raz nie wiem który uderza mnie świadomość tego, jaka jest piękna.
Nie przypomina obwieszonej tandetnymi pierdółkami, pustej jak lalka Afrodyty, rozsnuwającej wokół pajęczą sieć zapachu drogich perfum. Nie jest taka jak napuszona niczym paw, udekorowana diademami niczym choinka sznurami lampek Hera. I nie można jej porównywać z Ateną, która swój rynsztunek z upodobaniem zdobi, lecz go nie kocha, nie traktuje jak żywej istoty, jak przyjaciela, a jedynie używa.
Gdybym ja była Parysem, to całej tej zbieraninie kazałabym iść się gonić, a złote jabłko przyznałabym Mnemosyne i Hestii, na spółkę. Odnoszę dziwne wrażenie, że podzieliłyby się trofeum bez najmniejszego problemu.
***
Z odrętwienia wyrywa mnie zegar, wybijający pierwszą.
Mama łagodnie podnosi mnie do pozycji stojącej i odsuwa na odległość ramienia.
-A teraz chodź, Minnie.- odgarnia mi z oczu zabłąkany kosmyk i uśmiecha się, a wokół oczu, ust i nosa pojawiają się jej delikatne zmarszczki- Mamy coś do zrobienia.
Nagle wszystko rozmywa mi się przed oczami.
Ostatnią rzeczą, jaką rejestruję jest dotyk dłoni, delikatnie układających moją głowę na stole.
###
Chodnikiem idzie mały, najwyżej siedmioletni chłopiec. Prowadzi na smyczy białego, włochatego psa o krótkim, grubym ogonie i wesołych, czarnych jak węgielki oczkach, takiego z gatunku „słychać-ale-nie-widać”, a wokoło z drzew powoli opadają czerwone i złote liście. Pupil ciągnie na wszystkie strony, radośnie obwąchując każdy napotkany pień, murek i hydrant, a do tego ujadając tak głośno, jakby miał ze sobą drużynę co najmniej kilkunastu kumpli do pomocy. Dziecko próbuje przywołać go do porządku, ale nie wypadai to zbyt przekonująco, bo cały czas się chichra.
I nagle… BUM!
Sielanka pęka na tysiące odłamków o ostrych krawędziach, które tną i ranią, bez celu ani litości, na ślepo. Tak samo bezmyślnie, jak jechał kierowca czarnego sportowego samochodu, poruszający się po osiedlowej uliczce z prędkością jakichś stu kilometrów na godzinę. Nawet się nie zatrzymał, nie zareagował na rozpaczliwy kwik zwierzęcia, które w niewłaściwym momencie zapędziła się na asfalt…
A chłopiec patrzył.
Mama kładzie mi rękę na ramieniu i delikatnym uściskiem dodaje otuchy.
A potem taśma czasu przewija się do tyłu i widzimy scenę od początku: harce, pokrzykiwania i…
Gdy auto ma znów uderzyć w psa, na jego drodze wyrasta postać w popielatej szacie.
Usta same otwierają mi się do wrzasku, biegnę ile sił w nogach, lecz, choćbym nawet leciała, to i tak nie byłabym w stanie zdążyć. Łzy ciekną mi po policzkach…
Jednak rzeczywistość nagle staje na głowie. Bo pojazd, zamiast zmienić zarówno boginię jak i zwierzę w krwawy naleśnik, zachowuje się tak, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Jakby opór stawiło mu samo powietrze, które najwyraźniej na ten moment zagęściło się do takiego stopnia, iż osiągnęło masę ołowiu.
Wypasiona bryka po przeleceniu kilkunastu metrów, koziołkowaniu i obracaniu się wokół własnej osi jak w zwolnionym tempie (delikatnie mówiąc) trochę traci na urodzie, jakimś cudem jednak ląduje na czterech kołach, a nie na dachu, jak zakładałam. Ze środka dobiegają dość nieprzyjemne odgłosy, jakby śniadanie kierowcy właśnie wyrywało się na wolność…
A biały pies radośnie truchta w stronę koła i podnosi w jego okolicy tylna nogę.
Chłopiec wybucha nieco nerwowym, pełnym ulgi śmiechem, a zwierzak kończy znaczyć teren i biegnie w jego stronę. Dzieciak porywa go na ręce i tuli, niemal dusząc.
Ku mojemu zaskoczeniu mama obejmuję małego ramieniem i delikatnie przyciąga jego głowę do swojej piersi.
Chyba mogłabym być zazdrosna, ale nie jestem. Czuję tylko ciepło, przyjemne, rozleniwiające, jakbym leżała na łące, a majowe słońce ogrzewało mi skórę… i serce.
Niewiele myśląc, podchodzę do nich i dołączam się do zbiorowego uścisku.
Tak ma być. Tak powinno być.
Zawsze.
###
Chciałam oddać jej krzesło i usiąść na podłodze, ale się nie zgodziła. Teraz krąży po pomieszczeniu, trochę jak mucha w zamkniętym pokoju. W końcu zaczyna:
-Ludzie maja wiele wspomnień,- chcę coś powiedzieć, sama nie wiem, co, ale jedno jej spojrzenie wystarczy, by zamknąć mi usta na kłódkę- z których większość z czasem blaknie i się rozpływa, pozostawiając miejsce tylko dla tych najważniejszych: pięknych lub cennych z jakiegoś innego powodu. Nieprzyjemne doświadczenia też się przydają: wiadomo, co człowieka nie zabije, to go wzmocni. Ale to jest trochę jak wróżenie z ogonka jabłka: trzaśnie lub nie trzaśnie i tak naprawdę to nigdy nie można mieć pewności. Niekiedy jakieś zdarzenie, zbyt straszne i traumatyczne, zamiast budować- niszczy: zostaje w pamięci na bardzo, bardzo długo, pożerając taką osobę od środka i bardzo utrudniając lub wręcz całkowicie uniemożliwiając jej normalne funkcjonowanie.- nabiera powietrza, a ja znów chcę zadać pytanie i znów dostaję niewerbalny nakaz milczenia- Rozprawianie się z takimi potworami umysłów to właśnie moje zadanie. I twoje, jeśli je przyjmiesz, Minnie. Wspomnienia to nasz świat. Tam możemy wszystko.- teraz już nie jestem w stanie utrzymać buzi zamkniętej, ale zamiast startować z moim zwykłym słowotokiem, po prostu trzymam ją otwartą tak szeroko, że mogłaby robić za garaż dla TIRa. W końcu jednak udaje mi się przełamać:
-A ten chłopiec… co on ma wspólnego z…- nie dokańczam, bo nie umiem. Nie wiem, jak to nazwać. Nawet superpamieć nie pomoże, gdy człowiekowi po prostu brak odpowiednich słów. Na szczęście mama rozumie.
-Po tym, co ty zobaczyłaś, ja widziałam resztę jego wspomnień. On już nie jest dzieckiem. Ma prawie tyle lat co ty, ale od kiedy stracił tamtego psa, nie chciał wziąć pod opiekę kolejnego zwierzęcia. Boi się przyjąć jakakolwiek odpowiedzialność, nie przywiązuje się do miejsc, przedmiotów ani istot żywych, izoluje się od kolegów, którzy w rezultacie nie zachowują się wobec niego przykładnie…- chyba wie, że w tym momencie przelatują mi przez głowę mniej ciekawe momenty mojej szkolnej kariery, bo uspokajająco gładzi mnie po włosach- Moja interwencja nie uleczy go od razu, ale pomoże powoli dojść do siebie: za kilka dni trochę się otworzy, za tydzień podejmie się zrobienia szkolnej gazetki, za miesiąc uświadomi sobie, że jedne trampki są jego ukochanymi i że nie pozwoli ojcu ich wyrzucić… A za rok czy dwa…Kto wie? Może zaopiekuje się kotem? Tudzież chomikiem? Albo świnką morską? Lub chociaż rybkami. Czymś, co nie wychodzi na dwór, ale jednak żyje i może go kochać…
Jestem tak zauroczona tym opisem, że zapominam o całym chcącym mnie wykończyć świecie. A dla córki Mnemosyne to naprawdę wyczyn.
Siedzę, zawieszona między jawą a snem, nawet wtedy, gdy po mamie został tylko lekki zapach lawendy i ulotny trzepot niepozornych skrzydeł. Oraz instrukcja:
„Zamknij oczy. Rozszerz umysł. I szukaj bólu.”
Nie wiem, co to oznacza.
Ale, gdy zegar wybija wpół do drugiej, mam już mocne postanowienie, by się dowiedzieć.
***
Próbowałam już wszystkiego. I nic nie działa. Nadzieja, której nikłe płomyki rozpaliły się w moim analitycznym umyśle, zamarzła. I rozsypała się po podłodze z grzechotem tysięcy pereł.
Dodałam dwa do dwóch. Połączyłam kropki. Ale czuje się tak, jakbym po odsłonięciu ostatniej pary w memo odkryła, że obrazki nie są identyczne. Coś się schrzaniło, a ja nie mam bladego pojęcia, co. Jak na informatyce: męczę się ze stroną internetową przez nie wiadomo ile, a na sprawdzianie, pięć minut przed końcem czasu, praca nie chce mi się otworzyć. Bo gdzieś jest literówka. Bo czegoś nie zamknęłam. Bo dałam „równa się” zamiast dwukropka. Ot, najlepsza przyjaciółka herosa- Ciocia Dysleksja!
Porażka.
Lecz, jak już wiele razy wcześniej, wspomnienia przychodzą mi z pomocą. Jedno z nich wypływa na powierzchnię świadomości i rozwija się, jak płatki kwiatu w słońcu.
Tylko że akurat ten konkretny kwiat przywodzi na myśl raflezję.
„Uważaj, Minnie. W świecie bogów zbyt często chodzi i krew.”
Otwieram oczy i z wysiłkiem przełykam ślinę- gardło nagle mi się ścisnęło i wyschło. Bo pomimo tego, że mówiła wtedy o czymś zupełnie innym, to ja już wiem, co zrobić teraz.
***
Kłuje mnie w piersi, choć nie biegałam. Mam spierzchnięte wargi, choć wcale nie jest zimno. I boję się, choć nie powinnam.
Właściwie nie o ból chodzi- w końcu oberwałam już iksylion razy, więc mi to nie nowina- ale o to, że muszę zrobić to sobie sama. To jest… złe. Jakby karać własne ciało. A przecież nic mi nie zrobiło!
Wdech…
Wydech…
Przeciągam ząbkowanym ostrzem noża po prawym przedramieniu.
Ręka wygląda jak równiutko zaorane pole. Które jakiś psychiczny rolnik zamiast wodą z saletrą amonową polewa krwią.
Pozwalam jednej, okrągłej jak piłka, kropli spocząć na moim drżącym palcu. A potem unoszę płyn do ust- smakuje ohydnie: jak metal, sól i kwas. Nie rozumiałam, nie rozumiem i rozumieć nie będę, co te popaprane potwory w tym widzą.
Zmuszam się, by nakryć gałki oczne obrębionymi jasnymi rzęsami kołderkami powiek. Rozszerzam umysł.
I spadam.
***
Pokonuję niesprawiedliwego dyrektora, narzucając mu na głowę tył jego własnej marynarki. Topię wynurzającego się z wody wielkiego psa, który miał złapać nastolatkę za kostkę i wciągnąć do morza. Łapię w locie spadający do studzienki kanalizacyjnej pierścionek z kamieniem księżycowym…
Robię wiele niesamowitych (i niekiedy dziwnych) rzeczy, a w zamian dostaje wspomnienia, z których składam obraz mądrej, lecz surowej i rzadko interesującej się swoim młodszym potomstwem matki, bogini, która będzie cię wspierać i błogosławić na szczycie, lecz odejdzie, gdy tylko upadniesz i wreszcie kobiety, która po kilku rozmowach zostawia ci pod drzwiami złotą kołyskę, której zawartość drze się w niebogłosy, bo ma mokro w pieluszce.
Lecz jedna sytuacja jest inna. Tam nie jest już tłem.
Jest potworem, który nie pozwala przeszłości odejść.
###
Słyszę krzyk i odwracam się gwałtownie. Pierwszą osobą, którą dostrzegam, jest mała, najwyżej pięcioletnia dziewczynka- słodki, jasnowłosy aniołek o zapłakanych szarych oczach, przycupnięty na kuchennym krześle i kurczowo ściskający w pulchnej dłoni żółtą kredkę świecową.
A drugą- wysoka blondynka w błękitnym topie na ramiączkach i obcisłych ciemnych dżinsach, wydzierająca się na dziecko. Wymachuje kawałkiem papieru, jakby to był dowód przeogromnej, niewybaczalnej winy. I wrzeszczy, jakby oceniała czyjś sprawdzian, prawdopodobnie z zajęć technicznych czy innego beznadziejnego przedmiotu.
-Niezwymiarowane! Brak zachowania proporcji! Nieużywanie linijki! Niepotrzebne rysunki poboczne!- baba, którą w ciągu dziesięciu sekund zdążyłam conajmniej znielubić, kładzie kartkę na stole z taką siłą, jakby chciała ją zniszczyć, wbić dwa kilometry pod ziemię.
A ja widzę nieporadne, nasmarowane tępą świecówką kreski.
Obrazek przedstawia zielony dom z niebieskimi oknami, z których wyglądają główki różowych kwiatków. Czerwony dach, zdobiony łuską gontów, wieńczy czarny komin, z którego unoszą się wesołe obłoczki dymu.
A obok budynku stoją dwie postaci o żółtych włosach, jedna mała, druga duża, obie z uśmiechami kończącymi się w okolicach uszu. Trzymają się za ręce i są obwiedzione nierównym serduszkiem. Nad wyższą widnieje napis, koślawy, lecz ewidentnie starogrecki. „Mama”.
O Chryste. O Jezu. O Boże.
W mózgu przeskakują zębatki.
A ona wciąż krzyczy, rozpędzając się coraz bardziej, aż w końcu wypowiada te straszne, okrutne słowa. Słowa, których nie powinno nigdy usłyszeć żadne dziecko, w ogóle żaden człowiek. A już na pewno nie od własnej matki.
Zaschło mi w ustach. Oburzenie odbiera mowę, a współczucie- oddech. Dziewczynka kuli się i łka, gdy pełne jadu oskarżenia smagają ją niczym bat.
„Zawiodłam się na tobie!”, „…nie potrafisz nawet…”, „…wszystko psujesz…”, „…taka bezmyślna?!”
Ręce same zaciskają mi się w pięści, a paznokcie zostawiają we wnętrzu dłoni krwawe półksiężyce.
„Jesteś do niczego…”, „…idiotka…”, „…bezwartościowy śmieć!”, „…nic!”, „…zawsze…”
Nóż, który rani mnie od środka, szatkuje zdania.
To nie do zniesienia!
Jeśli się stąd nie wydostanę, to albo dostanę zwarcia i siądą mi wszystkie systemy, albo zrobię się bardzo, bardzo nieprzyjemna…
Hmm, pierwsze chyba połączyło się z drugim- moja pięść jakby z własnej woli odnajduje policzek kobiety, w wyniku czego jej prawy bok umawia się na randkę z zimną, kafelkowaną podłogą.
Cóż, herosi są z natury brutalni. Ale po kimś to mamy, palcem pokazywać nie będę.
Wielu z nich jest jeszcze gorszych- ja, na przykład, nigdy, nawet za sto lat, nie będę w stanie zniszczyć czegoś tak kruchego w tak okropny sposób. Przytulając dziewczynkę, odgradzam ja ramionami od świata, jakby to była tarcza, zdolna przeciwstawić się całemu czającemu się na zewnątrz złu. Mała ufa mi bez zastrzeżeń- wtula się w moją błękitną koszulkę i zaczyna płakać trzy razy głośniej, używając mojego ubrania w charakterze chusteczki, co średnio mi przeszkadza- T-shirt jest już tak syfiasty, że jedna plama więcej różnicy nie zrobi. Gładzę jasne włoski, raz za razem, jakbym czesała len i nadal nie widzę powodów, motywów, niczego, co mogłoby kierować matką- poza czystą złośliwością i okrucieństwem, a pomimo faktu, iż nie jest najmilszą osobą na świecie, akurat o to bym jej nie podejrzewała.
Zawsze myślałam analitycznie, składałam lustro prawdy z porozrzucanych po różnych umysłach odłamków faktów i sklejałam cudzymi uczuciami. Tylko że teraz, w odniesieniu do najbardziej logicznej z logicznych bogiń… logika nie działa.
Ten świat jest jednak totalnie do dupy.
Biorę do ręki rysunek i przyglądam mu się, chłonąc każdy szczegół. Nie wygląda może profesjonalnie, ale i tak przewyższa wszystkie prace pięciolatków jakie w życiu widziałam o przynajmniej trzy poziomy: postaci nie są „patyczakami”, a kolory musiały być nanoszone w wielkim skupieniu- kredka ani razu nie wyjechała za linię… Czego ona od tego chciała? Pragnęła zobaczyć plan wykonany przez zawodowca, architekta po studiach? Do jasnej ciasnej, wymagania należy do wieku dostosować! Ona do przedszkola chodzi, nie na uniwersytet!
W końcu, gdy udaje mi się trochę uspokoić, pochylam się i szepczę do ucha pucułowatej, zaczerwienionej na twarzy heroski:
-Jest piękny. Nawet jeśli ktoś sądzi inaczej, to taki jest…
I wtedy spadam, a wypełnione bólem wspomnienia napierają na mnie jak woda. Duszą. Zabijają od środka.
Tonę.
###
Znów siedzę zapłakana wśród porozrzucanych niczym barwne jesienne liście karteczek i znów totalnie nie wiem, co mam robić. Nie chcę tego pisać. Nie powinnam tego pisać. Takich rzeczy nie należy rozdmuchiwać, rozgłaszać, ogólnie upubliczniać, a ja właśnie to chcę zrobić. Czuję się okropnie. Czuję się ZŁA.
Produkuję całe tony notatek, lecz żaden wykres, graf, plan ani tabela nie jest w stanie usunąć tego całego galimatiasu z mojej głowy. Wiem, ze to nic nie da, lecz i tak próbuję dalej.
„WSTĘP”- bazgrolę wielkimi literami u góry arkusza formatu A3 i przez chwilę zastanawiam się, obgryzając przy tym nakrętkę długopisu (to jeden z moich okropnych nawyków- robię to zawsze, gdy się denerwuję, zwłaszcza w szkole).
„1. Co wiedzą wszyscy?
-Rzymskie imię: Minerwa
-Bogini:
*mądrości,
*tkactwa, haftowania, szycia itp. (ogółem rzemiosła, nie tylko kobiecego, ale też np. budowy statków i rydwanów),
*wojny (słusznej, najczęściej obronnej)+ strategii i taktyki,
*prawa, sprawiedliwości, pokoju,
*Aten (i ogólnie miast+ architektury),
-Córka Zeusa (+Metis?), wyszła z jego głowy, od razu w zbroi,
-Wieczna dziewica
-Wyprawiano na jej cześć igrzyska zwane Panatejami”
Nagłym przeciągnięciem pisadła skreślam wszystko, co do tej pory naskrobałam, przy okazji dziurawiąc papier. Ze złością formuję kulkę i rzucam nią w kierunku przepełnionego śmietnika. Oczywiście, nie trafiam.
Nawet tego, co tam wymieniłam, tak naprawdę nie wiem! Jej kompetencje często pokrywają się z dziedzinami, którym patronują inni bogowie! Zajmując się prawem i sprawiedliwością, wjeżdża w kompetencje Temidy, a statki i rydwany to byłaby raczej domena Posejdona…
Mam ochotę kogoś rąbnąć. Albo zacząć wrzeszczeć. To się kupy nie trzyma!!!
Ale… czy w świecie, gdzie może cię zabić zapiekanka, a przypadkowy bezdomny wykopać na orbitę… COKOLWIEK ma prawo się zgadzać? Dochodzę do wniosku, ze nie bardzo.
Moje czoło, przy wtórze trzech uderzeń zegara, raz po raz styka się ze stołem.
Nie chcę tego robić. Nie chcę, ale muszę.
Zrywam strup z ledwo zasklepionej rany, rozszerzam umysł i… spadam.
###
Ściana betonu: zimna, szorstka i nie do pokonania. Wspomnienia bogów są przede mną ukryte.
Chyba nawet się nie dziwię, w końcu poznanie koszmaru Zeusa raczej nie skończyłoby się dla mnie dobrze… O ile jakiś ma. Ale… przez te kilka tysięcy lat chyba musiał doświadczyć czegoś, co sprawiło, że stał się takim sztywniakiem. Bo raczej nie był taki od urodzenia… Wyobrażam sobie dzieciaka w pieluszce, który z marsową miną grozi komuś piorunem (straszliwie przy tym sepleniąc) i prawie wybucham śmiechem.
I niech mi ktoś powie, że z moja głową wszystko w porządku.
Skupiam się na czymś innym (to trochę jak wpisywanie hasła w Google), byleby tylko nie spanikować do końca, ale… efekt jest chyba jeszcze gorszy.
Meduza przebywa aktualnie w Tartarze. Istnieje, nie istniejąc. Szukanie jej umysłu, czegokolwiek, co z niej pozostało, przypomina pływanie w ropie naftowej- toniesz, a ona cię oblepia, poi nienawiścią. Nie jestem w stanie znaleźć niczego poza tym jednym, jedynym uczuciem, które wypełnia ja całą i wylewa się na zewnątrz, zatruwając otoczenie.
Z Arachne już nawet nie próbuję. bo się zwyczajnie boję, że mój system nerwowy nie wyrobi. Gorączkowo zastanawiam się, kto jeszcze mógłby okazać się przydatny- z tych, co żyją, a nie są nieśmiertelni- i w końcu znajduję.
Dziewczyna, o ile nie zginęła w przeciągu ostatnich dwóch tygodni, powinna dostarczyć mi wiele materiału- chyba nie bez powodu nosi takie, a nie inne imię.
Pukam.
Drzwi się uchylają.
I zostaję, dosłownie, zakrzyczana.
Spodziewałam się lekkego bałaganu, w końcu przeżyła traumę: wielką wojnę, niosącą śmierć i zniszczenie, ale to, co tu widzę, przechodzi ludzkie pojęcie.
Nie ma czegoś takiego jak jej najgorsze wspomnienie, bo jej wspomnienia w większości są, delikatnie mówiąc, straszne, a w dodatku jedynie z rzadka się ze sobą pokrywają. Jej osobowość jest jakby poskładana z wielu innych, skłóconych i wrzeszczących, rzucających się na siebie nawzajem z pazurami.
Jeżeli z tego chaotycznego pasztetu da się cokolwiek wyciągnąć, to ja jestem zbyt głupia, by tego dokonać. Mogę się tylko dziwić, że ona jest w stanie utrzymać to wszystko w środku.
Z zewnątrz była taka opanowana… jak na herosa prawie spokojna… Uśmiechała się do dzieci, piekła ciasteczka, cerowała skarpetki… A pod czaszką taki bajzel.
Chyba jeszcze wielu rzeczy o ludziach nie wiem… i nie jestem pewna, czy chcę się dowiedzieć.
Uciekam stamtąd najszybciej, jak się da, by nie ześwirować.
I, jeśli to możliwe, wpadam w jeszcze gorsze bagno.
To jest jak powtórka sceny z dziewczynką i obrazkiem, tylko dziesięć razy gorsza. Zbiera mi się na wymioty. Bo oto rzekoma patronka sprawiedliwości i słusznego osądu skazuje własnego syna na stracenie. „Dla większego dobra”. Dam ja jej takie „większe dobro”, że jej te białe ząbki wybije!!!
Heros ma dwanaście lat. Nie mógł zrobić tego, co mu zarzucają. Broni się, jak może, argumentuje, lecz potyczki na słowa z własną matką nie wygra- w końcu to po niej odziedziczył talent oratorski.
Przegrywa, a dwóch cyklopów wywleka go z sali, ciągnąc po gładkiej podłodze.
Bogini, choć słyszy rozpaczliwe krzyki i wołanie o pomoc, nawet nie drgnie.
A potem na jej twarzy, jakby w zwolnionym tempie, wykwita upiorny uśmiech.
W tym momencie chłopak się budzi.
Scena odtwarza się raz jeszcze. I znowu. Dopiero przy czwartej powtórce jestem w stanie się otrząsnąć. To sen, to tylko sen… W mojej dłoni pojawia się dorodna, przejrzała malinówka, a ja robie coś, na co już od jakiegoś czasu mam wielką ochotę: rzucam, a pomidor rozpryskuje się na nieskazitelnym chitonie krwawą plamą.
Echo śmiechu atakuje ściany.
A ja spadam. Ponownie.
Proces był nocnym koszmarem, rzeczą nieobcą takim jak ja, lecz jawa również napawa grozą. Ignorowany przez wiele lat, uwagę matki zwracał tylko w momentach, gdy coś schrzanił, a wtedy robiło się jeszcze mniej przyjemnie. Kiedy w końcu okazuje się, że, łaknąc zemsty, dołączył do Kronosa, nawet nie jestem specjalnie zaskoczona. Ale to, co widzę w teraźniejszości, jest absolutnym szokiem.
Pomimo tego, że przez lata odzywała się do niego tylko po to, by go skrytykować, pomimo tego, że walczył ramię w ramię z hołotą, której nienawidził, jedynie po to, by jej zaszkodzić, pomimo tego, że była jego najgorszym koszmarem… on nadal ją kocha. Jak matkę.
###
Dyszę ciężko, jakbym przebiegła maraton: w pełnej zbroi i z Panem D. oraz jego nieodłączną zgrzewka dietetycznej coli na plecach. Jest mi niedobrze, tak strasznie, strasznie niedobrze, że zawartość mojego żołądka zaraz poleci do Chin czy innej Korei.
To chore.
Do tej pory tą boginię uwielbiałam, nie dawałam powiedzieć o niej złego słowa, a teraz? Wspomnienia nie kłamią.
Ona tworzy. Ona obdarowuje. Ona niszczy.
W gardle mam sucho, gdy otwieram komputer. Notatki spadają na podłogę, bezużyteczne i porzucone, jak ubrania, z których się już wyrosło i nie ma komu ich przekazać, a palce śmigają po klawiszach, których stukot zagłusza moje wątpliwości.
Chyba wreszcie udało mi się odpowiednio mocno naelektryzować.
Pytanie tylko, co z tego wyniknie.
***
Kończę dokładnie w momencie, gdy zegar wybija wpół do szóstej.
Jestem dumna. A jednocześnie przerażona.
Zabiją mnie, to pewne.
A jeśli nie oni, to ona na bank.
Nie pozwoli mi istnieć, nawet w formie polipa czy czegoś równie żałosnego. Nie po tym, jak napisałam, że „nie radzi sobie z uczuciami i nie rozumie ich, a w większości życiowych równań pomija, jak opór powietrza w szkolnych zadaniach z fizyki, chyba że musi kogoś zaszantażować.”.
Już nie żyję, nie żyję, nie żyję.
Nawet ręce mam zimne jak trup.
Czy mnie usmaży? Czy upiecze? A może ugotuje, zadźga, obedrze ze skóry, połamie kołem, rozczłonkuje, spali na stosie, wrzuci do morza w betonowych kaloszach… Albo naśle na mnie tego swojego ptaka-psychopatę? Lub po prostu jednym szarpnięciem skręci mi kark, tak jak zapowiadała?
I będzie się śmiała, śmiała, śmiała, a ta rąbnięta krwawa sowa będzie skrzeczeć, aż w mojej głowi nie pozostanie już nic poza tym dźwiękiem.
Serce wali mi jak młot, aż czuje jego uderzenia we wszystkich częściach ciała, od małego palca u stopy po cebulki włosów na czubku głowy.
Nie. To będzie coś znacznie, znacznie gorszego… Coś, czego nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić.
Czy gdybym teraz po prostu ciachnęła się po żyle, bolałoby mniej? Rozważam to na chłodno, odsuwając na bok wszystko inne. Czy gdybym otworzyła okno, wlazła na parapet i pozwoliła sobie spaść…
„Boję się jej.”- przemyka mi przez głowę- „Nie śmierci, lecz właśnie jej. Boję się tak bardzo, że mam myśli samobójcze.”
Oddycham głęboko, raz i drugi. Chyba właśnie odnalazłam swój osobisty koszmar. I nie wiem, czy starczy mi odwagi, by się z nim zmierzyć.
Słyszę jeszcze pokrzepiający głos mamy: „Wspomnienia to nasz świat. Tam możemy wszystko.”. A potem spadam w ciemność. Bez krwi.
###
Znów stoję naprzeciwko tej kobiety, a nogi mam miękkie. Wszystko jest tak samo, dokładnie tak samo… Nie potrafię wyjechać z kolein zdarzeń.
-Szach i mat!
Kolejne odtworzenie.
-Szach i mat!
-Szach i mat!
-Szach i mat!
Jestem nieprzytomna, poruszam się jak w transie. Nie potrafię, nie potrafię, nie potrafię!
Ona mnie zabije, a ja będę się bać. Będę płakać i błagać na kolanach. Nie mogę jej pokonać, nawet we własnej głowie, by wywalczyć sobie choć prawo do pójścia na szafot z podniesionym czołem, jak Karol I Stuart.
Jestem do niczego. Pewnie nawet w moje ukochane szachy bym jej nie pokonała, pomimo milionów możliwości ruchów, których nie zapomniałabym, choćbym chciała…
„Roszada”- rozbłyska mi przed oczami jaskrawą czerwienią słowo, którego znaczenie mama wyjaśniała mi dawno temu.
Mogę wszystko, tak?
Gdy nieśmiertelna, której spojrzenie ciska gromy, znów łapie mnie za włosy, zaciskam powieki i wyobrażam sobie… roszadę. Nieprzepisową, ale mówi się trudno.
Teraz to ja trzymam w garści kilkanaście cienkich, jasnych jak len warkoczyków.
-Szach i mat.- syczę do ucha Ateny.
###
Wdech…Wydech.
Za trzy szósta.
Wdech…Wydech.
Wszystko jest już wypełnione.
Wdech…Wydech.
Muszę tylko wcisnąć „Wyślij”, ale… nie potrafię.
„To nie dla mnie”- powtarzam sobie w myślach i natychmiast przypominam sobie skulona dziewczynkę i wrzeszczącego chłopca- „To dla nich.”
***
Minuta do szóstej.
Klik.
Poszło.
***
Dwieście czterdzieści sekund.
Tyle trzeba, by rozpętało się piekło.
Arachne, i ty kurczę mi mówisz, że nie możesz być moim Mistrzem?! Moja droga, jesteś najlepszą pisarką na blogu! To opowiadanie przepełniło mnie jednocześnie grozą i dzwnym uczuciem słodkości, pozostawiło promyk nadziei i tajemniczości, nie wiem jak barwniej ubrać w słowa emocje, które u mnie wywołało. Powiem jedno: będziesz świetną pisarką.
Taaak^^^ Jesteś geneialna! mogę to czyyyytać i czyyytać i chce jeszcze i jeszcze to gorsze niż narkotyki!
Powinnaś dostać Nobla z długości opowiadań. :-). Genialne!
To coś jest długie? Nie zauważyłam…
Zatkało mnie ._______________________________.
to jest cudne !!!
Eeeee. Oooooo. Aaaaaaa. Spadłem z krzesła. To opowiadanie po prostu żyje, wyskakuje na mnie z ekranu i wciąga do swojej akcji. Jestem naprawdę zachwycony. Moje opowiadania to przy tym DNO KOMPLETNE. Nie pojmuję jak ty potrafisz tak pięknie przedstawić emocje, przeżycia, rozterki głównej bohaterki. Opis Ateny jest [ szuka w słowniku. ] Arachnisty. (poszukiwania się nie udały dlatego wymyśliłem własny przymiotnik określający znakomitość opisu) Co prawda niesądzę, żeby Atena była taka okrutna, wstrętna, wredna, sadystyczna i zła, ale obchodzi mnie to tyle co średniowieczny śnieg. Podsumowując : uwielbiam twoje opka.
PS: Będzie CD, tak ?
Och, Bogowie… To było… Nieziemskie :D. Wbiło mnie w krzesło, sprawiło, że przez chwilę patrzyłam na świat inaczej.
Aha. Nożowniku, co masz do średniowiecznego śniegu? 😛
Ale poza tym, w pełni zgadzam się z Panem Od Noży :D. I… E… Nie wiem, jak Ci to powiedzieć, Nożowniku, ale wiesz, iż masz urodziny w dniu, w którym wystawiono diagnozę, że ma być koniec świata? Ale nie martw się ;). Nie powstrzyma mnie to, przed napisaniem niespodzianki urodzinowej for You :D.
Średniowieczny śnieg to wzmocnione zeszłoroczny śnieg. Aha i nic do niego nie mam
XD
To jest cudowne! Porażające! Pisz szybko dalej, wciąż takie przesycone uczuciami i długie
Arachne, wybacz, że się powtarzam, jednakowoż nic nie mogę na to poradzić.
Jeśli przez rok nie udało mi się Ci tego uświadomić, będę się powtarzać, aż w końcu zrozumiesz, ŻE MASZ CHOLERNIE WIELKI TALENT DO PISANIA. TWE WSPANIAŁE OPOWIADANIA PORUSZAJĄ JAK NIC INNEGO, JEŚLI KIEDYŚ NIE WYDASZ KSIĄŻKI, TO PRZYJDĘ DO CIEBIE I CIĘ DO TEGO ZMUSZĘ.
Mało jest ludzi, którzy potrafią pisać tak jak Ty. Dlatego jesteś wyjątkowa. Twoje dzieła są wyjątkowe.
Proszę. Błagam, nie rezygnuj z pisania.
Nie potrafię wyrazić słowami tego, co czuję po przeczytaniu Twoich opowiadań. W sercu już chyba na zawsze pozostanie mi Twoje opowiadanie „Oni są prawdziwi”, oraz ten przecudowny rozdział „Arachne” – w którym jej stopy zsuwają się z gałęzi, a sznur zacieśnia się na szyi.
Potrafisz tak wzruszyć samymi słowami, jak nie potrafi większość ludzi. A jednocześnie rozbawić ich do granic („Olśnienie przyszło razem z bólem. Półka z książkami! Wrąbałam się na półkę z książkami!”, pierwszy rozdział „Arachne” – błędy ortograficzne i wszystko będące „super-hiper-mega-tajnym”). A tudzież poruszyć do głębi (Ostatni rozdział „Arachne”).
Nie wiem, kto mógłby pisać wspanialej od Ciebie, Arachne.
Ty jesteś niezaprzeczalnie genialną pisarką! *.*
Piszesz tak długie teksty, że tego nie da się nazwać tylko częścią opowiadania, ale jednym długim rozdziałem książki.
Dodatkowo są tu tak piękne i żywe opisy, że to nie jest tylko kolejne opowiadanie przeczytane na blogu. Bo to jest coś dużo więcej. To jest dzieło, które nie pozwala się od siebie oderwać i urzeka swoją cudownością.
Specjalistka od błędów nie jestem, zwykle nie umiem znaleźć żadnego, więc i tym razem nie zwracałam na to uwagi, zwłaszcza, że treść opowiadania mnie tak wciągnęła.
Zgadzam się wszystkimi przedmówcami i wiedz, że ja również oczekuje na Twoją książkę, nawet jeśli jeszcze nie masz takowej w planach. 😉
Geniusz z ciebie dziewczyno. Podziwiam. Masz tak wieeeeeeeeelki dar opisywania i oddawania emocji, uczuć, że czułam się tak jak bym to ja była bohaterką. Świetne, choć ja osobiście uwielbiam Atenę i nie wiem co do niej niektórzy mają. Ale to opowiadanie było takie świetne… Super pomysł 😀
Napisz coś następnego, błagam!
Powiem tylko tyle: super. Oraz: będzie coś dalej.
Zapomniałam o „?”.