Od autorki:
No więc, moi drodzy, coś czuję, że moja wena co do fanficków o Percym się wyczerpuje i wątpię bym coś jeszcze pisała. Dlatego też postanowiłam skończyć, chociaż to opowiadanie. Wiem, że pewnie mało osób pamięta to, o co tutaj chodziło i nie wielu przeczyta tą część, ale trudno. Przepraszam za wszystkie błędy, ale wyszłam już z wprawy XD.
W obozie Rzymian spędziliśmy cztery dni. To był męczący okres. Meruit była szczelnie obwiązana liną i przykuta do drzewa. Na linę rzucono jakieś zaklęcia, które skutecznie blokowały jakiekolwiek umiejętności magiczne córki Arachne. Było jej chyba najciężej z nas wszystkich. Cały czas na nogach, uwięziona pod kilkunastoma metrami sznurów i grubym łańcuchem nie miała łatwo. Najgorsze jednak było to, że jej szansa na przeżycie była praktycznie minimalna. Wieloletnia przywódczyni domku potężnej bogini, mająca ogromne moce i będąca Grekiem? Żadnej opcji na łagodność. Choć w sumie ja też nie miałam co liczyć na ułaskawienie. W końcu zostałam uznana przez Mnemosyne. Lecz… Może w jakiś sposób uda mi się ich przekonać?
Jules. On miał spore szanse, ale wiedziałam, że je zmarnuje. Nocy, gdy zostaliśmy złapani, został uznany przez Marsa (tak jak przewidziała Melanie). Dwa dni go torturowali próbując wymusić na nim przysięgę wierności. Nie udało się. Heros pozostał wierny swoim przekonaniom. W nocy, drugiego dnia, namawiałam go do ratowania siebie. Ale on nie chciał nawet słyszeć o tym, by nas zostawić. Byłam mu za to wdzięczna. Choć się tego wstydziłam, bo znów miałam to uczucie, co przy Melanie. Znów myślałam tylko o sobie… Bałam się, że zostanę sama. Dlatego wymagałam od innych, by narażali dla mnie życie. Wstyd. Powinnam przekonywać go do skutku.
Natomiast Miranda, kapitan Miranda, miała się świetnie. Widziałam ja parę razy jak szła z Chloe przez las. Mimo tego, że skazała nas na śmierć, zostawiła oraz bez skrupułów pozbyła się dawnych przekonań i wiary, nie miałam do niej żalu… a powinnam. Jednak wojna to trudna rzecz. A my jak tchórze włóczyliśmy się pół roku po Labiryncie. Najgorsze było to, że jeśli w jakiś magiczny sposób udałoby nam się uciec, to zapewne i tak poszłabym z powrotem do tuneli. Trzeba sobie przecież radzić.
Cały czas zostawałam sama ze swoimi myślami, bo Mer non stop była albo nie przytomna, albo ledwo co kojarzyła, a Julesa, skatowanego na przesłuchaniach, wolałam zostawić w spokoju. Mnie o dziwo zostawiono samej sobie, co mogłam odczytać, jako bezprecedensowy powód do obawy przed ostrzem kata. Nie panikowałam jednak i próbowałam robić coś przydatnego. Mianowicie badałam swój dar. Na początku zajęłam się oglądaniem tego miejsca na przestrzeniach wieków. Kiedyś swoją siedzibę mieli Indianie, ale gdy zaczęły się najazdy konkwistadorów musieli opuścić swoje osady. Potem przez wiele lat nic to się nie działo, do momentu rozpoczęcia tej wojny. Teraz rozciągał się tutaj obóz moich wrogów.
Miejsce, w którym nas uwięziono było polaną. Otaczał ją dość rzadki lasek. Drzewa były od siebie na tyle oddalone, bym mogła zobaczyć światła ognisk i zarysy potężnych, rzymskich namiotów. Przy nich kręciło się sporo osób, każda miała jakieś zadanie do wykonania i mało kto przejmował się więźniami. Na szczęście jednak pamiętali, by nas poić i karmić.
W każdym razie nadal rozwijałam swoje umiejętności. Po parunastu godzinach ćwiczeń umiałam już przywoływać swoje wspomnienia. Odkurzyłam chyba najgłębsze zakamarki mojej pamięci i podążałam śladami mojego dzieciństwa. To było bardzo odkrywcze, ale też bolesne. Spędziłam sporo czasu wpatrując się w ojca, który wykonuje swoje obowiązki. Widziałam też służbę w Białym Domu i stary schowek na szczotki, w którym trzymałam różne trofea( takie jak guzik z marynarki ambasadora Kanady czy broszka Pierwszej Damy, którą znalazłam w trawie).
Długo zajęło mi pogodzenie się z faktem iż mój ojciec uważa mnie za zmarłą, ale jakoś nie bolało mnie to za bardzo. Zapewne i tak nie mogłabym wrócić do niego.
Minęły cztery dni. Za długo. Coś musiało się wydarzyć. Może uda nam się jakoś uciec? Próbowałam przekonać samą siebie.
W końcu udało nam się uwolnić. To było nocą.
Odwiedziła mnie ostatnia osoba, której mogłam się spodziewać. Siedziałam przywiązana do drzewa. Głowa sama mi opadła ze zmęczenia, ale wiedziałam, że nie zasnę. Księżyc przebijał się między ponurymi konarami drzew. Gdyby nie fakt, że byłam wykończona, to patrzyłabym urzeczona pięknem tego obrazka. Siedziałam cicho, gdy nagle obok mnie usiadła jakaś postać. Strażnicy zniknęli, zapewne ich zwolnił. Nie miał na sobie rzymskiej zbroi tylko skórzane spodnie, wysokie buty oraz rozpiętą koszulę. Jego granatowe oczy zdały się być wielkimi szafirami.
– W co ty się w pakowałaś?- zapytał Jace.
– Ja? W nic…- syknęłam.
Zrozumiał. Poluźnił więzy i mogłam rozmasować zesztywniałe kostki.
-Swoją drogą to masz lojalnego towarzysza. Choć coś za coś, prawda? Miranda wkupiła się w łaski Chloe waszymi głowami. – Popatrzył na mnie smutno.
– Po co tu jesteś?- Nie miałam ochoty na podchody i aluzje.
– Bo nie chce, żebyś zginęła…- wyjaśnił.- Sanso, uda się. Po prostu złóż przysięgę, ja za ciebie poręczę i przeżyjesz.
Prychnęłam. Naprawdę jest taki głupi?
– Myślisz, że się zgodzę? Nie po to włóczyłam się pół roku po Labiryncie, by nagle zmienić wszystkie moje poglądy tylko dlatego, że umrę!- krzyknęłam.- Poza tym nie mogę. Jules się nie zgodził. Meruit nie ma wyboru, a ja mam ich zostawić? Dlaczego?
Milczał przez chwilę, a następnie mnie pocałował.
-Dlatego…- wyszeptał mi do ucha.- Proszę cię, przejdź na naszą stronę… bo inaczej będę musiał cię zabić.
Znów prychnęłam.
-Nie zabijesz mnie. Ty to wiesz, ja to wiem, a co gorsza nie chcesz by ONI się dowiedzieli, prawda?- zapytałam dobitnie. Spojrzał na mnie zdezorientowany i możliwe, że także przestraszony. Na pewno nie chciałby, żeby wyszło na jaw to, co przed chwilą się zdarzyło.
Patrzył mi w oczy zupełnie przerażony. Teraz miałam powód, żeby go szantażować, a co więcej mogłam sprowadzić na niego taki sam los jak Miranda na nas. Ale czy naprawdę bym to zrobiła? Nie wiem… Musiałam się zastanowić, a czasu nie było. Wystarczy, że krzyknę. Wystarczy, że powiem Rzymianom co zaszło. Otworzyłam usta, ale jakoś nie mogłam wydusić z siebie żadnego dzwięku.
-Sanso… proszę… Przepraszam nie chciałem – mamrotał.
Macie szansę uciec, mówił jakiś głos w mojej głowie. Wystarczy, że krzykniesz.
Nie krzyknęłam, choć powinnam. Zrobiłam coś znacznie gorszego. Pocałowałam Jace.
-Nie przepraszaj- powiedziałam.- Wiesz, że nie przyłączę się do ciebie. Wiesz też, co mogę teraz zrobić.
Otworzył usta by coś powiedzieć, ale nie zdążył wydobyć choć sylaby, bo znów przycisnęłam wargi do jego ust.
– Wypuść nas, proszę. Po prostu wypuść. Pomajstruję w pamięci strażników. – Starałam się, by zabrzmiało to pewnie. Nie wiem, co do niego czułam. Nie było czasu by się nad tym zastanawiać.
-Ale…- powiedział zszokowany. Patrzyłam mu w oczy. Z ciemnego granatu przeszły z atramentową czerń.
Nie wiedziałam jak do tego doszło. Nie rozumiałam całej tej sytuacji. Znów chciałam wykorzystać uczucia innego człowieka do własnych celów.
– Proszę- odezwałam się.- Wystarczy, że nas oswobodzisz. Nikt nie będzie pamiętał… Umiem to zrobić- dodałam pewnie.
Tak naprawdę to nie miałam pojęcia czy potrafię to zrobić. Lecz teraz to nie miało znaczenia.
– To jak będzie?- zapytałam.
Wahał się. Widziałam niepokój odbijający się w jego tęczówkach. Sprowadził na siebie kłopoty.
-Dobrze…- odpowiedział powoli. Rozejrzał się dookoła, a potem zaczął mówić.- Zaraz wrócę. Przyniosę wasze plecaki… O ile je znajdę… Czekajcie tu- rzucił tylko i ruszył z stronę obozu.
Przewróciłam tylko oczyma, bo niby jak mam sobie skąd pójść. Chwilę potem już spałam.
Obudziło mnie szturchnięcie. Usłyszałam dźwięk przecinanej liny i poczułam jak krew zaczyna wreszcie dopływać do moich kończyn. Nade mną stał Jace. Przyłożył palec do ust, w geście nakazującym milczenie i skinął głową w kierunku lasu. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Potykałam się i ledwo co potrafiłam utrzymać się na nogach. Zauważyłam, że Jules i Meruit zniknęli. Spojrzałam zaniepokojona na syna Jupitera. Ten uspokoił mnie szybkim skinieniem głowy.
Szliśmy dość długo do miejsca osłoniętego przez wysokie sosny. Z bólem tam doszłam. Strasznie kłuło mnie w boku i kręciło mi się w głowie, ale gdy zobaczyłam jak wyglądają Mer i Jules, szybko zapomniałam o bólu. Wyglądali tragicznie. Leżeli skąpani w świetle księżyca.
Przyglądaliśmy się im z żalem, aż w końcu powiedziałam Jace’owi, że może już sobie iść. Popatrzył na mnie ze smutkiem. Podał mi plecaki i spojrzał w oczy. Starałam, żeby moje spojrzenie pozostało zimne jak lód. Chyba się udało. Odszedł bez słowa.
Odczekałam chwilę i zebrałam myśli. Następnie szybko opadłam na kolana i zaczęłam gorączkowo przeglądać zawartość plecaków. Nie wiem dlaczego się tak śpieszyłam. I tak Meruit oraz Jules nie są wstanie wyruszyć w drogę. Po chwili wydałam z siebie cichy okrzyk zadowolenia. Znalazłam ambrozję. Dałam po sporym kawałku moim towarzyszom, a potem sama zjadłam kawałek. Chwilę potem poczułam jak ciepło rozpływa się po moim ciele, a drobne otarcia znikają.
Jak na listopad, było w miarę ciepło, lecz postanowiłam przykryć moich przyjaciół kocem, który Jace wspaniałomyślnie zapakował do jednego z plecaków. Sprawdziłam także jak się mają. Zasnęli. Ambrozja zaczęła już działać i wyglądali lepiej, lecz byli strasznie zmęczeni, bo spali przytuleni do siebie jak dzieci.
Usadowiłam się pod drzewem. Chwilę zastanawiałam się co dalej robić. Udało nam się i uciec. Prawie. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, ale szybko spoważniałam, bo jeszcze nie jesteśmy do końca bezpieczni.
Po krótkim namyśle i rozważeniu wszystkich niedorzecznych pomysłów stwierdziłam, że pójdziemy do Labiryntu, lecz tym razem nie zamierzam błądzić.
SUUUUUUUUPER…
[zwarcie w mózgu] Jasna cholera, „wypadłaś z wprawy”? No chyba Cię coś boli!!! Io, to jest tak cudowne, że aż słów brak! I nie wolno, NIE WOLNO Ci rzucać tego opowiadania (jeśli to sugerowałaś przez wzmiankę o kończącej się wenie na herosowe teksty), bo UMRĘ! Odłączysz mi kroplówkę. Zostaniesz morderczynią.
Więc PISZ, DO CHOLERY!!!