Wish You were here
Zaułki Nowego Jorku nigdy nie były przeze mnie uważane za miejsca szczególnie przyjemne- przypominają mi Pittsburgh: moje rodzinne miasto. A ten, w którym znajduję się aktualnie jest kwintesencją wszystkiego, czego nie lubię: smród przepełnionego śmietnika i fekaliów przyprawia o mdłości, na wprost mnie straszy „piętrowe” graffiti fanów rywalizujących klubów sportowych dzielące się odrapaną ścianą z napisami typu „Derek to idiota” (najczęściej zawierającymi bonusy w postaci wulgaryzmów z błędami ortograficznymi), a do tego wystawka puszek i butelek na kilometr walących tanim alkoholem znajduje się stanowczo zbyt blisko.
Wprost wymarzone miejsce do umierania!
Z mieszaniną nadziei i niepokoju spoglądam na ulicę znajdującą się zaledwie pięć metrów dalej. Nie zauważam nikogo.
Z jednej strony czuję ulgę, że smuga czerwieni, która znaczy moją trasę, nie przyciągnęła potworów, lecz z drugiej wzbiera we mnie strach- bo może herosi nie dotrą tu na czas…
Gdyby nie Przekleństwo, pewnie bym się tym zbytnio nie przejmowała. Siedziałabym po prostu i powoli zapadała w sen spowodowany trucizną, albo wręcz bym sobie pomogła- miecz leży przecież wzdłuż mojego zakrwawionego uda, gotowy do użycia.
Bo mam po prostu dość. Ta wojna całkowicie rozwaliła mi życie: zabrała nieliczne pozory normalności, zabrała nogi, a wreszcie zabrała przyjaciela- jedynego człowieka, który wiedział, kim… czym jestem.
Kiwam się z boku na bok, ledwo przytomna, trzy zdrowe odnóża drgają delikatnie w rytm pulsu, czwarte próbuje się samo nastawić, jednak skutek jest dość marny- jestem zbyt słaba, by cokolwiek z tym zrobić. Powtarzam sobie, że muszę dotrwać tylko do momentu, aż przybędą uzdrowiciele, a potem będzie mi wolno odpłynąć…
-Tak bardzo bym chciała, żebyś tu był…- szepczę w przestrzeń, ale wiem, że on już mnie nie usłyszy. Nie w Elizjum.
Chyba, że…?
Z wysiłkiem wyciągam z kieszeni kawałek papieru. Paragon z księgarni? Możliwe, ale teraz średnio mnie to obchodzi. Po kilku próbach udaje mi się wyłowić z czeluści również tępy ogryzek ołówka. Wzdycham ciężko. Ile razy słyszałam uwagi na temat tego, że pomimo swojej manii chomikowania każdą rzecz użytkuję, aż się rozpadnie lub nieodwołalnie skończy? Nawet nie chce mi się liczyć, tym bardziej, że wynik byłby tylko nieco mniejszy od ilości psikusów braci Hood. Przez wiele lat reagowałam na te docinki prawie tak samo entuzjastycznie jak na pogadanki szkolnego pedagoga. Czyli miałam je… gdzieś. Bynajmniej nie w uchu ani głowie czy sercu.
Teraz jednak przeklinam samą siebie, bo ze względu na „zabójczą” długość mam spory problem z utrzymaniem pisadła w drżących palcach, ale jakoś daję sobie radę, powoli kreśląc litery układające się w słowa:
Znów ciemność mnie wzywa
Znów pragnę przejść przez szkło
Znów rzeczywistość krzywa
Sprawia, że mam życia dość
Czekam w napięciu przez dłuższą chwilę, lecz pod czterema wersami marnych rymów nie pojawiają się następne. Wzdycham, zrezygnowana. Okłamał mnie? A może nie wiedział, że nie zadziała? Albo…
W tym momencie przed moimi oczami materializuje się sześć linijek równego, aż za dobrze mi znanego pisma:
Nigdy nie trać kontroli
Nawet, gdy życie boli
Gdy na głowie staje Twój świat
Nigdy nie daj się ponieść
Na granicę zwaną „koniec”
Bo stamtąd krok tylko jest od zła
W oczach wzbierają mi łzy. A więc jednak! Nie będę sama!
Pośpiesznie skrobię o tym, co mnie przeraża i frustruje zarazem:
Znów mrok wyciąga ręce
Znów mam dość zatrzaśniętych bram
Znów coś brzydkiego szepczę-
Wiem, że nie dojdę tam
Odpowiedź nadchodzi prawie natychmiast:
Nigdy nie opuszczaj siebie
Nawet na moim pogrzebie
Gdy wali się cały świat
Nigdy też nie ulegaj
Ostrzu, co do ucha śpiewa
Po śmierci będziesz gorzej niż zła
Choć to głupie, uśmiecham się do wymiętego kawałka papieru. Może i nie jest to normalna rozmowa, a optymizmu w niej jak na lekarstwo, ale możemy się porozumieć!
Wciskam na dole jeszcze jedną strofę, znak przy znaku. Litery są maleńkie i nieco niewyraźne, ale jestem zdeterminowana, by przekazać to, co czuję i być może otrzymać jakieś wsparcie:
Znów chcę się temu poddać
Znów przegrywam walkę
Znów ukrywam twarz w dłoniach-
Mam cztery, wszystkie czarne
Wydaje mi się, że czekam całe wieki, lecz na odwrocie paragonu nie pojawia się już nic.
Zabrakło miejsca.
Chcę z wściekłością cisnąć go w najbliższą kałużę podejrzanych cieczy, ale jestem zbyt słaba, by zrobić zamach. Właściwie to jestem już za bardzo wykończona, by robić cokolwiek poza wpatrywaniem się w wędrującego po mojej spranej pomarańczowej koszulce, aktualnie tak zasmarowanej obrzydliwą mieszaniną krwi, piasku, potu i potwornego pyłu, że oryginalnego koloru praktycznie nie widać, pająka.
-Witaj, maleńki.- szepczę, z wysiłkiem się uśmiechając. Tracenie energii na gadanie do stawonoga nie jest raczej zbyt mądre, ale czuję, że jeśli zaraz się czymś nie zajmę, to odpłynę. I zmienię się w potwora.
-Porozmawiasz ze mną, kolego?- pytam słabym głosem. Jestem tak zmęczona, że już nawet nie obchodzi mnie, jak to wygląda z boku. Rozpościeram historię niczym wielobarwny wachlarz. Tylko i jednocześnie nie tylko dla niewielkiego przedstawiciela gromady Arachnida. Bo… tak w sumie to co mi szkodzi?
***
-Była sobie raz dziewczynka. Raczej niezbyt ładna, wręcz brzydka, ale żywa i kontaktowa, lubiąca towarzystwo. Niestety, miała pecha dorastać w miejscu mało ciekawym, gdzie mogą sprać człowieka na kwaśne jabłko z równowartość gumy do żucia, a kibicowanie niewłaściwej drużynie kończy się wizytą w szpitalu. Młoda nie dała się jednak wciągnąć w ten brutalny system oparty na relacji kat-ofiara. Było jej naprawdę ciężko, przez te kilka lat dorobiła się wielu urazów, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, lecz te traumatyczne przejścia nie tylko raniły, ale też uczyniły ją w jakiś sposób silniejszą w obu sferach oraz pozwoliły jej odkryć kilka niezwykłych umiejętności, a także wykształcić parę nowych, takich jak wyczuwanie zbliżających się istot czymś pomiędzy słuchem a dotykiem i rekompensowanie sobie wady wzroku doskonałym węchem. Miały jej się one bardzo przydać w przyszłości.
A przyszłość dopadła ją szybko. Krótko po tym, jak ukończyła dwanaście lat, brała udział w wyjątkowo beznadziejnej bójce. Ściślej rzecz biorąc: ustawce z kilkoma licealistami, na którą umówiła się po tym, jak jeden z chłopaków zaczął obrażać „jej starą”. A na tym punkcie była, delikatnie rzecz ujmując, przewrażliwiona, gdyż matki nigdy nie poznała.
I z powodu własnej głupoty wpadła po uszy w bagno. Dwóch unieruchamiało jej ręce i nogi, a trzeci kopał, gdzie popadło: w twarz, w klatkę piersiową…
I w brzuch, czego akurat bardzo pożałował: z miejsca pomiędzy miednicą a żebrami rzekomymi, tego samego, w które ułamek sekundy wcześniej trafił jego markowy but, wystrzeliły nagle cztery czarne odnóża rozpiętości prawie pięciu metrów i zaczęły atakować wszystko, co tylko się nawinęło.
Tamtego dnia dziewczyna po raz pierwszy (i ostatni) nie wróciła na noc do domu. Nie żeby ktoś się tym przejął, ojciec reagował na jej poczynania tylko wtedy, gdy dowiedział się o nich od osoby trzeciej, ale tym razem ona niemal chciała, żeby zauważył jej nieobecność. Potrzebowała pomocy.
Po tym, jak oprawcy zwiali, udało jej się zrobić z nowymi częściami ciała kilka niesamowitych rzeczy. Najpierw nakłoniła je, by z powrotem zniknęły w jej wnętrzu, tworząc w okolicy pasa żywą chitynową zbroję, a potem, gdy przezwyciężyła już strach, że cienkie czarne kształty będą już zawsze wystawać z jej boków, kazała im znów się pojawić. I zaczęła eksperymentować. Odkryła, że przy odrobinie zachodu może zmienić odnóża w pełen komplet ludzkich kończyn (nadawało jej to wygląd mutantki, ale mówi się trudno), lecz gdy zapragnęła przywołać skrzydła- efekt był żaden. Tak, korzystając z metody prób i błędów, dowiedziała się również, że może wysuwać jedno, dwa, trzy lub wszystkie, w dowolnych konfiguracjach, jest także w stanie opierać na nich swój (niezbyt imponujący) ciężar, ale nie może zmienić standardowych, używanych od urodzenia rąk i nóg w pajęcze.
Potem przez kilka godzin włóczyła się po mieście, próbując poukładać sobie w głowie nowe informacje, całkowicie ignorując wszelkie zagrożenia. Niepokoiła się, była zagubiona, ale też czuła się… potężna. Jakby nagle urosła o trzydzieści centymetrów, pięciodioptriowa wada wzroku tajemniczo zniknęła, a do tego dano jej naładowany pistolet z licencją na zabijanie w pakiecie… Z takim nastawieniem nietrudno się w coś wpakować.
A tym razem ta idiotka NAPRAWDĘ wpadła.
Bo to, co ją zaatakowało… było jeszcze mniej ludzkie niż ona sama.
Przeżyła cudem, jedynie dzięki obecności innego herosa- jej nowe sztuczki nie na wiele się zdały, gdy przyszło zmierzyć się z trzymetrowym gadającym dzikiem o skrzydłach rozpiętości większej niż długość autobusu.
Dalej sprawy potoczyły się szybko: w ciągu dwudziestu czterech godzin znalazła się w Obozie Herosów- to takie miejsce dla mających zwidy dzieciaków z ADHD i dysleksją, które sprawia, że po wyjściu na wolność delikwent ma trzy razy większe problemy z przystosowaniem się do normalnego życia. Przyjemnie, nieprawdaż?
***
Krztuszę się słowami. Usta, tchawica, struny głosowe i krtań jeszcze działają, ale cała resztę ogarnia przejmujące zimno. Skracam więc dotąd kwiecistą relacje do niezbędnego minimum, bo tak strasznie nie chcę zostawiać tu nic niedokończonego, czego będę żałować, że aż fizycznie boli. A ja przecież już od wielu dni takiego bólu nie czuję.
***
-Przez kilka lat było na tyle spokojnie, na ile może być wśród półbogów. Kłótnie, bójki i niewybredne żart były na porządku dziennym, lecz to wszystko wydało się obozowiczom fraszką, gdy nadeszła wojna.
Tego dnia, gdy oficjalnie to ogłoszono, do dziewczyny przyszedł anonimowy list. Skreślono go wyblakłym czarnym tuszem, a papier był pożółkły i powycierany, lecz dalej dało się rozróżnić wykaligrafowane pochyłym pismem słowa:
Jeśli to czytasz, to znaczy, że nosisz w sobie Przekleństwo Arachne.
Jedno zdanie. Tylko jedno zdanie wystarczyło, by zmrozić ja do szpiku kości. Zdjęta zgrozą, brnęła dalej.
Potrafisz aktywować odnóża, stopować ból i masz ponadprzeciętne poczucie równowagi, a Twoje ugryzienia goją się wyjątkowo długo. Możliwe, że masz także jakieś umiejętności, których ani ja, ani żadna z moich poprzedniczek jeszcze nie odkryłyśmy.
Dano Ci je w jednym celu: masz przeżyć.
Bo jeśli umrzesz złą śmiercią: ktoś Cię zamorduje, zostaniesz stracona lub popełnisz samobójstwo- ZMIENISZ SIĘ W POTWORA, KTÓREGO NIE BĘDZIESZ W STANIE KONTROLOWAĆ!
Po przeczytaniu tych słów przerażenie sprawiło, że kolana się pod nią ugięły. Opadła na wilgotną od rosy trawę i wstrzymując oddech, powróciła do lektury.
Dawno, dawno temu żyła niezwykle utalentowana panna, która ośmieliła się być lepszą niż bogini. Nieśmiertelna zabiła ją i nawet jej powieka nie drgnęła, lecz później wokół zaczęto szemrać o niesprawiedliwości, o wyroku bez sądu. Mieszkanka Olimpu pozornie uległa i wskrzesiła ofiarę, a dodatkowo, niby jako zadośćuczynienie, dała jej szereg dodatkowych umiejętności. Przeprosiła nawet.
Jednak za tymi, wyglądającymi na dążące do pojednania działaniami, kryła się wyjątkowo wyrafinowana zemsta.
Po dwunastu latach spokojnego życia dziewczyna (będąca już kobietą z mężem i rodziną) zginęła w tajemniczym wypadku. Nikt nic nie widział, nie wiedział. Nie znaleziono nawet ciała. A po niecałych dwóch tygodniach pojawiła się znów, odmieniona nie do poznania.
Poruszała się na pajęczych nogach, tyle ze teraz miała ich dwa razy więcej, włosy, srebrzyste niczym babie lato, spływały kaskadami aż do ziemi, a skóra, czarna jak węgiel i połyskującą od chityny, okrywała jej ciało szczelnym pancerzem i budowała długie niczym sztylety paznokcie. Lecz najgorsze były puste oczodoły zasnute koronką sieci, patrzące na świat z zimną obojętnością. Nawet podczas mordowania ludzi, których znała od zawsze.
Wtedy do działania przystąpiła bogini, z którą niegdyś zadarła. Rozpowszechniła opowieść, jakoby jej antagonistce do głowy uderzyły pycha i poczucie wszechmocy, spowodowane hojnymi darami. Niby z litości dla mieszkańców okolicy zabiła potwora, a razem z nim śmiertelniczkę uwięzioną we wnętrzu poczwary.
Następnie przez wiele lat systematycznie zmieniała treść krążących po Helladzie opowieści, by ukazać tą, która kiedyś ją pokonała, w jak najgorszym świetle.
To sprawiło, że nasza klątwa stała się jeszcze straszniejsza.
Domyślała się, co nastąpi dalej, ale i tak wstrzymała oddech, w napięciu oczekując jakiegoś straszliwego wyroku.
Bo widzisz, bogini, o której mowa, to Atena. A ona rzadko kiedy pozostawia w swoim planie jakieś luki.
Gdy potwór umiera, dusza na dwanaście dni wędruje do Hadesu, a potem powraca na świat, w nowym ciele i z pamięcią czysta jak kartka papieru. Lecz nadal obłożona tą samą klątwą.
Gdy dziewczynka osiąga wiek dwunastu lat, ujawniają się odnóża, ale inne cechy charakterystyczne pojawiają się już wcześniej, więc niektórzy mogą ją poznać i próbować zabić. W takim wypadku nie uwolniliby monstrum, a wręcz zatrzymali je na pond wiek. Tak stało się jednak do tej pory tylko dwa razy. Najczęściej zgon następuje dopiero po aktywacji. A po dwunastu dniach od śmierci przybywa potwór i krąg się zamyka… Chyba, że przeklęta umrze szczęśliwie- to powstrzyma reinkarnację na sto czterdzieści cztery lata. Lata, podczas których inne dziewczyny i kobiety będą mogły żyć normalnie.
Dlatego musimy walczyć. Walczyć o życie dla siebie i swoich bliskich, a także dla tych, którzy przyjdą po nas.
Bądź dzielna.
S.
PS: Jeśli urodziłaś się przed rokiem dwutysięcznym- to znaczy, że mi się nie udało i po napisaniu tego listu przeżyłam nie więcej niż pięć lat. Ty powinnaś wysłać swój jak najszybciej: znajdź dużego pająka i przekaż mu go. Tak, wiem jak to brzmi. Ale po prostu przemów do niego, zostaw korespondencję i odejdź. One zawsze nas znajdą.
***
Drapie mnie w gardle. Charczę i czuje, że coś ciepławego spływa mi po brodzie. Instynktownie wiem, że ciecz jest czerwona.
Dziwię się, że jeszcze pamiętam treść tego listu, jednak każde słowo odcisnęło mi się w umyśle, jakby było z ołowiu. Mogłabym to recytować nawet przez sen.
Znów kaszlę krwią, co jest dość niepokojące. Czyżbym miała przebite płuco? Albo inną część układu oddechowego?
Mówienie jest trudne, niemal przekracza moje możliwości, jednak jestem uparta. Już prawie kończę.
***
-Dziewczyna faktycznie walczyła. Ze wszystkich sił, chwytając się każdej możliwości. O Przekleństwie Arachne nie powiedziała nikomu- była zbyt przerażona perspektywą stania się jeszcze bardziej wyalienowaną.
Lecz jedna osoba odkryła jej sekret. Przez przypadek. Po prostu znalazła ją, płaczącą nad tą feralną kartką. Ów chłopak już raz uratował jej życie, wtedy, nocą na Pittsburghskiej ulicy. Postanowiła mu zaufać- bo co miała do stracenia? To rozdanie wygrała- zyskała przyjaźń i wsparcie- dwie rzeczy, które pomogły jej tak długo płynąć pod prąd przeznaczenia…
***
Jedyne, co jestem w stanie z siebie wydobyć, to zduszony szept:
-Lecz teraz ten heros już nie żyje, a ona sama wykrwawia się w śmierdzącym zaułku.- nie mogę już otrzymać powiek otwartych, więc pozwalam im opaść. Dorzucam jeszcze jedno, ostatnie zdanie:
-I nadal nie napisałam tego cholernego listu.
Nie jestem w stanie dłużej odgradzać się od bólu.
Pozwalał, by zalał moje ciało i w ułamku sekundy tracę przytomność.
***
Jak wiele dziewczyn i kobiet przede mną.
Oraz, prawdopodobnie, także po mnie.
Przegrałam.
^^^
Uczucie, jakie towarzyszy materializacji w jakimś przesiąkniętym śmietnikowymi miazmatami zaułku, przypomina wynurzanie się z bardzo, bardzo głębokiego i niesamowicie zimnego jeziora. Nawet gwałtowne zaczerpnięcie smrodliwego powietrza się zgadza.
Przez chwile czuje radość, że mimo wszystko nie rozpłynęłam się w nicości, jednak nie trwa to długo- tylko do chwili, gdy zorientuję się, że w tym miejscu jest… był ktoś jeszcze.
Trup czarnowłosej dziewczyny, której ktoś obciął nogi powyżej kolan, wpatruje się we mnie szklanymi oczami w kolorze szmaragdów z pirytowymi inkluzjami.
Lecz to, co jest w stanie podołać trudnemu zadaniu, jakim jest wywołanie u mnie obrzydzenia, są cztery pajęcze odnóża wystające z jej boków niczym grube, sztywne kable.
+++
„A kiedy umrę, kochanie…”
Jedyną dobrą stroną tego miejsca jest to, że już nikt nie narzeka na moje zachowanie. W obrębie tego pomieszczenia mogę robić, co chcę i żaden wytatuowany mięśniak nie grozi mi „powieszeniem na moich własnych flakach” za to, że śpiewałam Stachurę. Wątpię, że zna jego wiersze po niemiecku (o ile w ogóle przetłumaczyli je na ten język), nie mówiąc już o polskich oryginałach… ale cóż, tacy są ludzie i nic się na to nie poradzi. Wszędzie, gdzie jest więcej niż jedna osoba, znajdzie się jakiś grający na nerwach ignorant.
A skoro tu, na tych dziewięciu metrach kwadratowych gołego betonu jestem zupełnie sama i nikt nie zamierza mnie strofować…
Głęboko wciągam powietrze, a wraz z nim smród środków dezynfekujących i przepoconych butów oraz inne, mało romantyczne wonie… By następnie przepuścić to wszystko przez struny głosowe i uformować w niski, wibrujący dźwięk.
A kiedy umrę, kochanie
Gdy się ze słońcem rozstanę
I będę długim przedmiotem smutnym
Czy mnie wtedy przygarniesz
Ramionami ogarniesz
Naprawisz, co popsuł los okrutny
Często myślę o Tobie
Często piszę do Ciebie
Głupie listy, w nich miłość i uśmiech
Potem w piecu je chowam
Ogień tańczy po słowach
Dopóki w spokojnym popiele nie uśnie
Patrząc w płomień, kochanie
Myślę, co też się stanie
Z moim sercem miłości głodnym
A Ty nie pozwól przecież
Żebym umarła w świecie
Który ciemny jest i chłodny…
Kończę, lecz ściany nadal powtarzają. Echa latają chaotycznie, niczym przerażone gołębie. Ciekawe, czy prawdziwe gołębie lubią Poświatowską?
Ja osobiście tak. To, co ona pisze, doskonale nadaje się do śpiewania, a przy tym prawie dokładnie streszcza moją historię.
No, może tylko z rydwanem Apollona pożegnałam się nieco wcześniej, a trumny nie dostanę, bo przecież szkoda materiałów na nędznego szpiega… I listy nie spłonęły, lecz zostały, kawałek po kawałku, przeżute i zjedzone.
Gdyby oni dowiedzieli się o dzieciach… Tak nie będą miały tylko rodziców, jeśli jednak wyjawiłabym ten sekret, straciłyby znacznie więcej. Niewykluczone, ze nawet swoje maleńkie, kruche życia.
A ze mną… ze mną mogą zrobić co chcą. Choćby i zabić.
W końcu dla Hadesa śmierć to tylko kolejna okazja do spotkania. Nawet, jeśli będzie je nadzorować jego urocza żoneczka.
Więc gdy po mnie przychodzą i w tym okropnym, zgrzytliwym języku każą gdzieś iść, opuszczam celę śmierci z podniesionym czołem.
Chłodny pierścień lufy z tyłu głowy jest jak obrączka włożona na palec. Ceremonii dokonują w końcu jego ludzie…
Boję się bólu, lecz wiem, że po drugiej stronie tej kuli ktoś na mnie czeka.
Ta wiara pozwala mi uśmiechać się do samego końca.
^^^
Pojawiam się wśród wysokich murów, rozdygotana i przerażona. Jednak nie mam czasu rozpamiętywać tego, co zobaczyłam, bo przed moimi oczami rozgrywa się właśnie nowy dramat: wysoka kobieta stoi twarzą do ściany tak, że widać praktycznie tylko jej długie włosy, spływające atramentową falą aż do pasa. Ktoś, chyba żołnierz, przyciska jej do potylicy nieduży srebrny pistolet.
A ona się uśmiecha.
Odlatuję już w niebyt, gdy dobiega do mnie huk wystrzału.
Nade mną otwierają się dwie enklawy błękitu, okolone najciemniejszą z ciemnych nocy.
Spękane usta szepczą jedno słowo, będące ni to stwierdzeniem, ni to pytaniem:
-Arachne?- nawet, jeśli wiedziałabym, co odpowiedzieć, nie dano mi szansy.
+++
„Wizje, chodźcie do mnie!”
Normalnie lubię swoją jaskinię. Ba, wręcz ją uwielbiam- w końcu kto zdrowy na umyśle oprze się sześciu chwiejnym regałom pełnym książek, rozlatującej się polówce nakrytej starym, woniejącym śpiworem i biurku zarzuconemu zeszytami pełnymi bezładnych notatek, świstkami z nabazgranymi makabrycznymi oczami i wypisanych długopisów przemieszanych z kilkucentymetrowymi ogryzkami kredek? [Ej! Nie wierzcie mi tak bez zastrzeżeń! To miał być sarkazm!]
Teraz jednak przemierzam ją w tę i z powrotem, od czasu do czasu z wściekłością waląc w pomalowaną na granatowo i upstrzoną srebrzystymi gwiazdkami ścianę lub kopiąc pochlapany farbą stołek, który z irytującym piskiem przesuwa się po nierównej podłodze.
Krążę jak tygrys w klatce… bo tak właśnie się czuję.
Jestem uwieziona, nawet jeśli w drzwiach i oknach mojej kwatery nie ma krat, a bluzka, którą mam na sobie może i wygląda trochę jak kaftan bezpieczeństwa, ale, czegokolwiek by Hoodowie nie mówili, nie jest nim.
Mocniej niż jakiekolwiek łańcuchy trzymają mnie tu moje wizje. Bo albo są okropne, wieszczą krew, śmierć i zniszczenie, albo pomimo usilnych starań nie udaje mi się ich przywołać całymi tygodniami, albo pojawiają się i znikają zbyt szybko, by cokolwiek zapamiętać, a tym bardziej zinterpretować.
Nie jestem w stanie wyjść i im tego powiedzieć. Nie mogę wyjawić tym wszystkim herosom, że nic nie wiem o ich misjach lub, co jest chyba jeszcze gorsze, mam świadomość, że z danej wyprawy ktoś nie wróci.
A teraz jeszcze on…
BUM! Siedzisko, na którym wyładowywałam swoją frustrację, w końcu wywraca się z okropnym łomotem. Odsuwam je w kąt zaglanikowaną stopą, by nie blokowało toru. Łażę w kółko już od kilku dobrych godzin- gwiazdy powoli zasypiają pod kołderką świtu, a pod moimi powiekami uformowały się dwie miniaturowe piaskownice. Jeej! Chodźmy stawiać babki!
Zaliczyłam tyle okrążeń, że uzbierałby się z tego co najmniej półmaraton i aż dziw bierze, że w podłodze nie ma jeszcze wydeptanej głębokiej na dwie dłonie rynny…
BRZDĘK! W przypływie furii rozbijam małe wiszące na ścianie lustro. Oczywiście, natychmiast tego żałuję, bo ból porozcinanej dłoni wyrywa mi z gardła zduszony okrzyk i zmusza do zwinięcia się wokół przyciśniętej do brzucha poranionej ręki. Płyną łzy, a wraz z nimi ciche przekleństwa.
Jestem do niczego. Nazwano mnie szumnie „Wyrocznią”, ale tak naprawdę jedyne, co robię, to powtarzanie w nieskończoność, że nie mam nikomu nic do powiedzenia.
Próbuję zatamować krwawienie przy pomocy upstrzonej upiornymi oczami kartki, lecz pojedyncza natychmiast przesiąka, więc biorę kilka i w milczeniu wpatruję się, jak fioletowe tęczówki z wolna toną w czerwieni.
Bezsilna złość ciska mną po pomieszczeniu. Dlaczego one zniknęły?
-Wizje, no, chodźcie do mnie! Do nogi, kurna!- szepczę i krzyczę jednocześnie, bo jeśli ta próba się nie powiedzie, nie będę miała wyjścia.
Jest tylko jeden sposób na zmuszenie przyszłości do ujawnienia się i ja zamierzam go wykorzystać. W całym swoim życiu miałam tylko jednego przyjaciela i nie pozwolę, by zginął przez brak głupiej rymowanki ze zbawiennym ostrzeżeniem.
Szybkim ruchem, zanim zdążę się rozmyślić, wsypuję szczyptę proszku do szklanki wody i przytykam do powierzchni płomień wysłużonej zapalniczki w gwiazdki. Ogień jest lodowo niebieski, a buchające znad niego opary- jadowicie zielone, co upodabnia naczynie do jakiegoś upiornego znicza w wersji pop-art… Brr! To porównanie niezbyt mi się podoba.
Bo ma o wiele za dużo wspólnego z rzeczywistością.
Pochylam się do przodu, by wciągnąć nosem sprawiający wrażenie toksycznego dym. Ciało protestuje, mięśnie się kurczą, kaszlę… niemal siłą wtłaczam sobie truciznę do płuc i natychmiast zaczyna kręcić mi się w głowie.
Robię to inaczej niż one, ale inhaluję się tym samym, co starożytne Pytie. Tym, co je zabijało.
^^^
Gdy ta zmutowana czarna dziura znów wypluwa mnie na świat, nie wytrzymuję: upadam na podłogę, bo ustanie na nogach jest ponad moje siły. Kto to był? Co to było? Co się, do ciężkiej cholery, dzieje?!
Nie znam odpowiedzi. I nie dane jest mi się nad nimi zastanawiać.
Pomieszczenie, w którym się znajduję, tonie w dziwnych, drażniących drogi oddechowe oparach. Zaczerpnięcie powietrza jest prawie niemożliwe…
Krztuszę się i gorączkowo próbuję uciec z tego zielonego piekła, idąc „na czuja” w stronę wyjścia… Lecz wtedy ją zauważam. Dziewczyna w pochlapanym farbą i upstrzonym plackami zaschniętego wosku ubraniu pochyla się nad szklanką która, niczym wulkan lawę, wypluwa z siebie wielkie ilości trującego dymu… Nie mogę jej tak zostawić, bo się udusi! Zdobywam się na rozpaczliwy wysiłek i robię kilka kroków w jej stronę… Lecz wtem rzeczywistość rozmywa mi się przed oczami…
Powietrze jest tak czyste, że aż płuca bolą. Przychodzi mi na myśl zanurzenie w ciekłym tlenie, ale natychmiast odrzucam to porównanie- tak jest nierealne. Musiałabym wytrzymać w temperaturze minus stu osiemdziesięciu paru stopni… A może minus stu siedemdziesięciu? Poza wszystkim: za dużo szkodzi chyba jeszcze bardziej, niż brak.
-Arachne!- rozlega się krzyk- Arachne, słyszysz mnie?!- czuję na twarzy palce, ciepłe, szorstkie i twarde, ale nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Odpływam po raz kolejny.
+++
„…the angels and the devils try to make ’em their own”
Staram się oddychać głęboko i spokojnie, a przy tym cicho i nawet mi się udaje, ale nie jestem w stanie nic poradzić na dreszcze, które rozsypują się po moich plecach garścią śniegu.
Zabił je. Zabił wszystkie trzy. A teraz jego strzały są wymierzone we mnie.
Złociste fale. Rude loki. Brązowe kaskady. Zlepione krwią, powoli zmieniające w rozwiewany przez wiatr pył…
Zbiera mi się na wymioty. Pomimo tego, że opowiadały mi o tym wiele razy, ja wciąż mam wątpliwości. A co, jeśli nie odrodzą się tak szybko, jak obiecywały? Albo nie będą mnie pamiętać?
Łzy płyną mi po policzkach, nie powstrzymuję ich. Muszę się wypłakać i po prostu wierzyć… tylko na jak długo tej wiary mi starczy?
Na razie jestem stosunkowo bezpieczna- w dziupli na wysokości jakichś czterech metrów nikt mnie raczej szukać nie będzie… A jednak wciąż odczuwam strach. Wtulam się w butwiejące drewno po lewej stronie otworu, by nie można mnie było zobaczyć, a już tym bardziej trafić ze ścieżki i czuję się ciut pewniej (rozważania na temat „Co też tam mieszka” zostawiam na inną okazje, gdy głośny pisk nie będzie skutkował śmiercią na dziesięć różnych sposobów jednocześnie). Oczywiście, wolałabym mieć swoja ukochaną tarczę i cudowny, srebrzysty niczym odprysk księżyca miecz, który był przedłużeniem mojej ręki niemal od urodzenia… ale to teraz niemożliwe: pierwsze strzaskałam na głowie tego osiłka, syna Aresa, a drugie rozpuścił kwas, którym napełniono przyczepioną do strzały buteleczkę. Mam wielką ochotę wmówić sobie, ze to tylko nocny koszmar, ale dłonie: poparzona prawa i porozcina odłamkami lewa, boleśnie przypominają mi, że tragedia, w której gram główną rolę, nosi tytuł „Rzeczywistość”. A jak już jesteśmy przy teatrze: mam do pogadania z tym, kto organizował scenografię- TU SĄ ROBALE!!!
Gdy tak siedzę, drętwieję i staram się nie słuchać chrobotów i szelestów, za które odpowiadają jakieś niezidentyfikowane maleńkie stworzonka buszujące w drewnie (a raczej: „stworzonka, których identyfikowania chcę za wszelką cenę uniknąć”), odkrywam w samej sobie coś, co może zrównoważyć wszelkie braki: złość. Przez szesnaście lat które spędziłam z Arvenn, Ayleen i Adler, to ja zawsze byłam ta łagodna, sprzeciwiająca się zabijaniu. Wtedy brałyśmy tylko to, czego potrzebowałyśmy: ja pieniądze, ambrozję i nektar, ewentualnie fajniejsze ubrania i drobiazgi, one- krew. Teraz, niczym fala tsunami, narasta we mnie niepohamowana furia żądająca, bym pozbawiła tego chłopaka życia, a następnie, po uprzednim zmasakrowaniu zwłok, tańczyła dookoła nich kankana.
Ups! Poprawka: NIE UMIEM tańczyć kankana i nawet nie do końca wiem, jak to wygląda. Ale… w sumie może być cokolwiek, bo jest mi wszystko jedno. Chcę po prostu, żeby spotkało go wszystko, co najgorsze. Na przykład, żeby zżarło go to, co WŁAŚNIE PRZEMKNĘŁO PO MOIM PALCU!
Wtem na ścieżce rozlegają się kroki: ciche i ostrożne stąpanie łowcy. Zamieram, wstrzymuję oddech…
A tuż nad moja głową z drewna wyziera spiżowy grot.
-Wiem, że tam jesteś!- chłopak nie krzyczy, po prostu mówi, nisko i donośnie, a ja już wiem, że ten okropny, wyprany z uczuć głos będzie mnie prześladować w sennych koszmarach do końca moich dni (na milion procent przy akompaniamencie tych obrzydliwych generowanych przez owady dźwięków). O ile, rzecz jasna, dożyję. A patrząc na drugą, czwartą i dziewiątą strzałę… nie jestem tego pewna.
-Wychodź, wychodź!- po plecach przebiegają mi ciarki. Dwunasta, trzynasta, piętnasta… Ile on ich ma? Próbuję trzeźwo myśleć, ale jest to raczej trudne, gdy śmiercionośne narzędzia mijają cię o centymetry, a nogi obłazi robactwo. W standardowym kołczanie widziałam albo dwanaście, albo dwadzieścia cztery, ale nigdy większej ilości, bo by się zwyczajnie nie zmieściły… a on trzy zużył już wcześniej… Ta, której w wyniku obliczeń przypadł numer dziewiętnaście ociera się o moje ramię, przez co prawie wyskakuję ze skóry, bo moja pierwsza myśl brzmi „stonoga!”. Ta kanonada rodzi pytanie: czy łucznik ma spory zapas pocisków, powiedzmy drugi kołczan przy biodrze (nie przypominam sobie niczego takiego, ale mój łeb to sito i poleganie na nim to nienajlepszy pomysł), czy też jest skończonym idiotą i marnuje je bez sensu? Nie mogę zakładać, że to debil, bo jest duże prawdopodobieństwo, że się na tym przejadę i wyląduję u Hadesa na dywaniku, a taki scenariusz mi się średnio uśmiecha…
Dwudziesta pierwsza o pół cala mija moją szyję, dwudziesta druga przecina wypełniony płynem bąbel powstały po oparzeniu. Jestem napięta jak struna, każdy mięsień mam pod kontrolą. Zostawił sobie dwie.
-Nie chowaj się!- i znów ten mrożący krew w żyłach głos… który tym razem przekazuje dodatkowo zatrważające wiadomości- Możesz sobie milczeć, pozostawać w bezruchu i wstrzymywać oddech tak długo, jak ci się żywnie podoba. I tak cię usłyszę.- nad moja głową prawdopodobnie wisi kilkanaście ogromnych znaków zapytania i zaczynam żałować, że to nie kreskówka z Tomem i Jerrym, bo wtedy przynajmniej na coś by się przydały: mogłabym zacząć nimi ciskać, mając nadzieję, że go trafię. Może by ogłuchł? A może to tylko blef? Przecież nie powoduję najcichszego szmeru, nie poruszam ani o minimetr… Nawet zegarek na nadgarstku już nie tyka, od kiedy zasłoniłam się nim przed wymierzonym w policzek sztyletem. Co takiego mógłby wykryć?
Niestety, odpowiedź na moje pytanie dochodzi z dołu (już bym chyba wolała, żeby te pełzające pod korą obrzydlistwa zaczęły gadać!):
-Słyszę, jak bije twoje serce.
Coś chyba mi się w mózgu zacięło- przestałam zwracać uwagę nawet na podejrzane manewry ogromnego żuka stacjonującego dziesięć centymetrów od mojego ramienia. Że co proszę? „Słyszę twoje serce”?! To najbardziej oklepany, kiczowaty i rzygogenny tekst, jaki mógł mu przyjść do głowy! Myśli, że się nabiorę? A może zaraz zacznie jeszcze chrzanić o wyjadaniu mózgów i okrążać „moje” drzewo chwiejnym krokiem, jęcząc przy tym jak zombiak i wyciągając przed siebie rę…?
Nie kończę tej myśli- przeszkadza mi w tym strzała, która przebija drewno tuż przed moją twarzą. By nie stracić oka, odskakuję w ułamku sekundy…
…tym samym stając się łatwym celem dla ostatniej, dwudziestej czwartej strzały.
-Teraz cię mam, empuzo!- chyba mam coś z głową: koleś mierzy do mnie z łuku, a ja potrafię myśleć tylko o tym, że naoglądał się zbyt dużo filmów z „cnymi rycerzami” i samotnymi superbohaterami czy innymi rąbniętymi mięśniakami wmawiającymi sobie, że ratują świat.
No, może jeszcze przeklinam w duchu jego brak spostrzegawczości- do jasnej ciasnej, ja pod żadnym względem nie przypominam moich towarzyszek!
Te bezsensowne dywagacje przerywa świst.
W tym momencie, jak zawsze, pojawia się świadomość ciała. Co to takiego? Ciężko wyjaśnić. To tak, jakby… czuć bardziej. Lepiej panować nad ruchami, mieć kontrolę nad każdym mięśniem, ścięgnem czy stawem, ba! nad każdą komórką! Czas… nie wiem, jak to określić, rozciąga się? Nagle zaczynam dostrzegać niesamowitą ilość szczegółów: zadrapania i oparzenia na dzierżącej łęczysko dłoni, gasnące drgania cięciwy, zawiłe ornamenty wytoczone w drewnie przez korniki (brr!), jasnozielony liść ozdobiony misternym żyłkowaniem… i pocisk. Jednocześnie mknący niczym kometa o pierzastym ogonie i toczący się ospale, jak samochód na głównej arterii komunikacyjnej w godzinach szczytu.
Wychodzę mu na spotkanie.
Bo może i jest zabójczo szybki… ale dla każdego poza mną. Ja rzucam się do przodu i najpierw błyskawicznie przypadam do gałęzi, obejmując ją jak dawno niewidzianego przyjaciela, a potem w mgnieniu oka obracam się o sto osiemdziesiąt stopni- zwisam teraz głową w dół i szczerzę się do ogłupiałego chłopaka, który stracił właśnie ostatnią strzałę- słyszę, jak pocisk wibruje mniej-więcej pół metra wyżej.
Żegnajcie, paskudztwa!
Podciągam się na konar i z prowokującym uśmiechem zakładam nogę na nogę, a potem zaczynam ostentacyjnie rozplatać warkocz i przeczesywać palcami skołtunione włosy. Na szczęście nie znajduje w nich żadnych pasażerów na gapę- w takim wypadku chyba zaczęłabym krzyczeć- lecz niestety, całkiem sporo kłaków wychodzi- zbitki kosmyków opadają ku ziemi niczym wpuszczone do wody krople czarnego atramentu, tańcząc do niesłyszalnej dla mnie melodii.
By postawić kropkę nad „i” w wyrazie „lekceważenie”, zaczynam machać obutymi w obklejone czerwonymi serduszkami z dziwnymi napisami w nieznanym mi języku glany nogami jak mała dziewczynka. Chcę też zanucić coś złośliwego, na przykład jedną z piosenek Nirvany- taką, którą mogłabym opatrzyć komentarzem o jego matce kilka miesięcy przed urodzeniem takiego badziewia, lecz w ostatniej chwili się reflektuję. Z reguły nie obrażam rodziców innych- moi są wystarczająco okropni. Tego się trzymam.
Cicho śpiewam coś innego, co i tak powinno całkowicie wytrącić go z równowagi, a nie stoi w sprzeczności z moimi przekonaniami:
Where the bad folks go when they die?
Don’t go to heaven, where the angels fly
They go to a lake of fire and fry
See ’em again ‘till the fourth of July…
Pod koniec trzeciej linijki mój głos jest już całkiem donośny i mam nadzieję, że dziewczyny też go usłyszą i przyjdą mi z pomocą. Podczas zaplatania włosów zastanawiam się gorączkowo, ile czasu może im zająć odrodzenie się. Godzinę? W przypadku Adler na pewno, u pozostałych… półtorej? Tak czy inaczej powinny się zjawić przeciągu kwadransa lub dwóch… a ja muszę zająć chłopaka, aż moje zmartwychwstałe przyjaciółki przybędą z odsieczą. Może zacznę rzucać w niego chrabąszczami?
Nagle moje rozmyślania coś przerywa. Jakiś dźwięk, którego z początku nie mogę rozpoznać, a gdy wreszcie mi się to udaje, niemal spadam z drzewa.
Śpiew.
On śpiewa i to nie byle jaki utwór:
-Come
As you are…
Coś dziwnego dzieje się z moim ciałem- wyrywa się spod kontroli, jakby żyło własnym życiem. Nie mogę nie odpowiedzieć, ale mam jeszcze tyle silnej woli, że robię to na własnych warunkach.
As you were…
-As you want me to be- zmieniam tekst i pokazuję język, bo tylko na taki opór mnie w tej chwili stać. Z jego głosem jest coś nie w porządku: hipnotyzuje, sprawia, że chce się słuchać i samemu przyłączyć do minikoncertu.
–As a friend
As a friend
-As an old enemy- uderzam w niskie, groźne tony, ale robi się jeszcze gorzej: minimetr po minimetrze zsuwam się z konaru i nie mogę absolutnie nic z tym zrobić.
–Take your time
Hurry up
The choice is yours…- Naprawdę? Jakoś nie zauważyłam.
…don`t be late
Take a rest
As a friend
As an old memoria…
Te słowa wibrują mocą, energią gorącą jak płomień. Wspomnienie… wspomnienie… wspomnienie… każde powtórzenie jest jak szarpnięcie i w końcu dzieje się to, co zbliżało się nieuchronnie: spadam. Wprawdzie ląduję miękko, na ugiętych nogach- w końcu nie raz już zlatywałam z podobnych, a nawet większych wysokości- jednak szok sprawia, że chwieję się jak pijana.
Moje ciało, to któremu zawsze ufałam bezwarunkowo, teraz mnie zdradza: sztywnymi krokami robota zbliża się do chłopaka, który chce mnie zabić.
Bo ma czym: właśnie wyjął z kołczanu strzałę o do połowy strawionym przez kwas drzewcu i nadtopionym grocie- taką nie trafiłby w oddalony cel, jaki stanowiłam jeszcze niedawno. Ale teraz?
Jego hipnotyzujący głos cichnie, lecz ja nadal stoję jak wmurowana trzy metry dalej. Nie mogę poruszyć nawet jednym mięśniem. Nie oddycham. Mam wrażenie, że nawet serce mi stanęło.
-Do dobrych dziewczynek nie strzelam. Ale dobre dziewczynki nie zabijają mi przyjaciół dla butów. Tak robią tylko te złe. A złe wysyłam do piekła.- znów głos jak z horroru i tekst rodem z kreskówki, w dodatku rojący się od niepotrzebnych powtórzeń. Gdyby nie to, że mierzy w moją pierś, chyba wybuchłabym śmiechem.
-Giń, empuzo.- puszczona cięciwa brzęczy niczym struna rozstrojonej gitary. Zamykam oczy i gdy je ponownie otwieram, czas zwalnia.
Ruch jest błyskawiczny, lecz dokładny.
– Problem w tym, że ja wcale nie mam zamiaru zostawać frytką. I jestem heroską, nie empuzą.- mruczę z uśmiechem na ustach, jedną ręką gładząc złapany w locie śmiercionośny badyl, a drugą wyciągając w jego stronę, niby na powitanie- Aranea, córka Afrodyty. Miło było poznać.
Po tych słowach jednym szybkim ciosem łamię mu nos. Upada, a moje nogi, jakby bez udziału woli, załatwiają resztę- przy drugim kopniaku czaszka zapada się z mdlącym chrupnięciem.
Wybucham histerycznym śmiechem.
Jestem szczęśliwa.
Jestem szczęśliwa jak nigdy w życiu.
A jednak żołądek podjeżdża mi do gardła.
***
Pamiętam, że to była akcja jak każda inna: gadanie, chichotanie i jeszcze więcej gadania, zaproszenie na spacer, żarty przy fontannie… a potem szybki cios i błyskawicznie zaspokajające głód dziewczyny. Dalsze obrazy są poszatkowane: moje ręce metodycznie obszukujące jego kieszenie, Arvenn wycierająca usta przedramieniem, moje palce wyciągające z portfela zmięte banknoty, aglety poprzecieranych sznurówek raz po raz wyskakujące z dziurek, komar, który usiadł mi na łydce i próbuje się w nią wkłuć, czerwone naklejki w kształcie serca zasłaniające wytłoczone w skórze logo producenta…
***
Im usilniej staram się wycisnąć ze wspomnień coś więcej, tym bardziej się zamazują, ale kilku rzeczy jestem pewna jak tego, że nie jestem chrabąszczem: po pierwsze, że na sto procent tego gościa nie zabiłyśmy, po drugie, że wprawdzie puściłyśmy go w samych skarpetkach, bez kasy i boskiego pokarmu, ale nie zabrałyśmy mu broni i że, po trzecie, w pobliżu nie zaobserwowałyśmy tamtego dnia ani jednego prawdziwego potwora (chyba że mrówki się liczą)- okolica w promieniu kilkunastu kilometrów była czysta jak…
Jak łza, która teraz, trzy lata później, spływa po moim policzku.
Jak obojętny błękit nieba walącego mi się na głowę.
Jak zimne, białe światło, które wcina się w materię niczym kryształowe ostrze, by wpuścić do tego świata anioła zemsty.
Niebo i piekło bawi się w przeciąganie liny. A tą liną jestem JA.
I w tym momencie chyba wolałabym leżeć bez życia na miejscu tego operującego oklepanymi tekstami chłopaka. Albo nawet, pal sześć, nudzić się, tocząc zbutwiałe drewno jako jeden z setek robali.
Nie czekam, co będzie dalej. Po prostu rzucam się do ucieczki.
^^^
Nie mam czasu absolutnie na nic: ani na zastanowienie, ani na wściekłość, ani nawet na głębszy oddech. Zaraz po pokonaniu siły wciągającego niczym bagno chaosu zauważam dziewczynę o kruczoczarnych włosach zaplecionych w dwa grube warkocze, które powiewają niczym skrzydła przy hełmie walkirii, gdy ich właścicielka biegnie, jakby od tego sprintu zależało jej życie. Rzuca za siebie tylko jedno zalęknione spojrzenie zielonych niczym ciepłe morze oczu, lecz mi to wystarczy: dostrzegam, czego się boi. A raczej: kogo.
Powodem jej paniki jestem ja.
Lecz poza kotarą strachu kryje się coś innego. Historia.
Nie wiem, ile razy jeszcze tego doświadczę, lecz mam całkowitą pewność, że nigdy nie przywyknę do streszczeń ludzkiego życia pojawiających się po kontakcie wzrokowym.
Ta opowieść tego dowodzi- jest tak inna, że chwilami aż straszna. Traktuje o herosce od maleńkości wychowywanej przez empuzy, dorastającej wśród pięknych, nie starzejących się wampirów- wiecznych osiemnastolatek, które z jakiegoś powodu nigdy nie miały najmniejszej ochoty na zabicie jej. O kimś, kto oficjalnie nie istnieje, kto nie ma nawet nazwiska i posługuje się wyłącznie imieniem, kto kradnie by przetrwać… Kto nie zabijał, aż do teraz.
Lecz zanim cokolwiek z tymi wiadomościami zrobić, choćby je przeanalizować… odpływam.
Zapadam się z powrotem w grzęzawisko, z którego odmętów z takim trudem się ostatnio wygrzebałam.
Spadam.
Wiruję jak na karuzeli, coraz szybciej i szybciej, z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami, co podobno ma powstrzymać wymioty. Mówię „podobno”, bo pomimo tych zabiegów kwas raz po raz pali mi gardło i powoduje, że się krztuszę. Świat faluje niczym wzburzone morze, a ja jestem maleńką łódką, miotającą się po jego spienionej powierzchni.
Ktoś coś krzyczy i ten głos jest echem obecności jakiejś większej jednostki, na której sztorm i wicher nie robią wrażenia. Ten głos to lifelina unosząca się w odmętach- coś, czego można się uczepić i trzymać, aż przybędzie pomoc.
Jednak ręce bolą za bardzo, powietrza brakuje zbyt często, a rany i ranki pieką od soli.
Osunięcie się w ciemność przyjmuję niemal z ulgą.
+++
„Walczę ze złem
A zło rośnie we mnie z każdym dniem…”
W oddali konwersują karabiny.
Poszarpana seria krzyczy desperacko: „Nie poddamy się!”.
Odpowiada jej beznamiętny głos, równy niczym tupot butów maszerującego oddziału- „weitergehen” odmieniane przez wszystkie czasy, osoby i tryby. Lecz w żadnym wypadku nie dotyczące nas.
Strzały są pojedyncze, chyba zaczyna kończyć się amunicja: „Idźcie do diabła!”.
„Geht weiter!”
„Hitler jest świnią!”
„Ich gehe weiter!“
…
Ostatni pocisk wylatuje z lufy naszego: „Chrzańcie się!“
„Wir gehen weiter!”- rozbrzmiewa hukiem.
A potem… nie słychać już nic.
Zęby zaczynają mi dzwonić jak szklanki podczas nalotu. Ściskam w dłoni „mielonkę”, lecz to niewiele pomaga. Używanie tych samorobnych granatów to rosyjska ruletka: dziewięć na dziesięć nie wybucha wcale, a te, którym jakimś cudem się udaje, najczęściej wybierają nieodpowiedni moment i urywają ci rękę. A dodatkowo pół twarzy. Jedyna dobra rzecz to to, że można z nimi wyprawiać, co się chce- prawdopodobieństwo eksplozji jest praktycznie takie samo. Znikome.
Jeden z chłopaków leżących na podłodze jęczy cicho przez sen. Podchodzę do niego na paluszkach, choć przecież naokoło wciąż coś hałasuje, klękam i jak najdelikatniej przykładam dłoń do czoła. Które wciąż przywodzi na myśl blachę wystawioną przez wiele godzin na słońce.
Klnę cicho i sama się sobie dziwię: jeszcze ze dwa miesiące temu nie przeszłoby mi przez gardło nawet „cholera”, a to, co wyrwało mi się teraz, jest znacznie gorsze.
Cóż, ona chyba ma na mnie zły wpływ… Ale czy po Niemce można się spodziewać czegoś innego?
Zmieniam chłodne kompresy i przecieram zroszoną zimnym potem skórę, raz po raz wzdrygając się na dźwięk pojedynczych strzałów, które niepokojąco się przybliżają. Raz po raz układam żałosne resztki środków opatrunkowych: zwijam od nowa bandaże i przestawiam trzy pozostałe buteleczki… A potem daję za wygraną i zaczynam po prostu się modlić:
Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum;
benedicta tu in mulieribus,
et benedictus fructus ventris tui, Iesus.
Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus,
nunc et in hora mortis nostrae.
-W godzinie śmierci naszej…- szepczę i zaczynam się trząść. Może i już nie żyję. Może i nie powinnam teraz chodzić, oddychać i myśleć. Może nie jestem prawdziwa. Ale to nie znaczy, ze śpieszy mi się do Szeolu, Piekła, Jeziora Płomieni, Otchłani, Hadesu czy jak to jeszcze ludzie zwą.
Strzały świdrują w uszach i przeżerają mózg kwasem strachu. Powtarzam w kółko „Zdrowaś Mario” i „Ojcze Nasz”, bo tylko te dwie modlitwy znam po łacinie (jidysz używać nie mogę- jest zbyt podobny do niemieckiego). Na ironię zakrawa fakt, że do niedawna w Matkę Boską nie wierzyłam (i nie jestem pewna, czy przypadkiem nadal tak nie jest), lecz pomimo tego proszę o jej wstawiennictwo. Jestem tą dziewczyną od zaledwie kilku miesięcy, a nasze osobowości już się wymieszały: klnę, modlę się i jem każde mięso, jakie się napatoczy, nawet nie pytając, czym było, gdy jeszcze chodziło.
Paf! Paf! Paf!
Za blisko, o wiele za blisko! Trzęsącymi się rękoma raz po raz sprawdzam, czy pistolet jest naładowany. Oczywiście jest. W sumie mam sześć pocisków…
„…jeden dla Wojtka, drugi dla Maćka, trzeci dla Grzesia, czwarty dla Piotrka, piąty dla tego, którego imienia nawet nie znam. I szósty, żebym mogła sama sobie palnąć w łeb.”
Jestem prawie nieprzytomna ze zdenerwowania (o przepraszam: strachu. Lepiej?), a moja dekoncentracja powoduje, że ta, którą wyparłam z tego wysokiego, muskularnego ciała, której zabrałam długie, brązowe włosy i błękitne jak zimowe niebo oczy… wraca z pewnego okropnego miejsca na granicy zaświatów w którym niebo jest czerwone jak krew, a po spękanej pustyni suną olbrzymie węże o ludzkich twarzach, dokąd zepchnęłam ją, by samej móc znaleźć się tutaj i walczyć…
Przychodzi tu, żeby mnie nękać w jakiejś parodii Małego Sabotażu.
Mam to w dupie.
-W dupie, w dupie, w dupie!- powtarzam przekleństwo, zachwycona tym, że nie dręczą mnie już wyrzuty sumienia. Mam je w dupie!
Zaczynam się śmiać. Cicho, oczywiście, ale jednak.
Zabawne jest to, że naprawdę żyć zaczęłam dopiero po śmierci.
Dopiero jako dybuk przestałam przejmować się kolorem naczyń, pochodzeniem mięsa i odpowiednim ubraniem. Dwa miesiące po tym, jak moje ciało- moje prawdziwe ciało, to wątłe i blade, z czarnymi włosami i wielkimi, wiecznie przerażonymi zielonymi oczami- złożono do grobu z całym tym bezsensownym ceremoniałem… po raz pierwszy strzeliłam, zaklęłam, wyjęłam z ciała kulę i kogoś pocałowałam… Właśnie wtedy miałam całkowitą pewność, że robię coś dobrego- a tego uczucia mi brakowało, gdy liczyłam kroki albo zapalałam dziewięć świeczek.
Nie wiem, czemu celowali akurat do mnie. Może im się nudziło? Albo mnie z kimś pomylili? Ale postawiłabym wszystkie moje pieniądze, że powód był w najlepszym razie bardzo błahy. O ile w ogóle istniał.
Taaa, hazardzistka ze mnie.
Ale jak tu nie ryzykować, gdy nad głowami przetacza się burza? Gdy nawałnica ma pioruny z celownikami optycznymi, których największym marzeniem jest trafienie we mnie?
I gdy gromy to niemieckie przekleństwa?
***
Zaraz tu będą. Słyszę ich kroki i czuję, jak wibrują ściany i podłoga.
„Jeszcze mogę uciec…”
Nie, nie mogę. Nie potrafię. Nie chcę.
Wszystko we mnie drży, ale to nie jest mój strach.
-Przepraszam, Greto.- szepczę samymi wargami, bez dźwięku. Właściwie to nie wiem dokładnie, za co. Pewnie po trochu za wszystko: za to, że wepchnęłam się do jej ciała, że pokryłam jej dłonie i nogi bliznami, a także dorobiłam się jednej poważniejszej rany na przedramieniu… i że teraz prawdopodobnie zabiję nas obie. Za jednym zamachem.
Jej świadomość eksploduje mi pod czaszką. Mocujemy się w milczeniu i bezruchu, a przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz- w środku kotłujemy się, próbując wydrapać sobie oczy i krzycząc.
Rozpoznaję tylko kilka słów i żadne z nich mi się nie podoba: „doofe Kuh”, „Nutte” i „Fotze” są tak samo pochlebne, jak gestapowcy mili. Czyli w słowniku powinny się znaleźć w rubryczce „antonimy”.
W końcu zmora częściowo odpływa- na tyle, że jestem w stanie zacząć się zamartwiać.
Takie ataki są coraz częstsze- Greta powoli odzyskuje swoje ciało.
Strasznie mnie to irytuje: z jednej strony strzelam do każdego napotkanego szkopa i walczę z kolaborantami wszelkimi dostępnymi środkami, a z drugiej nie mogę sobie poradzić z jedną rezydującą w moim umyśle Niemką ani mieć pewności, że ona nie przejmie sterów i nie zmusi mnie do współpracy z wrogiem.
Chrzanić ten oddział za oknem! Jeśli nawet przeżyję to starcie… będę miała o wiele poważniejszy problem.
Bo prawdziwe zagrożenie rośnie w moim mózgu jak guz, nowotwór, rak. I pożera od środka…
Kiedyś mnie pobije. Stłamsi i rozdepcze buciorami.
Ale jeszcze nie dzisiaj. Dziś jestem nadal Esterą.
Ręka, która rzuca granat, jest w stu procentach moja.
A granat jest w stu procentach partyzancki- oczywiście nie wybucha.
^^^
Powybijane szyby. Dziury w ścianach. Spalone wraki. Gruz, odłamki i szkło na chodniku. Oraz, oczywiście, zwłoki. Każde z obowiązkową biało-czerwoną opaską na ramieniu.
Szybuję tam, gdzie słychać strzały- choć najchętniej ile sił w nogach zwiewałabym w przeciwnym kierunku, jakby celem mojej podróży był co najmniej koncert Justina Biebera.
Nagle instynktownie padam na ziemię. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, po co, ale jeśli na ustawkach i osiedlowych mordobiciach można się nauczyć czegokolwiek poza przeklinaniem i hodowaniem tulipanów na głowach debili, to tym czymś jest zaufanie do własnego ciała. Skoro ono sądzi, że powinnam się trzymać nisko, to najpewniej ma rację.
Jestem coś winna naszym kochanym dresom: drodzy neandertalczycy, gdyby nie to, że regularnie ganialiście za mną po pięciu czy ośmiu celem zafundowania ***, spuszczenia manta, sprania na kwaśne jabłko czy co tam jeszcze sprawiało wam przyjemność, prawdopodobnie dziś jakiś naziol odstrzeliłbym co najmniej połowę (świecącej!) dupy. Dzięki wielkie za nerwicę, nadwrażliwość i paranoję- takim świrom jak ja to się naprawdę przydaje. Choć tak w sumie to sprawę równie dobrze załatwiłby jakiś pistolet z paroma lekcjami obsługi w pakiecie. Ale ćśśśś, kit z tym. Cieszcie się.
Ostrożnie ruszam dalej, pochylona. Odruchowo sięgam do szyi, po Nareau- z ostrzem w dłoni czuje się dziesięć razy pewniej, nawet jeśli przy broni tych Szkopów mój miecz prezentuje się jak wykałaczka przy Tzar Bombie. W końcu zawsze mogę kujnąć kogoś w tyłek.
Los nie daje mi jednak okazji.
Najpierw posuwając się na czworaka, a potem czołgając i modląc, by wszystko, co może spaść, wybrało sobie na lądowanie inny kawałek usianego odłamkami bruku, docieram na miejsce starcia. Akurat w momencie, gdy wysoka dziewczyna o włosach koloru mlecznej czekolady trafiona w plecy wylatuje z okna na drugim piętrze, wydając z siebie rozpaczliwy krzyk, któremu akompaniuje pięć kolejnych huków.
Paf, paf, paf, paf i paf!
Totalnie głupieję, dokładnie jak wtedy, gdy Annabeth próbuje tłumaczyć mi różnicę między okresem fali a jej częstotliwością- wywrzeszczane słowo brzmi bowiem jak „Scheiße!”, czyli zdecydowanie z niemiecka. A kto normalny w tak rozpaczliwej sytuacji klnie w obcym języku?!
A to rodzi kolejne pytanie:
Po ciężką cholerę oni do swojej napieprzają?!
Nie wiem. I się nie dowiem.
Bo żołnierz, który przechyla się przez parapet dawnego stanowiska dziewczyny, ten, który prawdopodobnie zaszedł ją od tyłu, zauważa mnie i posyła kulę. Precyzyjnie. Cholernie precyzyjnie jak na takiego dupka. Chcę się uchylić, zrobić cokolwiek, lecz nie jestem wystarczająco szybka. Pocisk trafia mnie w sam środek czoła…
Lecz zamiast zafundować mi kąpiel w kawałkach mózgu, odbija się od skóry, delikatnie jak piłka z pianki, nie czyniąc najmniejszej szkody i opada na ziemię: srebrzysty jak księżyc, wirujący jak baletnica i rozgrzany do takiej temperatury, że upał w piekle to przy tym Alaska w środku wyjątkowo mroźnej zimy.
Cóż, ABSy, macie pecha- podziękowania odwołane!
Słyszę jeszcze ostre krzyki w języku nieodmiennie przywodzącym na myśl ujadanie psa próbującego wyrzygać plastikową torebkę i znikam. Znowu.
Oddycham szybko i płytko, jakbym właśnie obiegła cały stan naokoło. Ale nie jestem rozgrzana- szczękam zębami, bo jest mi zimno, tak cholernie zimno, że wyobrażam sobie siebie jako bałwana albo rzeźbę ze zmrożonego śniegu: palce to długie, przejrzyste sople, a włosy pokrywa iskrzący szron. Razem z powietrzem łykam ostre igły bieli, w procesie wymiany gazowej moje płuca oddają do atmosfery suchy lód.
Mam tylko nadzieję, że nie trzasnę.
^^^
Zaraz po odzyskaniu świadomości zaczynam tupać i rozcierać ramiona, co prawdopodobnie wygląda dość głupio, ale jeśli ktoś mnie teraz zobaczy, to jest to jego prywatny problem. Za psychologa nie płacę!
Na szczęście przenikający do szpiku kości chłód zniknął, lecz ciągle obawiam się, że może wrócić… podobnie jak około półtora miliarda innych rzeczy, których się boję.
-Witaj.- na dźwięk spokojnego głosu podskakuję na wysokość (w moim odczuciu) jakichś trzech kilometrów i okręcam się błyskawicznie, by stanąć twarzą w twarz ze… starszą wersją samej siebie. Dosłownie.
Chłonę każdy szczegół: mrużone w sposób, w jaki robi to tylko krótkowidz zielone oczy z czymś na kształt czarnych gwiazd okalających otchłanie źrenic, włosy tak ciemne, że gdy prześwieca przez nie światło wydają się niemal fioletowo-niebieskie, moje kości policzkowe, mój nieforemny nos, moje przypominające groty skierowanych w górę strzałek zarośnięte brwi, moja opalona skóra, która niejednokrotnie załatwiła mi, ujmijmy to eufemistycznie, mały konflikt z bezmózgimi rasistami wyzywającymi ludzi od „czarnuchów” tylko dlatego, że nie przypominają wampirów, mój nieproporcjonalny tułów, moje pocięte, zgrubiałe i pobliźnione dłonie… Mam zwarcie w mózgu. Nad głową powinien mi się w tym momencie wyświetlić dymek zawierający równiutki rządek znaków zapytania. Już od dłuższego czasu nie ogarniam, co jest grane, ale teraz zgłupiałam kompletnie i całkowicie. Przed oczami przewija mi się natrętny pasek z czerwonym napisem „ERROR”.
Cóż, trzeba coś z tym zrobić.
Ostrożnie wyciągam lewą rękę, lecz nie natrafiam na lustro, ekran, tablicę czy czego tam się spodziewałam. Zamiast tego dotykam ramienia- jak najbardziej ciepłego i żywego. Oczywiście, natychmiast odskakuję, lecz na twarzy mojego sobowtóra wykwita uśmiech, coraz szerszy i szerszy.
-Witaj w moim więzieniu, siostro.- odzywa się pogodnie.
-Yyy…-jestem wygadana jak kubeł na śmieci. Odpowiedź składająca się z jednej samogłoski najwyraźniej nie satysfakcjonuje osoby stojącej naprzeciwko mnie. Czeka jeszcze chwilę, chyba w nadziei, że jednak coś z siebie wyduszę, ale z racji tego, że milczę, w końcu traci cierpliwość i zaciska usta w cienką linię, robiąc minę wściekłego mopsa i kładąc pięści na talii. Dokładnie jak ja, gdy się irytuję.
***
-Jestem Arachne, do cholery! Nie poznajesz mnie?- wydarła się tak głośno, że w uszach zaczęło mi dzwonić- Mamy mało czasu, więc albo przestaniesz go marnować, albo ci czółenkiem przyrąbię!- no, taką konwersację to ja rozumiem! Bez sensu wprawdzie, ale przynajmniej przekleństwa i groźby są! W takich sytuacjach nie sposób się pogubić- zawsze wiadomo dokładnie, co odpowiedzieć.
-Tylko uważaj, żeby ten tutaj- pogładziłam klingę Nareau, rozkoszując się fakturą metalu pod palcami-nie postanowił się pobawić.- uśmiechnęłam się, raczej dość upiornie, ale na Arachne II nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
-Dobra, dobra.-wyglądała na niemal… znudzoną- Później. Teraz mam ci coś do przekazania…- nie dokończyła, bo znów zaczęłam się rozmywać. Rzuciła kilka słów z gatunku „pod monopolem o północy”, a potem… przytuliła mnie. Ciałem wstrząsnął dreszcz i zesztywniałam, jak deska lub posąg. Tętno mi przyśpieszyło, a w żyłach popłynęła czysta adrenalina- byłam gotowa do walki, do rozpętania małego piekła na ziemi (lub poza nią?), chciałam zignorować to, że ona wygląda jak ja… Nie zdążyłam.
***
Nim wpadnę w ciemność jak do głębokiej na wiele lat świetlnych studni, słyszę jeszcze zduszony szept:
-Uratuj ją, siostro. Uratuj siebie.
^^^
Wokół mnie uformował się wielki krąg. Tworzą go dziewczyny i kobiety w różnym wieku, od szczerbatych kilkulatek po siwiuteńkie staruszki. Są ich dziesiątki… nie, setki! Postaci mnożą się w oczach- poza kołem stoi już ogromny tłum, wprost nie do policzenia.
A każda jest tak samo wysoka. Ma identyczne czarne włosy (no dobra, za wyjątkiem tych kompletnie babciowatych). I patrzy na mnie zielonymi oczami, jakby odbitymi w lustrze…
Bo wszystko to jestem ja. W różnych wersjach…
Nade mną otwierają się zatroskane niebieskie oczy.
^^^
Biel. Wszystko tonie w spokojnej, pewnej bieli, w ciszy i zapomnieniu, w cieple. W błogości.
Wyglądam… inaczej. Nie potrafię sobie przypomnieć, co dokładnie miałam na sobie wcześniej, ale cokolwiek to było, po zejściu do parteru w opanowanym przez Niemców mieście nie mogło być tak nieskazitelnie czyste jak czarno-srebrna szata, którą noszę teraz. Skrzydła (ja mam skrzydła?!) porosły czarnymi piórami, choć z moich wspomnień wynika, że powinny być… srebrne? Wzdycham ciężko. Chyba muszę zainwestować w jeden z tych preparatów, które łykają starsi ludzie, żeby walczyć ze sklerozą… Heroska nafaszerowana lekami, super po prostu. Czy z byciem półbogiem nie mogłyby się wiązać przyjemności inne niż ciągłe zwiewanie przed potworami i wszelkie możliwe „dysy”, dajmy na to idealne zdrowie, sokoli wzrok i zdolność zjedzenia nieograniczonej ilości meksykańskiego żarcia bez puszczenia pawia? I może na przykład wieczne i niezbywalne prawo do prania każdego, kto wyda się podejrzany (czyli w praktyce wszystkich, którzy podpadną), nie wyłączając nauczycieli, ze szczególnym wskazaniem na germanistów… To tylko takie propozycje są, jakby co.
Nagle tło eksploduje kolorem, a w mojej samotni pojawia się ktoś nowy- dziewczyna o czarnych włosach ściągniętych w warkocz tak ciasny, że aż nabrzmiały jej żyły na skroni. O zielonych oczach, patrzących nieprzytomnie, jakby w gorączce. Z wisiorkiem na szyi.
Nie widzę go, lecz wiem, jak wygląda: to mały, obłażący z czarnej farby metalowy pająk, który, choć niepozorny, jest najlepszym obrońcą na świecie. Mam też świadomość czegoś innego: że gdy ona się poruszy, łańcuszek odsłoni czerwony ślad na szyi- cienką kreskę mówiącą więcej prawdy niż wszyscy politycy w historii świata razem wzięci…
-Chodź.- łagodne słowo spływa z moich ust jak kropla ciepłego syropu klonowego. Używam dokładnie tego tonu, który zapamiętałam i jestem z siebie trochę dumna. A trochę wkurza mnie absurd sytuacji.
Podchodzę do niej i chwytam za rękę, a potem odbijam się mocno, choć nie mam od czego i lecę, naprawdę lecę, a ona nawet nie trzyma mojej dłoni. Nie musi- nie waży nic. Jest tak jak we wspomnieniach…
Ona to ja. Ja to ona.
Moja przeszłość, jej teraźniejszość.
Moja teraźniejszość, jej przyszłość.
Przebijamy taflę świata razem, ramię w ramię. Bo ona też ma skrzydła. Nawet, jeśli o tym nie wie.
^^^
Stoję na czymś śliskim i falującym. Zimno mi. Bardzo. Tak, że zaraz zacznę kląć. Szybko lustruje otoczenie wzrokiem, by wiedzieć, gdzie się znajduje i może znaleźć jakąś kryjówkę przed ewentualnym zagrożeniem oraz przenikliwym chłodem… jednak z moimi oczami dzieje się coś dziwnego. Oczywiście, jestem przyzwyczajona do naprawdę RÓŻNYCH ich akcji, ale to tutaj to totalna przeginka- obrazy wyglądają, jakbym zamiast normalnych okularów miała na sobie takie do 3D. Czytaj: jeśli cokolwiek da się z tej sieczki wywnioskować, to ja jestem na to zbyt leniwa lub głupia. Mamroczę pod nosem coś niecenzuralnego i już mam zrobić krok, gdy zamieram. Bo słyszę głos.
Ewidentnie dochodzący spod ziemi.
***
If I needed someone to control me
If I needed someone to hold me down
I would change my direction
And save myself before I
Ten ktoś (coś?) śpiewał naprawdę dobrze. Jednak było w tym tyle bólu, tyle rozpaczy i poczucia straty podszytego bezsilnym gniewem, że nie sposób było nazwać muzyki piękną.
Znów dostałam dreszczy. Dłonie i przedramiona owiewał mi lodowaty wiatr, a twarz smagały igiełki lodu.
Dlaczego?
Bo, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wirowałam. A moje usta układały się w słowa:
If I needed someone to control me
If I needed someone to push me around…
***
-…I would change my direction…
-Arachne…- dociera do mnie szept, który ignoruję.
-…And save myself before I…
–Arachne!- ktoś mnie woła, ale nie wiem, kto. Nie chcę wiedzieć. Zamykam oczy.
-…drown.
–Arachne!- odpowiedź zaczyna mi świtać, lecz gdy obroty stają się coraz szybsze i szybsze, całą moją uwagę pochłania kwestia utrzymania się na nogach.
Rolling faster than I’m breathing…
-Arachne!
Drown
Rolling faster than I’m breathing…
-Arachne!
Drown
Rolling faster than I’m breathing…
-ARACHNE!!!- nie wytrzymuję i otwieram oczy.
A czarna, zimna woda zamyka się nade mną jak wrota śmierci.
Tonę.
Pink Floyd, poezja, Cuba de Zoo, Nirvana, Dżem, Farben Lehre, Grechuta, Three Days Grace… możecie nie lubić. Mi nikt nie zakaże.
Tym, którzy myślą podobnie- na szczęście.
Hej masz fajny gust mistrzu Z tego tam to słucham Pink Floyd też zamieściłam kawałek ich piosenki w swoim opku i Nirvanę… Słucham innych również Led Zeppelin, The Beatles, Sabaton, Iced Earth, MAchine head… itd. A teraz od rzeczy
OPKO:
Geniusz (wow)
szok (OJEJEJ o.O)
Przerażenie (Ja nie umiem pisać!)
Uwielbienie (Boskie, kocham, wielbię!!!!)
Jak zawsze bezbłędna ;D Super;)
Chrzanić literówki, zawiesiłam się!
Literówki?! Gdzie?! Jezu, przepraszam!!! Poprawiałam to przez całe wieki i nadal wszystkich nie wyłapałam?! Sorry
A nie.
***! Starą wersję wysłałam! Głupia ja!
Zabijcie mnie!
Dlaczego prawie we wszystkich komentarzach chcesz, żeby cię zabijać?
Bo mam powód!
Ale śliczne opko! Nie widziałam żadnych literówek, ale to chyba przez wspaniałość tekstu
Arachne jesteś moim mistrzem
.____________________________.