Nie przeraźcie się. Wyszło zbyt romantyczne i zdecydowanie zbyt mroczne, ale cóż poradzić. Po godzinie 23.00 same mroczne i nieszczęśliwe pomysły przychodzą do głowy. Mam nadzieję, że to jednak Was nie zrazi i przeczytacie moje opowiadanie. Nie myślcie tylko, że to, co spotkało moją bohaterkę, spotkało i mnie. Błąd. Niewybaczalny wręcz 😉 Uprzedzam z tego prostego powodu, że moja znajoma po przeczytaniu tego przytuliła mnie i grobowym tonem wyszeptała takie oto słowa: „Tak mi przykro… Nie miałam pojęcia, przepraszam. Ale razem damy radę, wyjdziesz z tego. Tylko nie odbieraj sobie życia…”. [No dobra, troszkę przesadzam xD] Nie zmienia to jednak faktu, że kolejną godzinę spędziłam na przekonywaniu jej, iż naprawdę nie cierpię na depresję, nie mam zamiaru popełnić samobójstwa i że mój luby ma się całkiem dobrze 😉
Dla Boginki, która pierwsza mnie powitała.
Dla Arachne, która natchnęła mnie do napisania czegoś, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Dla Chione, za jej opowiadania i niesamowitą artystyczną płodność. Za cóżby innego.
Dla Dionizony, za bułki na czacie, o których pewno już zapomniała.
Oraz dla tych, których świat legł w gruzach, zanim przekazali go swoim dzieciom.
******
Ból. Przerażający, przytłaczający, wszechogarniający. Nikt z Was nie zna prawdziwego bólu. Jest to coś tak starego, mistycznego i wiecznego, że przekracza to nasze wyobrażenia. Śmierć i cierpienie istniały od początku. Nawet miłość jest młodsza… Bo ona narodziła się wraz z sumieniem, duszą, rozumem i uczuciami. Ból towarzyszył nam od zawsze.
Bólu nie da się opisać. Nie da się go zrozumieć. A jednak wiemy, czym on jest. A raczej mamy nikłe wyobrażenie o nim. Nie wiemy, jak bardzo możemy cierpieć, póki tego nie doświadczymy.
‘Rany się goją, a najlepszym lekarstwem jest czas.’ Rzeczywiście, niektóre goją się, bladną, znikają. Aż wreszcie o nich zapominamy.
Jednak istnieją i takie, które nigdy się nie zabliźnią. Głębokie, wieczne, stają się częścią nas i nie wyobrażamy sobie już bez nich życia. Życia, które jest dla nas karą. Życia w cieniu swojej przeszłości. Rozpamiętując to, co było, nie dbając o to, co jest, żywiąc nadzieję, że niczego już nie będzie, trwamy w wiecznym więzieniu. Więzieniu, który zbudował dla nas los, które sami sobie wykuliśmy. Więzieniu, z którego nie ma ucieczki. Klatki wspomnień. Otchłani nicości, w której grzęznę… Znikam…
******
Nazywam się Vanessa Bloom, mam dziewiętnaście lat i jestem morderczynią. Zabiłam jedyną osobę, która była dla mnie ważna. Jedyną osobę, dla której rzuciłabym się w ogień. Kogoś, kogo szczerze kochałam. Jego imię, wyblakłe i suche, nie jest już miodem dla moich uszu. Wzbudza lęk, wzbiera poczucie winy, wyciska łzy… Boli. Nie pamiętam już Jego twarzy. W wyobraźni kreślę tysięczne lico, staram się Go odtworzyć. Jego uśmiech. Jego spojrzenie i aksamitne włosy. Ale nie mogę. Nie umiem.
Nigdy nie pogodzę się z faktem, że pozwoliłam Mu tak po prostu zniknąć z mojego świata. Karzę sama siebie. Wbijam nóż w przedramię. Ból fizyczny może być niczym odkupienie, zadośćuczynienie, zapłata. Cicho szepcę słowa modlitwy do wszystkich bogów jakich znam. Wiem, że te puste słowa mi Go nie zwrócą, ale nie przestaję. Powoli dociera do mnie informacja o bólu. Ale przecież każdą informację można zignorować. Ból jest zbawienny, pozwala choć na chwilę zapomnieć o prawdziwym cierpieniu.
Chcę umrzeć. Nie zasługuję na życie, skoro Jego już tu nie ma. Płaczę. Moim ciałem wstrząsają dreszcze tak silne, że czuję rozrastającą się w klatce piersiowej dziurę. I nic już nie istnieje. I nic już się nie liczy.
Ale znaleźli mnie.
Czuję, jak ich ciepłe ręce podnoszą mnie do góry i prowadzą znanymi ścieżkami.
Ktoś otula mnie kocem, ktoś inny szepce puste, oklepane słowa pocieszenia. Mam ochotę zaśmiać mu się w twarz.
Niewidzącymi oczyma spoglądam w dal. Mój wzrok płynnie prześlizguje się po znajomych kształtach, sylwetkach, twarzach i krajobrazie. Obóz Herosów.
Widzę dzieci pół-krwi, podobne do mnie, a jednak tak inne i odległe. Wiem, że kiedyś też taka byłam – wesoła, naiwna, roześmiana. Trwałam w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, że ze wszystkim sobie poradzimy. Ja i On. Na zawsze razem. A jednak przewrotny los postanowił zgnieść nasze marzenie, obrócić nasz świat w pył, odesłać Jego duszę, a moją zatruć. Zniszczyć mnie. Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko bezkształtnym cieniem dawnej siebie. Vanessy, którą On kochał. Roześmianej, z błyszczącymi wesoło oczami, lekko piegowatej, rumianej, pełnej wdzięku i optymizmu. Patrzącej na wszystko przez różowe okulary. Tańczącej wokół ogniska, najgłośniej śmiejącej się z dowcipów Travisa, wstającej o świcie ze złotymi kosmykami w kompletnym nieładzie, plotącej wianki z polnych kwiatów i stającej do walki w obronie przyjaciół bez cienia wątpliwości. Wpierw co wieczór posyłającej Mu nieśmiałe spojrzenia, potem całusa na dobranoc. Ale to, co się stało, to, co zrobiłam zniszczyło mnie na zawsze.
To było dokładnie miesiąc temu.
Wiem, że wojny już nie ma, ale ona zabrała mi więcej, niż ktokolwiek, kiedykolwiek zdołał mi wydrzeć. Zabrała uśmiechy, czułe gesty. Miłość. Przyjaźń. Zabrała sens życia.
******
Obrona Olimpu.
Chyba największe działanie wojenne, jakie Herosi podjęli od wieków. Wielkie zwycięstwo. Chwała Percy’ego Jacksona. Zaszczyt Annabeth Chase. Powinność Nica di Angelo. Odwaga Clarisse, dziecka Aresa. Duma Zeusowej córki – Thalii. Mój koszmar. Jego – koniec.
******
(…) Szczękał oręż, kruszyły się kopie i uginały tarcze. Jęczały miecze, ścierając się o siebie w walce o wszystko. Pod napierśnikami chowano ból. Pod hełmami skrywano oczy pełne strachu. Zmuszone do walki dzieci – herosi, a w ich oczach dzikość. Zwierzęce pragnienie przetrwania, tak niegodne, a jednak obecne. Cicha walka z przeznaczeniem. Pozbawione godności, głuche na apele serca i rozumu woskowe lalki stały naprzeciw łaknącym śmierci mordercom bez honoru.
Agonia.
Znalazłam się w samym sercu tego wiru zła, na wojnie, której dawnej Vanessie nie dane było przeżyć. Cięłam wroga z ginącym się na ustach niemym wołaniem o pomoc. Moja ręka nie zawahała się przebijając na wskroś ludzi, nie trzęsła się wydzierając życie z ciał rówieśników, nie cofnęła się gasząc życie w oczach zagubionych braci pół-krwi. Przerażona własną bezdusznością, walczyłam niczym robot, bo stawką było bezpieczeństwo całego świata, jakiego znałam. I chociaż na dnie własnej duszy, w zakamarkach serca, skrywałam uśmiech Jake’a, pierścionek i widmo białej sukni, nikt o tym nie wiedział.
‘Herosi nie żyją wiecznie, Vann. Ale czas, który mi pozostał pragnę przeżyć u twojego boku, a zgasnąć w twoich ramionach. Przeżyjemy tę wojnę i spędzimy razem resztę życia. Przysięgam.’ – słowa wypowiedziane niecały tydzień temu jarzyły się silnym, oślepiającym blaskiem dając mi nadzieję na lepsze życie. Na nowy początek i stworzenie rodziny, której zawsze pragnęłam. A byłam tak blisko, zaledwie o krok. W snach gnębiły mnie niespełnione marzenia. Na jawie prześladowały zwierzęce pragnienia. Nie mogłam się pozbyć się nawiedzającej mnie co noc wizji dziecka – uśmiechającego się do mnie chłopca o złocistych jak moje włosach i onyksowych oczach Jake’a. Naszego dziecka.
Ale na razie przyszłość nie miała znaczenia. Przeszłość się nie liczyła. Marzenia były nieosiągalne. Musieliśmy walczyć o naszą teraźniejszość. Pełną krzyków, jęków, bólu, cierpienia. Cuchnącą śmiercią, mieniącą się szkarłatem przelanej przez nas krwi. Z każdym dniem było coraz trudniej, a strach, śmierć i ból szerzyły się wśród nas niczym bezlitosna zaraza niszcząc oddziały od środka. I wreszcie nadeszła ostateczna bitwa. Resztki naszych broniły Empire State Building, gotowi oddać ostatnią kroplę pół-boskiej krwi za nieodłączną część naszego życia – za rodzinę i niepewną przyszłość. Za miłość. Ale nawet to nie było nam dane. Krąg nieprzyjaciół zacieśniał się niebezpiecznie pozbawiając nas drogi ucieczki. Kiedy między śmiercią, a Olimpem było zaledwie kilkanaście metrów zwątpienie, strach, rezygnacja i zmęczenie budziły się ze zdwojoną mocą, gubiąc nasze nadzieje i pozbawiając nas chęci walki. Coraz wyraźniej dostrzegaliśmy, że znajdowaliśmy się na straconej pozycji, że nie ma już dla nas nadziei. W naszych oczach malowało się przerażenie, ale wrodzona wola przetrwania nie pozwalała się poddać. I kiedy staliśmy już nad przepaścią, posiłki z Hadesu przywróciły nam to, co zostawiliśmy za bramami Olimpu: honor, godność, waleczność. Ale nawet ich przybycie nie stanęło na drodze Kronosa do zemsty… Kiedy śmiertelnicy zaczęli się budzić zapanował pełen przerażenia i dezorientacji bezwład. Rozerwani pomiędzy obroną niewinnych, a silną ofensywą nie potrafiliśmy podjąć żadnych zorganizowanych działań. I właśnie w ciągu tych ostatnich, dramatycznych minut walki rozegrał się mój prywatny, cichy dramat.
Najpierw radość. Ostatni z naszych wrogów padali z naszych rąk. Znikali w kłębach dymu i prochu lub broczyli się krwią na chodnikach. Wtedy usłyszałam jęk kopii przeszywającej ciało i głuche uderzenie o ziemię. Kiedy do moich uszu dotarł znajomy, ale teraz ciężki, przerywany oddech poczułam bolesne ukłucie w sercu. A potem wszystkie moje najstraszniejsze koszmary się ziściły, moje marzenia prysły niczym niewyraźny sen, a cały świat legł w gruzach. Wystarczył ułamek sekundy. Tyle samo, ile zajęło mi przebicie na wskroś mordercy Alex’a. Wiatr poniósł lotny, teraz już nieszkodliwy pył w morderczym wyścigu do Świata Umarłych, gdzie na sąd czekała już dusza mojego ukochanego (…).
******
Wojna skończyła się godzinę później. Ale dla mnie nie było zwycięstwa. Nie ponieśliśmy też porażki. Mój świat stanął w miejscu, a czas przestał się liczyć. Nie dane mi było nawet spełnić ostatniego życzenia Alex’a. Nie wzięłam go w ramiona, nie towarzyszyłam mu w ostatnim oddechu na tym świecie, nie zamknęłam mu powiek. Zanim zdążyłam zareagować, przed oczami zobaczyłam boginię. Szkarłatne oko wejrzało w głąb mej duszy, a aksamitny głos kazał mi spać.
– Nie trudź się, moja córko. Cierp w ciszy. Umieraj w samotności. – szepnęła kobieta w czarnej todze. Przytomność odzyskałam dzień później.
Najpierw liczyłam minuty. Potem godziny. Kilka następnych dni zajęło mi przekonanie samej siebie, że już nigdy Go nie zobaczę. Pierwszy z wielu tygodni tonących w gorzkich łzach był koszmarem. Codziennie obwiniałam się o jego śmierć, nie mogąc zaznać ani chwili spokoju. To ja miałam zginąć. On chciał mnie ochronić. Zabiłam go.
Miesiąc stał się torturą.
Żyjąc jak roślina wśród roześmianych twarzy, jak cień na szczęściu innych, jako dodatkowe obciążenie, nie potrafiłam znów się odnaleźć. Nie tylko śmierć Alex’a była tego powodem. Co noc nawiedzały mnie wizje brutalnej, dzikiej wojny. Morderstw. Tortur. Największych okropieństw tego świata, najgorszych zbrodni. Codziennie widziałam więcej zła w świecie, który kiedyś kochałam. Dawniej widziałam szkarłatne róże namiętności, dziś – zdradzieckie, symbole cierpienia i zagłady. Kiedyś co wieczór podziwiałam romantyczny i piękny zachód słońca, teraz zbroczony krwią niewinnych. Każdej nocy budziłam się zlana zimnym potem, przed oczami mając pełne łez oczy Żydowskich dzieci zabijanych w gettcie, słysząc błagające o litość głosy matek i cichy krzyk agonii mężów. Moim ciałem wstrząsały dreszcze. Gryzłam dłonie, aby stłumić płacz. Wymiotowałam własną krwią czekając śmierci. Czekając ukojenia. Pragnęłam śmierci jak powietrza i dlatego starałam się za wszelką cenę pospieszyć to, co nieuniknione. Nadeszła szybciej niż myślałam.
We śnie widziałam kobietę. Nie wiem, jak wyglądała. Była raczej uosobieniem czystego i szczerego piękna, tak niedefiniowalnego, że opisanie jej wyglądu graniczyłoby z cudem.
– Cierpisz, moja droga… – szepnęła, a jej głos był słodkim wspomnieniem. Cudowną mieszanką głosu mojej mamy, ukochanej babci, młodszego brata, mojej przyjaciółki Karo i głosu Alex’a. – Cierpisz, a w twoim sercu nie widzę już dawnej radości i chęci życia. Cierpisz przez miłość. Cierpisz przeze mnie. – po jej alabastrowym policzku potoczyła się gorzka, mieniąca się turkusem łza. Smutek Afrodyty był tak szczery i bolesny. Nie chciałam tego, nie chciałam zasmucać bogini. Jej jedna łza bolała bardziej niż morze przelanych przeze mnie w ostatnich dniach. Była esencją miłości, dla mnie – utraconych marzeń.
– Pani…
– Ćśśś… Moje dziecko, to ja dałam ci ból. Teraz pragnę ci dać ukojenie.
– Ale, Pani… – bogini uciszyła mnie skinieniem dłoni i uroniła jeszcze jedną łzę, tym razem w kolorze głębokiego grafitu, i zebrała ją do niewielkiego, kryształowego pojemniczka.
– Oto twoja nadzieja. – szepnęła podając mi owy misternie rzeźbiony flakonik. I znikła w rozbłysku bladego światła pozostawiając po sobie słodki zapach magnolii, pieczonych kiełbasek i morskiej bryzy. Zostawiając mnie z sercem pełnym pustki i bolesnej, namiętnej tęsknoty.
******
Był to pierwszy od dawna poranek, kiedy zbudziłam się nie mając mdłości i bez dantejskich scen przed oczami. W dłoni ściskałam niewielki, emanujący dziwnym ciepłem pojemnik. Na jego dnie spokojnie spoczywała grafitowa łza Afrodyty, trwając w błogiej nieświadomości swej straszliwej mocy i niszczycielskiego przeznaczenia. Decyzję podjęłam już dawno temu.
Szybko wstałam z łóżka, obrałam się najpiękniej, jak tylko potrafiłam. Do niewielkiej sakiewki wiszącej na mojej szyi wrzuciłam kilka złotych drachm. Pewnym krokiem, z wysoko uniesioną głową ruszyłam na spotkanie przeznaczeniu. Przeznaczeniu, które wyjątkowo, tworzone było tylko i wyłącznie przeze mnie. Czułam się spełniona, czułam tez, że tego pragnę. Całym sercem, gorąco pragnęłam wyrwać się z więzienia pełnego bólu i wspomnień, które przewrotny los wykuł specjalnie dla mnie. Każdy kolejny krok wyrywał mnie z klatki. Był decyzją, był moim małym, osobistym zwycięstwem nad światem i cichym wołaniem o pomoc jednocześnie. Ale nie pragnęłam pomocy żywych – wołałam przychylności zmarłych. W ciszy mijałam mój dom spowity w słodkim, nostalgicznym tchnieniu Morfeusza – Obóz Herosów. Miejsce, gdzie się urodziłam. Gdzie żyłam. Gdzie zaraz zginę. Przy akompaniamencie tęsknych pieśni drzew dotarłam na plażę, gdzie swoją własną arię huczało morze.
– Do zobaczenia.
Ostatni ruch – ten najtrudniejszy. Z niewidzącymi oczami utkwionymi w horyzont, ze zbudowaną ze wspomnień twarzą Alex’a przed moją twarzą, roniąc jedną łzę na pożegnanie przyjaciołom, ale nie żałując, przyłożyłam kryształową fiolkę do ust. Bólu, który powodowała rozlewająca się po moim ciele trucizna – miłość, nie odczuwałam. Liczył się tylko On i tysiące niewinnych istnień, pozbawionych życia w imię mistyfikacji i zła. W imię terroru. Tysiące głosów umęczonych dusz kibicowało mi gorliwie, kiedy zwijałam się w piasku przy zatoce Long Island. Widmowymi dłońmi gładzili moje trzęsące się w konwulsjach ciało. Pomogli powstrzymać ostatni oddech i wydać ostatnie tchnienie. Zamknęli mi powieki. I tylko jeden wątły, szkarłatny cień przysłonił mi światło – sylwetka mojej matki, której nigdy nie poznałam – Kery. Tak bogini śmierci gwałtownej żegnała swoje jedyne dziecko – chorą z miłości córkę nawiedzaną strasznymi wizjami – delikatnym skinieniem głowy i słowami: ‘Jestem z ciebie dumna’.
Grzebiąc swoje marzenia, spełniłam pragnienia. Zyskałam wolność i spokój duszy.
Płynąc na barce Charona widziałam dziecko. Dziecko o onyksowych oczach Alex’a tonące w gorzkich wodach rozpaczy – w Styksie.
nie wiem co napisac…
Ja… Tez to przezylam i nikt o tym nie wie… Nikt oprucz was.
A teraz czytajac to wszystko do mnie wrocilo…
Ale dziekuje ci za to. to opkobylo piekne az za…
Carmen ja placze lecz dziekuje ci za to 😀
Thalio… Tak mi przykro.
I dziękuję za miłe słowa
Łał…
O.O
Dziewczyno…
Czytam to po raz nie wiem, który i znów odkrywam w tym coś nowego i wspaniałego za razem…
*.*
Dlaczego JA TAK NIE PISZĘ??? 😀
Chyba nie byłoby dobrze, gdybyś tak pisała. Zmarnowałabys swój talent! Piszesz INACZEJ [czyt. ‚lepiej’]. Ja osobiście jestem ogromną fanką Twojego stylu 😉
Poryczałam się no….
Carmen to pierwsze twoje opowiadanie jakie przeczytałam i już jestem w nich zakochana.
To jest boskie, takie smutne ale jednocześnie jakby pogodne, a przy tym wcale nie przesłodzone. piękne i tyle.
Możesz mnie dodać do listy twoich wiernych fanek 😀
Mam nadzieję, że przeczytasz więcej moich opowiadań, i że przypadną Ci do gustu
I przepraszam. Naprawdę nie chciałam, żeby ktokolwiek płakał
To opowiadanie jest boskie. Nie wiem jak ty , Chione, Arachne czy Ariadne twk pięknie opisujecie uczucia! Po prostu wam zazdroszę…
Dobra więc tak; To jest boskie… Ale jednak psujesz mi psychikę i przeczytałam (jaka ja głupia>..<
No i widzisz! Właściciele psychiatryków powinni mi podziękować! 😀
Powinnaś wydać książkę. I nie, nie w przyszłości – Ty masz to zrobić TERAZ. Teraz Twój styl jest przepiękny, przepełniony wieloma bardzo dobrze użytymi środkami stylistycznymi i ociekający emocjami. Tak właśnie piszą pisarze! Jesteś gotowa! Acha, i jakby co, to chcę autograf. ;D
EJ, jeszcze się zarumienię!!! 😀
Ale nie sądzę, żebym była gotowa do pisania KSIĄŻKI! Arachne to co innego 😉 Ja nie wytrzymałabym chyba tyle czasu z jedną historią… Mam ich za dużo w głowie! I nie sądzę, żeby ktoś chciał ją kupić 😛
Ja kupię na tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset procent. XD
[Klnie] Przez Ciebie oczy mi się pocą!
Ludzie, do cholery, TO SIĘ, KU***, NAZYWA OPOWIADANIE!!!
Ja pierdziele… W życiu nie spodziewałam się usłyszeć takich słów z TWOICH ust, Arachne 😀
Kur*a czy wiesz że cała się trzęsłam ja osika czytając to opoko! Naprawę. To jest świetne. Znalazłam tylko jeden mały błąd. Taki maluteńki. ‚Mu’ piszę się chyba z małej litery. Ja chcę więcej twoich opowiadań.
Wszystkie zaimki dotyczące Alex’a pisałam z wielkiej litery Żeby jeszcze podkreślić uczucie, jakim darzy go Vanessa
O bosze, jakie piękne, smutne, wzruszające, nostaligiczne i nie wiem w sumie jakie jeszcze…
tak z ciekawości, ile ty masz lat, że tak piszesz o.O gimazjum, liceum, wyzej? @.@
Gimnazjum. Ostatni rok gimnazjum 😉
A może to sam Rick Riordan albo inny świetny autor nauczył się polskiego i pisze pod pseudonimem Carmen Knight… *o*
Przeczytałam 😀
Więc jak wydasz książke, to opłacisz mi ten psychiatryk ? (bo muszę ją przeczytać <3 )
Nawet założę fundację, żeby pomagać moim ofiarom 😀
O matko… Ja rycze. ;c Opisałas to wszystko z czym walczę od roku. ;/
Takie smutne, ale jednocześnie piekne. Cudownie napisane: sa genialne opisy, uczucia i wystarczająca długość.
Pozwol ze dopisze cie do osob ktorych książkę musze miec