“Ad victoriam
Ex machina
Non sibi sed patriae”
-Ogień…ogień na murach!- wrzeszczy na wpół żywy goniec, kopiąc mnie w plecy i wskazując w kierunku Baszty Hipokampów. Podrywam się z ziemi i łapię tarczę, ale on na to nie czeka, tylko biegnie powiadomić Etę.
-Thetazbiórkaaaaa!- drę się, a gdy zaaferowani chłopacy wyskakują spod kocy, biegnę co sił wywalić z posłań Rho, po drodze poprawiając gorset i narzucając bluzę.
-Pobudkaaaaa! Ogień na murach!- krzyczę w ucho pierwszej, która natychmiast łapie swój długi łuk i zaczyna okładać nim po nogach sąsiadki. To wystarczy. Obowiązek odfajkowany.
Znów gnam na złamanie karku, tym razem do mojego plutonu, który dopina ostatnie guziki i ustawia się drużynami.
-***!- rzucam nieregulaminową komendę i mknę na czoło, próbując jednocześnie zacisnąć pas.
A pluton Theta z kompanii Artemis podąża za mną, za swą Kerą. W ogień. Na rzeź. Na śmierć.
***
Mimowolnie zaczynam szybciej oddychać. Ten zapach… Te krzyki… Te pełzające po ścianach światła, przywodzące na myśl Równinę Kar…
HEY! Nie wolno się bać! Strach hamuje!
A jednak nie mogę powstrzymać skrzywienia ust.
Baszta stoi w ogniu, a wokoło walają się płonące belki i biegają cyklopi, którym żar, niestety, nie szkodzi. Latają iskry, maczugi oraz przekleństwa… I to wszystko stara się opanować oddział wartowniczy.
-Melduję Thetę, przejmuję dowodzenie!- wrzeszczy Aaron, mijając pędem pokrytego sadzą dowódcę zmiany i bardziej waląc niż klepiąc go w ramię, a potem wykrzykuje rozkazy do trzydziestu kilku zaspanych chłopaków:
-Drużyny pierwsza i druga, mur!- wskazuje na otwarte paszcze ulic i nieprzepisowo dodaje- Nie wpuszczać *** do miasta! Warta mur, obstawić prawą! Drużyna trzecia szachowni…- w tym momencie maczuga prawie urywa mu głowę…
-Zatkaj się!!!- drę się, a potem rzucam, jakby od niechcenia- Dobra, tłuczemy ich i wracamy spać. Jazda!!!- ostatni wyraz to wysoki pisk z wyraźnie słyszalną nutą szaleństwa, po którym rzucam się w piekło.
***
Siekę, tnę i rąbię, niczym demoniczna kosiarka, a dziesięciu chłopaków idzie w moje ślady. Wyczuwam odpowiedni moment i zaczynam skandować bojową pieśń naszej armii:
–Ad victoriam– mój głos przebija się przez wszechobecny żar i dociera do reszty oddziału, który podejmuje zaśpiew:
– Ex machina– dźwięk, niby boska ręka, rozgania unoszący się w powietrzu popiół- Non sibi sed…- potwory stają jak przymurowane- …patriae!– zasłuchane w prostą melodię, zdarte, fałszujące głosy i niezrozumiałe słowa, przestają walczyć.
Nawet nie zauważają, że giną. Wolą słuchać muzyki.
Muzyki własnej śmierci…
-Melduje Dzetę!- na Aarona wpada Ost, a dziwna atmosfera momentalnie się ulatnia. Poczwary potrząsają głowami, skonfundowane, ale powoli, powoli zaczynają wychodzić z transu… Bronić się…
BUM!
Fala gorąca uderza niczym taran, z nieba spada deszcz iskier, a dym atakuje nozdrza ze zdwojoną siłą.
Wszystko ginie w morzu nieznośnego żaru i szarości, gdzieniegdzie naznaczonej czerwienią i złotem.
Rozpoczyna się bitwa.
W bezsilnej złości mocniej zaciskam dłoń. NIENAWIDZĘ walk w mieście. Nie do tego nas szkolono, nie mamy zbyt wielkiego doświadczenia ani szczególnie błyskotliwego planu, za to nadal odzywają się w nas (a przynajmniej we mnie i moim przyjacielu) odruchy wyćwiczone na otwartym polu, z większymi oddziałami, PRAWDZIWYMI plutonami, a nie trzydziestoosobowymi namiastkami…
Ale nie mamy wyjścia.
Z wrzaskiem ponawiamy atak na znienawidzone monstra.
***
-Wszyscy cali?!- pytam donośnym głosem, ale zaraz się poprawiam, by pytanie zabrzmiało bardziej formalnie:
-Straty w ludziach?!- krzyczę do żołnierzy, zarówno z mojego plutonu, jak i z oddziału wartowniczego- Meldować o obrażeniach! Podać przebieg potyczki!- podbiega do mnie czterech chłopaków, którzy ustawiają się w idealnym szeregu. Podchodzę do pierwszego z nich, dowódcy straży którego imienia nie pamiętam. Podnoszę lewą, naznaczoną wypaloną thetą dłoń do tatuażu na prawym przedramieniu, a potem do czoła, a niewysoki, jasnowłosy trzynastolatek powtarza gest, lekko zadzierając głowę, by spojrzeć mi w twarz.
-Melduję, że straciliśmy czterech, pięciu raniono, w tym dwóch ciężko!- wykrzykuje na jednym oddechu.
Zawsze strasznie mnie wkurzały te formułki i mówienie o poległych jak o przedmiotach, ale zagryzam wargi… On nie jest nasz. Może donieść…
-Ranni w lazarecie?- pytam tylko.
-Melduję, że w drodze!- znów krzyczy, aż kropelki śliny pryskają mi na rozpaloną twarz.
-Jak doszło do wtargnięcia?- z trudem powstrzymuję się przed dodaniem czegoś od siebie, na przykład kilku wyrazów określających, opisujących potwory.
-Melduję, że dwadzieścia trzy minuty przed końcem warty przez mur przeleciała Chimera, która podpaliła basztę. Melduję, że została szybko unieszkodliwiona, ale w tym samym czasie przez mur przedostali się cyklopi. Melduję, że wezwaliśmy pomoc. Melduję, że cztery minuty po ataku dowodzenie przejął dowódca plutonu Theta kompanii Arte…
-Idźcie zarządzić ewakuację, na dwie ulice stąd. Odmaszerować!- przerywam mu, a gdy blondyn odchodzi i zaczyna wrzeszczeć na swoich, mogę wreszcie zająć się kolegami z plutonu.
-Ok… zabili nam kogoś?- pytam, w duchu modląc się do Aresa o odmowę… której jednak nie otrzymuję. Podnoszą się dwie dłonie, pierwsza z jednym palcem, ale druga z dwoma…
-Kogo?- pytam, bardzo starannie ukrywając drżenie głosu. Ja tu dowodzę i to ja muszę być twarda.
-Jasona… i prawie Oksa, cholery rozwaliły mu nogę od kolana w dół… Niech ich Zeus przeklnie i Ares skopie!- Wig jest wściekły i nie on jeden. Wszyscy na swój sposób lubiliśmy rozgadanego i niezdyscyplinowanego Jasona, zwanego Szczygłem, choć nie raz i nie dwa dostawaliśmy przez niego kary… był częścią oddziału… I miał tylko dwanaście lat…
-Oks w lazarecie?- odpowiada mi kiwnięciem głowy-Coś jeszcze?- pytam, choć nie mam ochoty na odpowiedzi.
-Parę zadrapań, Mor oberwał w łuk brwiowy, ale było więcej krwi, niż bólu. Wysłałem go z Oksem, pomoże mu dojść i przy okazji trochę gościa umyją, bo nie za dużo widział… To wszystko.- oddycham z ulgą. Koniec tragicznych wieści. A przynajmniej z tej drużyny.
-Dobra… Zapylajcie robić barykady. Z beczek, z wózków, z drewna… z czego się da. Tylko nie niszczyć, bo to na wszelki wypadek. Najpewniej oddacie.- a w myślach dodaję „Módlcie się, żebyście musieli to oddać”. To, co usłyszałam o ataku, wcale mi się nie podoba.
-Spadajcie.- wysyłam ich w prawo ruchem ręki i zaczynam wypytywać Mata:
-U was nikogo nie zaszlachtowali?- potwierdzenie- Cięższe obrażenia?
-Nie za bardzo, nie leźli na nas. Jeden się poparzył, ale nie mocno…
-Kto?- pytam z troską, której nie jestem w stanie ukryć.
-Rip. Ale nawet nie poczuł, naprawdę… Możemy już iść robić te barykady?- pyta z nadzieją.
-Dobra, dajecie.- mówię i już mam im wskazać uliczkę, lecz nagle przypominam sobie o skłonnościach Mata, więc dodaję:
-Ale żadnych kradzieży, jasne? Ci ludzie tam wrócą. Rozumiemy się?- pytanie jest retoryczne. Istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź:
-Ta je, szefowa!- mówi i z uśmiechem pędzi w stronę swojej drużyny. Stara się zapomnieć. Wszyscy się staramy.
Teraz następuje najgorsza część- trójka.
-Kto?- pytam tylko.
-Bug i Tro.- odpowiada ze smutkiem, a ja gwałtownie wciągam powietrze, lecz pozwalam mu kontynuować, przy okazji wściekając się na samą siebie za słabość- Bugiem jeden z tych ***… rzucił o ścianę. Jak lalką.- mówiąc to, lekko się trzęsie.- Tro…- tu już nie wytrzymuje, a jego głos się łamie- On… to była… na Piorun, to była moja wina!- wybucha i zakrywa twarz poczerniałymi dłońmi.
Stoję w milczeniu, czekając na dalszy ciąg, który jednak nie następuje. Wreszcie przerywam ciszę, klepiąc go w ramię i mówiąc przez ściśnięte gardło:
-Dostaniecie… uzupełnienie…- głos odmawia mi posłuszeństwa, bo nienawidzę tego sformułowania, ale biorę się w garść. Mam na głowie sprawy o wiele ważniejsze od mojej słabości.
-Czy pozostali ucierpieli?- pytam, modląc się w duchu o jak najkrótszą odpowiedź.
-Parę zadrapań, jedno poważne rozcięcie, Faeton już się tym zajął. Robimy barykady?- pyta, wyraźnie nie mając ochoty ciągnąć tematu, ale zatrzymuję go jeszcze na chwilę:
-O Tro opowiesz mi później. Ale masz to zrobić.- mówię z naciskiem- Pamiętaj, ze nie zawsze będę z wami.
-Dobrze, szefowa.- mówi z westchnieniem- Czy możemy już iść?- pyta ponownie.
-Dobra. Spadajcie.- odprawiam go machnięciem ręki, a na odchodnym dodaję jeszcze:
-Niech Eta się pomęczy.- na mojej twarzy wykwita mściwy uśmiech, za który prawdopodobnie zostanę ukarana.
***
-Siedmiu na dole, trzech u szambiarzy.- mówię krótko- Dla naszych potrzebne trzy całuny, Oks u smrodów.
-Kogo będziemy musieli zastąpić?- pyta z troską i strachem Aaron, dokładnie takim samym tonem, jakiego przed chwilą używałam ja… Nie mam najmniejszej ochoty mu odpowiadać, ale muszę. Tego się od nas wymaga.
-Jason z jedynki, Tro i Bug z trójki…- czuję łzy pod powiekami i bulgoczącą w sercu wściekłość, której w końcu daję upust:
-Cholerna Eta! To przez nich! Gdyby nie oni, wysieklibyśmy tych cyklopów w minutę, bez jednej kropli krwi! Na Piorun, po co tu leźli?!- wyrzucam to z siebie, ale nie czuję się lepiej. Wręcz przeciwnie: jest jeszcze gorzej. Wkurza mnie moja słabość, wkurzam nie potakiwanie pierwszego dowódcy, a przede wszystkim nie mogę znieść widoku opadającego z czarnego nieba popiołu. Przypomina mi o nie wylanych łzach. O rodzinie, którą straciłam. O domu, którego już nie mam.
W końcu jednak biorę się w garść i dzielę się z Aaronem swoimi przypuszczeniami:
-Zameldowano, że zanim zaatakowali cyklopi, przez mur przeleciała Chimera i podfajczyła basztę… Kurna, to mi się coraz mniej podoba! Te *** znów się organizują! Planują! Wymyślają pułapki, dywersję, uderzają od odpowiednich do tego celu godzinach… To się robi coraz bardziej ***!
***
-Idiota, cholerny idiota…- mamroczę nieregulaminowo pod adresem Osta, podczas gdy Rho i Tau (które wreszcie raczyły przybyć) ostrzeliwują wyparte z miasta potwory, osłaniając murarzy, mających choć tymczasowo naprawić umocnienia. My natomiast zajmujemy się ewakuacją mieszkańców i ustawianiem wśród popiołów prowizorycznych barykad. Tak na wszelki wypadek.
Pożar zgasł sam, gdy nie miał już czego strawić. Na szczęście nie było wiatru…
Widok płomieni, pożerających zabudowania niczym wygłodniałe lwy świeże mięso budził we mnie pierwotny instynkt ucieczki.
Nie, ogień zdecydowanie nie jest moim przyjacielem.
***
-Melduję, że straciliśmy trzech ludzi. Dziurę w murze prowizorycznie załatano. Czy złożono panu sprawozdanie z ataku?- wyrzucam to z siebie prawie jednym tchem, stojąc na baczność, wyprężona i napięta jak struna.
-Tak, podoficerze Ragno. Uzupełnienie przyślemy jutro. Odmaszerować!- na komendę wykonuję w tył zwrot i biegnę w stronę „kwater” (kawałka ziemi) naszego plutonu.
Teraz nastąpi najgorsza część potyczki- pożegnanie.
***
-Wstawać! To rozkaz!- tuż przy moim uchu rozlega się szept, a my podrywamy się bez słowa. Nie wiem jak Aaron, ale ja jestem całkowicie przytomna, bo czuwam już od paru minut: obudziły mnie kroki zwierzchnika.
W milczeniu przechodzimy przez uśpiony obóz, w mojej piersi narasta, z początku subtelny potem coraz wyraźniejszy, trzepot nerwowego podniecenia. A wiec to dziś!
Przemieszczamy się szybko i cicho, niczym duchy. Po drodze dołączają do nas inne grupki, po dwie sztuki, trzyosobowe jak nasza, jedna składa się nawet z czwórki ludzi…. tak! To teraz, na sto procent!
Nogi mam miękkie, a gdyby ktoś mnie o cokolwiek zapytał, odpowiedzią byłoby tylko tępe spojrzenie. Lecz jednocześnie czuję, że właśnie dziś wytrzymałabym najdłuższą chłostę i przebiegła najwięcej okrążeń w pełnym uzbrojeniu.
Dziś dam radę. Dziś zrobię wszystko.
Dla bogów.
Jeśli przejdę próby, stanę się godna i któryś z bogów naznaczy mnie jako swoje dziecko. Herosa.
A jeśli nie…
„Nie ma takiej opcji!”- karcę się w duchu, wściekła za to, że pozwoliłam sobie na słabość i zwątpienie- „MUSZĘ się wykazać. Dziesięć lat morderczego treningu, musztry, batów i nadludzkiego wysiłku nie może pójść do Styksu! Nie może!”
Trwając w tym postanowieniu przechodzę z mrocznej czerni nocy w aksamitną czerń budynku.
***
-Nie robicie tego dla siebie.- grzmi niski głos, lecz mówcę skrywają ciemności- Nie robicie tego dla swoich rodziców, dla przełożonych czy dla zaszczytów. Robicie to dla bogów!- słowa odbijają się echem od ścian- Więc, jeśli któryś z was ma cel inny niż walka na chwałę nieśmiertelnych, niechaj odejdzie teraz, pod osłoną Nyks, a nikt nie pozna jego twarzy ni imienia.- nikt z nas się nie rusza, więc tajemniczy mężczyzna po około trzydziestu sekundach przerwy uderza w tony groźby:
-Wiecie, co was czeka.- mówi cicho- Słyszeliście o dwunastu próbach.- czeka chwilę, by dotarł do nas sens jego słów, po czym kontynuuje- Zadania, które zostaną przed wami postawione, nie są dla zwykłych ludzi. To sprawdziany dla herosów i tylko prawdziwi herosi wyjdą z niego zwycięsko. Reszta odpadnie.- po raz kolejny milknie na chwilę, a ja odkrywam, że gość coraz bardziej mnie wkurza. Przywykłam do krótkich, treściwych rozkazów, nieco szorstkiej żołnierskiej gwary i wypełnionych treścią opowieści Aarona, a nie rozwlekłego gadania o czymś, co każdy od dawna wie. Mam wielką ochotę wygarnąć to wszystko mówcy, lecz zanim zdążę się zdecydować, jego głos rozbrzmiewa znowu:
-Nie myślcie, że możecie zdać, grając nieczysto. My, dowódcy, jesteśmy tylko ludźmi i oszustwo może umknąć naszej uwadze, lecz w niebie czuwają nieśmiertelni, którzy widzą i oceniają każdy wasz krok.- znów ta męcząca przerwa. Koleś zdecydowanie ma niewiele wspólnego z armią. Ta przemowa będzie ciągnąć się godzinami…
Normalnie powiedziałabym prosto z mostu, że przynudza. Dostałabym baty, ale… ile, tak właściwie? Dziesięć? Dwadzieścia? Wytrzymałabym spokojnie, za złamanie rozkazów jest o wiele więcej, a że przeciwstawiam się przełożonym regularnie, zdążyłam się już nieco uodpornić… Ale teraz? Teraz zaczynają się próby. Nie chcę, by mnie wywalono tylko przez mój niewyparzony język.
Biorę głęboki oddech i staram się dotrwać do końca tej *** gadaniny, nie zdradzając miną, jak bardzo go wyczekuję.
Zdaje mi się, że mijają wieki zanim wreszcie zapala się światło. Jednak słowa, które słyszę, zupełnie mnie zaskakują:
-Gratulacje.- mówi wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, dotąd ukryty w cieniu- Właśnie przeszliście pierwszą próbę.
***
Plecy palą jak ogień, lecz kolejne uderzenia są coraz mniej odczuwalne, jakby razy zadawano przez grubą pierzynę.
-Jeszcze!- charczę, gdy chłosta na chwilę ustaje, po czym natychmiast zagryzam wargi, by nie zacząć wyć. To właśnie jest najgorsze. Musimy prosić, by nas bito. Jakby to była łaska, o którą należy błagać na kolanach, a nie kara czy tortura, po której ślady zostają czasem do końca życia.
-Jeszcze.- syczę przez zaciśnięte zęby w chwili, gdy z moimi nogami dzieje się coś dziwnego. Wszystkie mięśnie: w udach, łydkach, nawet palcach stóp uwiezionych w wojskowych butach… wszystkie one równocześnie wypowiadają mi posłuszeństwo.
Najpierw wiotczeją, przez co kończyny uginają się pode mną i prawie upadam na kolana, uwieszona całym ciężarem na rzemieniach rozcinających skórę nadgarstków, ale gdy następne uderzenia spada na mnie niczym grom, gwałtownie się napinają. Do granic możliwości. Do bólu. Do skurczu, do zesztywnienia, wreszcie do błogosławionego braku czucia…
Po pięćdziesiątym razie już nie wytrzymuję. Na wpół oślepła od łez, z poranionymi od drapania pręgierza palcami i popękanymi wargami, w pociętym i uwalanym posoką mundurze, plująca własną krwią i dławiąca się niemym krzykiem… Nie jestem dumną wojowniczką. Gdzieś znikła brawurowa, gotowa na wszystko Kera. Odeszła panująca nad sobą druga dowódczyni. Została tylko mała dziewczynka. Ta, która uciekła, choć mogła zostać.
Wystraszona. Załamana.
Już wszystko mi jedno.
Biorę głęboki, powolny oddech.
A gdy bat mnie dosięga, pozwalam sobie wyć.
Nie krzyczeć, wrzeszczeć, ryczeć czy piszczeć. Po prostu wyć. Jak zwierzę.
I właśnie w tym pierwotnym dźwięku odnajduję nową siłę.
Cichnę powoli, łzy spływają mi po policzkach, a całe ciało drży. Ale znów jestem sobą.
-Jeszcze.- szepczę, zaciskając powieki i czując, że jeszcze chwila, a odpłynę w błogosławione omdlenie.
***
-Babo, komu i co ty chcesz udowodnić?!- tak wkurzonego Aarona widziałam może ze dwa razy. Nie jest dobrze. Jeśli straci nad sobą panowanie… może być nieprzyjemnie . Delikatnie mówiąc.
Plecy mam posmarowane dziwną maścią, chłodną i pachnącą ziołami, których nie jestem w stanie zidentyfikować. Przez to z początku nie ufałam aplikującemu ją Asklepidowi, w końcu zawsze polegałam na swojej znajomości roślin, jednak w końcu ból zwyciężył i postanowiłam zaryzykować. Jak widać, opłaciło się- pieczenie zostało zastąpione przez chłód, a rany dosłownie znikają w oczach. No, chyba że wykona się jakiś gwałtowny ruch. Wtedy te nie do końca zasklepione znów się otwierają i zaczynają palić żywym ogniem, jakby ktoś nasypał w nie soli, a człowiek, choćby nie wiem jak wytrzymały, ma ochotę wrzeszczeć na całe gardło. Dlatego właśnie bójka, szczególnie z moim przyjacielem, nie znajduje się na samym szczycie listy „do zrobienia”.
-Ilu odpadło?- udaję, że naprawdę mnie to interesuje, mając nadzieję że, gdy milczałam, wściekłość Aarona nieco ostygła.
A guzik!
-Trzech. Ale nie zmieniaj tematu. Pytam się: po co to zrobiłaś?!- gdyby był Zeusem, jego wzrok już dawno zacząłby ciskać pioruny. A ja nawet nie mam pojęcia, o czym mówi. Więc postanawiam się tego dowiedzieć:
-O co ci w ogóle chodzi?- cholera, nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak ostro, ale udziela mi się kłótliwy nastrój chłopaka. Jestem zmęczona, obolała i wkurzona, więc powoli przestają mnie obchodzić konsekwencje chamskiego zachowania.
Niech mi przyłoży! No, niech tylko spróbuje!
Ale Aaron nie wszczyna bójki. Wygląda, jakby uszło z niego powietrze. Już nie krzyczy. Jego głos jest cichy i opanowany.
-Czyś ty chciała się zabić?- ten spokojny, rzeczowy ton i smutny, zatroskany wzrok dodatkowo mnie irytują- Po cholerę ci były te trzy ostatnie serie?- teraz do furii doprowadza mnie ukryty wyrzut, ale powoli zaczynam składać obraz tego, o co przyjaciel ma do mnie pretensje. Czyżby chodziło o…?
-Krzyczałem, żebyś przestała. Nie słyszałaś.- przerywa na chwilę i już mam się wciąć, gdy zaczyna mówić ze zwykłą sobie szczerością- Ragno, ty im w ten sposób nie zaimponujesz. Tylko zrobisz sobie krzywdę. Naprawdę, lepszym sposobem jest fundowanie tym satyrzym wypierdkom kopniaków, po których przebiją się tymi pustymi łbami do Tartaru, co by na nich piekielny ogar nachuchał. Nie ma sensu psuć sobie zdrowia tylko dlatego, że czepia się ciebie jakiś seksistowski idiota. Prawda?
Dosłownie odbiera mi mowę. Czy on naprawdę myśli, że przejmuję się opinią jakichś półmózgów? Fakt, nie jest mi przyjemnie, gdy insynuują na temat mojej roli w Thecie, plotkują o samotnej dziewczynie w gronie trzydziestu dwóch chłopaków. Ktoś nawet przyniósł do nas takie nastawienie, ale wszelkie próby… czegokolwiek… kończyły się dla natrętów niezbyt przyjemnie. Nie na darmo prywatnie jestem dimacherą.
Niby po co miałabym udowadniać COKOLWIEK JAKIEMUKOLWIEK śmiertelnikowi? Po minotaurze łajno.
To nie ludzi musiałam przekonać, lecz bogów. I to dla nich, nie dla kogokolwiek innego, zniosłam tyle batów.
Wszyscy, którzy myślą inaczej, mogą się wypchać.
Nawet Aaron. ZWŁASZCZA Aaron.
Patrzę na niego, jakbym samym wzrokiem mogła zmieść jego wybitnie wkurzającą osobę z powierzchni ziemi i bez słowa odwracam się plecami.
Odpowiadanie takiemu dupkowi jest poniżej mojej godności.
###
Pokapowanie się, co nam zrobili, zabiera całą godzinę.
Prawda dociera do mnie falami, mam trudności z rozumowaniem, bo każdy ruch, każdy dźwięk, każda myśl mnie rozprasza i powoduje ślepą wściekłość. Mam ochotę wrzeszczeć, walić pięściami w ścianę, kopać siedzących ludzi. Chcę słyszeć, jak ich czaszki pękają pod moimi stopami, chcę widzieć ich krew kapiącą z moich palców i płynącą rzekami po kamiennej podłodze, chcę chłonąć ich agonalne krzyki każdą cząsteczką ciała.
Pragnę zabijać.
Jestem tak zajęta eksplozją nienawiści wewnątrz mnie, że nie zauważam, iż to samo dzieje się z innymi. W ogóle nie zwracam na nich uwagi, walcząc z pokusą wstania i przywalenia pierwszej napotkanej osobie.
Do chwili, gdy czyjaś noga prawie urywa mi głowę.
Wtedy pozbywam się wszelkich hamulców i z dzikim okrzykiem pędzę ku największej grupie walczących.
Walę na oślep, każdą możliwą częścią ciała zadaję ciosy wszystkiemu, co się nawinie. Kopię, wymachuję pięściami, uderzam głową w zlane potem czoła i zakrwawione skronie, gryzę, drapię, okręcam się wokół własnej osi, robię przewroty i skaczę, zupełnie nie przejmując się parowaniem czy blokowaniem. Ból zdaje się znajdować za grubą ścianą, należeć do innego świata. Nie dotyczy mnie.
ŁUP! Coś prawie wyrywa mi bark, wyciągając mnie z kłębowiska walczących i rzucając mną o ścianę. Świat staje się zamazany, nic nie widzę, więc ruszam na oślep, byleby tylko dorwać napastnika i zapoznać go z moim paskiem, który z powodzeniem może zastąpić bat. Smagam nim na wyczucie, choć ostrość wzroku powoli wraca do normy. Za drugim podejściem trafiam i piszczę z satysfakcji, gdy do moich uszu dociera okrzyk bólu.
Lecz euforia nie trwa długo.
Silne dłonie zamykają mnie w żelaznym uścisku i przypierają do ściany. NIE! Wiję się, walę łbem w jego czoło, kopię po kolanach i kostkach, szczypię po palcach, boleśnie wykręcając własne, próbuję też pociągnąć od dołu kolanem, ale mój przeciwnik najwyraźniej zna ten manewr, bo skutecznie go blokuje. Z całej siły nadeptuję mu na stopę, ale nie robi to na nim wrażenia. Wręcz przeciwnie. Zaczyna dusić mnie jeszcze mocniej.
Kręci mi się w głowie, mam mdłości, wszystko jest jakby przytłumione, nierzeczywiste. Czuję się zupełnie jak wtedy…
Nie. Nie! NIE!!!
Próbuję wyśliznąć się dołem, rzucam się w rozpaczy, wpadam nawet na pomysł, by uraczyć wroga kopem pchającym w tors, jednak trzyma mnie zbyt blisko siebie, bym mogła choćby marzyć o oparciu stopy na jego piersi…
Żebra chyba zaraz mi trzasną, o ile wcześniej nie zostanę uduszona lub zadźgana nożem. Nie zauważyłam (ani nie poczułam), że napastnik posiada broń, bo prawdopodobnie, tak jak mi, odebrano mu ją wczoraj, jednak nie wykluczam całkowicie możliwości jej użycia…
Ruszam się coraz słabiej, kończyny zdają się ważyć tony, na bodźce reaguję z dużym opóźnieniem, chyba że nie robię tego w ogóle. Każda komórka ciała płonie z bólu, przed oczyma mam ciemno…
Wbrew własnej woli wiotczeję. Poddaję się. Przestaję walczyć.
Oprawca, ośmielony brakiem oporu, przyciskając mnie do ściany już tylko jedną ręką, drugą zaczyna dobierać mi się do spodni.
O w ***!
Gdzieś w zakamarkach duszy rozpalają się jasne, gorące płomyki czystego, bezsilnego gniewu. Nie, nawet nie gniewu. Wściekłości. Furii.
Czy to naprawdę ma się tak skończyć? Czy dziewczyna, która przetrwała trzy potworne rzezie, ta która była w ogniu, wodzie i ziemi umrze W TAKI SPOSÓB i to tutaj, w śmierdzącym, słabo oświetlonym, kamiennym bloku, poddając się oprawcy, któremu nawet nie może zajrzeć w twarz i który nawet nie jest przerażającą kreaturą, tylko zwykłym żołnierzem, kimś takim jak ona?
Nie.
NIGDY.
Ślepa złość sprawia, że znajduję gdzieś nowe, nieznane dotąd pokłady siły. Walę swoją głową w jego łeb. I jeszcze raz! I znów! Błędnik mi szaleje, w uszach dzwoni. Za mało!
Nie namyślając się ani ułamka sekundy, zatapiam zęby w jego ramieniu.
Krzyk przebija się przez skórę, mięśnie i kości, wwierca się w mózg, a na języku eksploduje słony, metaliczny smak znienawidzonej krwi.
Panikuje. Wyczytuję to z jego ruchów. Próbuje uciec, za każdą cenę, byleby tylko znaleźć się jak najdalej ode mnie, lecz role się odwróciły- teraz to ja go trzymam.
Uderzam raz za razem, na ślepo, ale odległość jest tak mała, że nie sposób nie trafić. Powietrze rozdzierają coraz głośniejsze jęki bólu i zwierzęcej rozpaczy, twarz, dłonie i plecy pokrywa mi coś ciepłego i lepkiego, czuję, jakbym trzymała w ustach kilka drachm, a przed oczami wciąż przelatują mi czarne i czerwone plamy…
W końcu udaje mi się opanować żądzę mordu. Nie jest to ani łatwe, ani przyjemne, przypomina wychodzenie z bagna, które za wszelką cenę pragnie wciągnąć z powrotem. Odzyskuję jasność umysłu, powonienie i ostrość wzroku, oraz (niestety) czucie w plecach. Naruszone podczas walki rany pieką i rwą, jakby przeciągały po nich pazurami wszystkie potwory świata, podczas gdy nos atakują zapachy krwi, potu i strachu, a także przedziwna, niepokojąca woń medykamentu. Udaje mi się jednak jeszcze przez chwilę to zignorować. Zapieram się całym zmaltretowanym ciałem o oślizłą ścianę i z trudem unoszę nogę tak, by moja stopa spoczęła na piersi chłopaka. A potem odpycham go ze wszystkich sił.
-Masz za swoje, bydlaku.- syczę i umykam na drugą stronę sali, byle dalej od tego brudnego śmiecia.
Jednak szaleństwo wciąż trwa.
Wszyscy przeciwko wszystkim. Każdy na każdego.
Na środku pomieszczenia masakruje sobie twarze grupa czterech chłopaków. Wymierzają ciosy na oślep, ślizgają się w kałużach krwi, potykają o siebie nawzajem, padają i wstają, znów się przewracają i ponownie podnoszą ciała ze śliskiej, brudnej podłogi.
W rogu leży coś, co kiedyś mogło być człowiekiem. Jednak głowa jest wykręcona pod dziwnym, nienaturalnym kątem, a twarz kryje ciemna maska wciąż świeżej posoki, prawdopodobnie ze zmiażdżonego nosa. Widać spod niej tylko jedno, rozpaczliwie wytrzeszczone oko, a w krwawej dziurze ziejącej w czaszce można się dopatrywać rozwartych w niemym krzyku ust…
Zamieram.
Powoli odwracam wzrok od trupa, choć ten przyciąga go jak magnes i skupiam się na tych, którzy mogą stanowić realne zagrożenie. Czyli nie na umarłym, który już nigdy nic nikomu w tym świecie nie zrobi, ani nie na największej grupie, która jest zbyt zajęta sobą by przejmować się kimkolwiek innym i oczywiście nie na osobniku, którego załatwiłam własnoręcznie- ten jeszcze długo nie wstanie. Najniebezpieczniejsi mogą być dwaj żołnierze, którzy przyparli do muru trzeciego i pastwią się nad nim, używając pasków, pięści i butów. Gdy skończą, istnieje szansa, że rzucą się na siebie. Lecz bardziej prawdopodobne jest, iż zaczną szukać kolejnej ofiary. A w takim przypadku najbardziej oczywisty wybór to… no właśnie: JA.
Co z tym zrobić? Wiać? Na włosy Meduzy, nie ma gdzie! Ale… ***, oni obaj są ode mnie wyżsi, a ja nie mam żadnej broni, nawet najnędzniejszej, bo pasek gdzieś wcięło. Gdyby w mojej dłoni znajdował się choćby spróchniały kij, choćby najmniejszy kawałek metalu, choćby odrobina mąki lub soli… wtedy mogłabym sobie z nimi poradzić w pojedynkę. Ale tak? Szanse mam takie, jak drakaina na dostanie się do Elizjum. Czyli żadne.
Zdecydowanie potrzebuję pomocy. A jedyny w miarę prawdopodobny sprzymierzeniec to zmaltretowany, przyciśnięty do ściany chłopak… który patrzy na mnie podpuchniętymi błękitnymi oczami…
Oczami Aarona.
Nie namyślając się dłużej, ruszam na nieprzyjaciół z dzikim wrzaskiem.
Tłukę ich, okładam, obrażam, biję, kopię, opluwam, zasypuję ciosami, drapię, gryzę, wyśmiewam, masakruję, zmieniam w krwawą miazgę, depczę, obrzucam obelgami, zapoznaję z butami i pięściami, przygniatam, wydrwiwam, walę, podduszam i prowokuję.
Zanim zdążę się obejrzeć, leżą już u moich stóp: jęczący, zakrwawieni, niezdolni do stawiania oporu. Pokonani.
Już mam znów ruszyć do ataku, gdy czuję na ramieniu jakąś dłoń.
Odwijam się błyskawicznie i uderzam nowego wroga w twarz.
Tylko że to nie jest kolejny przeciwnik. To Aaron.
-Ragno!- mówi z naciskiem- Dość!- nie krzyczy, a jednak jego głos, ze względu na specyficzny, rozkazujący ton przebija się przez tumult. Wbrew sobie przestaję walczyć, stoję bezwładna i bezwolna niczym kukła. Bez protestów daję się zaprowadzić w kąt, gdzie siadam na brudnej podłodze i ukrywam twarz w dłoniach.
To chore. To cholernie chore. Normalnie się tak nie zachowuję! Fakt, jestem impulsywna i nie do końca się kontroluję (za co regularnie zarabiałam wpiernicz), ale nikt nie uznałby mnie za maszynę do zabijania ludzi. Potworów- proszę bardzo, ale nie żołnierzy takich jak ja! To nienormalne, coś się musiało stać, przecież ta dziwna furia nie wzięła się znikąd…
-Dali nam coś.- Aaron zna mnie na tyle dobrze, że odpowiada na pytanie zadane jedynie w myślach- Jakiś syf był w mazidle, którym posmarowano nam plecy…- mówi dalej, ale nie jestem w stanie skupić się na jego słowach. Coś w moim wnętrzu zaczyna skakać i skandować „Świeżej krwi! Świeżej krwi!”, ten natrętny krzyk rozsadza mi skronie, pulsuje, jest nie do zniesienia…
-Zamknijcie się!!!- wrzeszczę upiornym, wysokim głosem, sama nie wiem do kogo- Zamknijcie się wszyscy!!!
-Ćśśś…- zaskakująco spokojnie szepcze mój przyjaciel- Wszystko w porządku…ćśśś…wszystko dobrze…ćśśś…bez nerwów…
A potem rozpoczyna opowieść, jedną ze swoich magicznych historii, w które człowiek angażuje się bez reszty. Słowa płyną niczym rzeki, które opisują, litery urastają do rozmiarów gór, które mają obrazować, a każdy wyraz jest częścią subtelnej, nieuchwytnej melodii szumiącego lasu.
Czasem się szarpnę. Czasem wstrząśnie mną dreszcz. Czasem z mojego gardła wyrwie się niski, bolesny jęk. Czasem mocniej zacisnę palce na dłoni Aarona. Lecz nie zamierzam się poddać. Nie do tego mnie szkolono. Dziwny, obcy demon szaleje wewnątrz mnie, ale stopniowo zamykam go w coraz ciaśniejszej klatce z myśli, uczuć i wspomnień, pętam opowieściami jak łańcuchami, spycham na skraj bezimiennej otchłani… Walczy, lecz przegrywa.
W końcu wyrzucam go z siebie, nacisk na skronie słabnie, a potępieńcze głosy ostatecznie milkną, jednak dreszcze pojawiają się coraz częściej, po chwili drżę już jak osika, jest mi lodowato zimno i piekielnie gorąco, przestrzeń jest jednocześnie klaustrofobicznie mała i kosmicznie wielka, bodźce to zupełnie znikają, to znów atakują moje udręczone zmysły z siłą szarżującego cyklopa…
Chyba wrzeszczę. Może przeklinam lub płaczę. Nie jestem pewna.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ile to trwa.
Jednak wreszcie, jak mi się zdaje, po wiekach, wszystko ustaje.
Inni jednak wciąż przechodzą przez to, czego ja doświadczyłam przed chwilą: wiją się, jęczą i krzyczą.
A po sali niesie się grzmiący głos:
-Moje gratulacje! Przeszliście trzecią próbę!
***
Nie czuję się zdrowa. Nie jestem zdrowa. Ale i tak jestem w lepszym stanie, niż większość pozostałej przy życiu ekipy.
Pozostałej przy życiu… Dreszcze chyba urządziły sobie na moich plecach tor wyścigowy, a sygnałem do startu jest powyższe sformułowanie. Rzygam tym.
Może i grałam ze śmiercią w karty, niejednokrotnie va banque, może i kostucha szła u mojego boku niczym stara przyjaciółka, przez dziesięć lat odległa o krok, zawsze na wyciągnięcie ręki… Może i przyzwyczaiłam się do bezustannego ryzyka i widoku konających podkomendnych… Ale zawsze zakładałam, że zginę na polu bitwy, niekoniecznie „dulce et decorum”, ale „za coś”. A nie bez sensu, jak tamci.
To jest oficjalnie POKOPANE- zaczynało dwanaścioro, po trzech próbach zostało siedmioro. Dwóch już do nas nie wróci. Nigdy…
-Eeeeeeej? Jest tu kto? Haaaalo? Puk puk?- Aaron znów postanawia mnie podręczyć. Z nieznanych mi powodów dziwna substancja prawie na niego nie zadziałała: był drażliwy i nieco nadaktywny, ale nie dostał szału, jak cała reszta, a teraz nie bolą go łeb i brzuch, nie odczuwa też senności. Tak więc podchodzi do czwartego wyzwania z o wiele większym optymizmem niż ja.
Zadanie polega na dostarczeniu wiadomości do innego miasta i powrocie przed wschodem słońca następnego dnia. Tylko… mały problem: placówki są od siebie oddalone o prawie pięćdziesiąt kilometrów. I tą odległość należy przebyć na piechotę, w nie najciekawszym terenie. W tę i z powrotem…
-Ragno! A żeby cię cholera!- kumpel znów się wkurza, a ja najchętniej poprosiłabym go, by dał mi spokój i się zatkał. Ale tego nie robię. Zamiast tego rozpoczynam małe przedstawienie dla jednego widza:
-Czego?- staram się uderzyć w najbardziej wymowny, udręczony ton, który przekazałby towarzyszowi broni, że naprawdę nie mam ochoty na pogawędki o pierdołach. Ale albo nie jestem dość przekonująca, albo przyjaciel postanowił zwyczajnie olać moje starania:
-Niczego. Tak się tylko zastanawiam… jak sobie radzi nasza kochana Thecia?- to pytanie jest ewidentnie skierowane do mnie, a przy tym zadane tak grzecznie, że dalsze miganie się od rozmowy byłoby zwyczajnym chamstwem. Scenariusz mini teatrzyku bierze w łeb już po kilku sekundach. Brawa dla mnie!
-Dowodzi nimi nasz fan biegów, więc pewnie bez przerwy zaliczają okrążenia. Jak myślisz, po ilu dniach zafundują mu kocówę?- rzucam, starając się przenieść ciężar konwersacji na Aarona: w końcu to, co działo się przy każdym sprawdzaniu systemu dowodzenia kryzysowego (czyli w przypadku, gdy zniknie jedna lub dwie najwyższe rangą osoby w oddziale) było chyba najbardziej lubianym przez niego tematem żartów. Czasem nie do końca śmiesznych.
-A bo ja wiem?- zastanawia się na głos- Po trzech? Czterech? Chyba że te *** znów zaatakują z jakąś strategią. Wtedy góra nie pozwoli żołnierzom bez sensu tracić sił…- przymykam oczy. Aż za dobrze pamiętam konsekwencję poprzednich fal inteligentnych posunięć potworów. Podobno jest to związane z koniunkcjami ciał niebieskich, które powodują czasowe osłabnięcie więzów Tartaru. Mówi się, że w umysłach kreatur szepcze wtedy sam Kronos… To jednak tylko przypuszczenia i spekulacje, faktem jest natomiast, że zjawisko występuje z przerażającą regularnością- dokładnie co pięć lat- i utrzymuje się przez miesiąc lub dwa, podczas których Polis muszą mieć się na baczności, by nie dopuścić do przerwania ciągłości chroniącego kraj muru. Ostatnio gdy tak się stało…
NIE! Nie myśl o tym!
Uciekam w rozmowę na temat taktyki i rozmieszczenia wojsk, byleby tylko nie musieć mierzyć się z własnymi wspomnieniami, które palą w mózgu niczym grecki ogień- tej pożogi nie można ugasić, trzeba po prostu ukryć się jak najdalej od niej i przeczekać. Lub zanurkować głębiej…
###
W którymś momencie zaczęłam myśleć o tej próbie jako o czymś… prostym. Zakładałam, że tym razem chcą sprawdzić tylko naszą wytrzymałość, dowiedzieć się, jak radzimy sobie z brakiem jedzenia i snu, z nieustannym wysiłkiem…
Podziwiałam widoki i obserwowałam przybliżającą się z wolna sylwetkę miasta. Gawędziłam z Aaronem o durnotach. Z rzadka nawet cichutko podśpiewywałam.
Zlekceważyłam zadanie.
I to był błąd.
Powiedziałabym, że przeszkoda nagle przed nami wyrosła, ale to byłaby nieścisłość. Lepiej brzmieć będzie: ziejąca dziura niespodziewanie otworzyła się pod naszymi stopami.
-O ja ***!- szepczę z przestrachem. Kanion, czy jak to zwać, jest względnie wąski, ma tylko kilkadziesiąt metrów szerokości, ale jest głęboki jak jasna cholera i ciągnie się w obie strony jak okiem sięgnąć: w jedną do muru, a w drugą hen, aż po horyzont. Taki twór w rejonie płaskim jak stół… coś tu jest nie tak…
Zupełnie jak w dziecięcej zabawie:
My nie możemy przejść pod
My nie możemy przejść nad
My nie możemy go ominąć
My musimy…
-Zejść na dół i wspiąć się z powrotem.- dopowiada Aaron. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nuciłam nie tylko w myślach, ale w mojej zmaltretowanej głowie na chwilę gości coś na kształt ciepła i spokoju. Czasem dobrze jest wiedzieć, że pewne rzeczy są wszędzie takie same. Że pomimo dzielących nasze domy odległości mamy z dzieciństwa choć jedno podobne wspomnienie. Z tych miłych, rzecz jasna.
-No dobra.- mówię głośno- To co, idziemy na lwy?- pytam, używając wyrytych w pamięci słów.
–My się lwów nie boimy.– odpowiada z krzywym uśmiechem chłopak, szukający już najbezpieczniejszej drogi zejścia na dno gigantycznego dołu.
Na całe szczęście ściany nie są całkiem pionowe i gładkie, jak się na początku obawiałam, lecz można w nich znaleźć liczne pęknięcia, zakosy, półki, szczeliny i wystające kamienie, a czasem nawet ciągnące się przez kilka metrów coś, co przy odrobinie dobrej woli można by uznać za kozią ścieżkę.
Złazimy i złazimy, dla mnie to mordęga, ale Aaron wygląda, jakby wręcz się cieszył- po kilkudziesięciu niepewnych krokach odnalazł jakiś dziwny, nieuchwytny rytm i zaczął poruszać się z nieosiągalną dla mnie swobodą, intuicyjnie wiedząc, gdzie lepiej nie stawać, a który z pozoru kruchy zaczep może dać solidne oparcie. Przyglądam się mu i próbuję naśladować, ale po minucie się poddaję. Nigdy, nawet za sto lat mu nie dorównam- dla niego to jest… naturalne, jak taniec czy walka, a mi przyświeca tylko jedna myśl: „nie spieprzyć się na dół, nie spieprzyć się na dół, nie spieprzyć się na dół…”.
I rzeczywiście, zgodnie z życzeniem nie spadam, lecz docieram prawie do samego dna na własnych nogach (no dobra, czasem też rękach i czterech literach, ale to szczegół). Tylko że pojawia się problem: ostatnie trzy metry ściany po obu stronach schodzą idealnie pionowo i są niewiarygodnie równe, bez choćby najmniejszego zaczepu czy najwęższego występu…
-Zeskakujemy?- zastanawiam się na głos w nadziei, że mój przyjaciel wymyśli coś mniej durnowatego. Zawsze był dużo lepszy w główkowaniu.
-Nie.- kręci głową i mruży oczy- Przeskakujemy. Jak w to wrąbiemy, to możemy już nie wyleźć.- ma rację i dobrze o tym wiem. Bez zbędnych ceregiel pytam:
-Kto pierwszy?- odpowiedź jest równie krótka:
-Leć.- Aaron wykonuje ręką zapraszający gest.
Przywieram plecami do ściany i z zamkniętymi oczami biorę trzy głębokie wdechy. Niech bogowie mają mnie w swojej opiece.– myślę, a potem robię dwa kroki, bo tylko na taki rozbieg pozwala mi szerokość półki, wybijam się i… tak, frunę w powietrzu.
Rozchylam powieki i widzę zbliżającą się krawędź skały… ŁUP! Ląduję ciężko, bez choćby odrobiny gracji, na mniej szlachetnej części pleców, obijając ją boleśnie. Głowa i ramiona zwisają poza podporą. Niewiele brakowało… Pod wpływem ulgi z moich ust wyrywa się kilka nieparlamentarnych słów, które niosą się echem po cichym kanionie i stwarzają przez to upiorne wrażenie, że w załomach i miniaturowych jaskiniach czają się hordy złośliwych istot, gotowych nas w każdej chwili zaatakować…
Nie. Nic nie wynurza się z mrocznych czeluści. Jesteśmy bezpieczni. Na razie.
Macham ręką do chłopaka by wiedział, że wszystko ze mną w porządku i by do mnie dołączył. Wstaję i odchodzę kilka kroków, robiąc mu miejsce, a potem z rękami wspartymi na biodrach obserwuję, jak mój przyjaciel wybija się praktycznie z miejsca i szybuje z rozpostartymi rękoma, niczym wielki ptak… dopóki wielka, pazurzasta łapa nie ściąga go w dół, na dno.
Krzyk zamiera mi na wargach. Cholera wie, ile i czego mógłby nam jeszcze na głowy ściągnąć.
Bez namysłu rzucam się w dziurę, głową na przód. Wykonuję salto i ląduję prawie bezboleśnie na piętach, po czym płynnie okręcam się wokół własnej osi- wykorzystuję siłę pochodzącą z ruchu obrotowego by kopnąć dwa razy mocniej niż normalnie, a od czasu zwinięcia przy fikołku w moich dłoniach połyskują ostrza.
Przewrót nie był jedynie efekciarską sztuczką.
Wyprowadzam cięcie mieczem i niemal jednocześnie dźgam nożem, po czym odskakuję na względnie bezpieczną odległość, unikając którejś z kończyn potwora… Właściwie nie wiem nawet, czy to jego „ręka” czy „noga”, bo wszystkie cztery są identyczne- pokryte taką samą wyliniałą, brudnopomarańczową sierścią, każda z czterema romboidalnie ustawionymi, sękatymi palcami, zakończonymi szponami długimi jak moja dłoń.
Unikam kolejnego ciosu i odpowiadam własnym, ale to niewiele daje. Może tułów jest bardziej wrażliwy? Postanawiam to sprawdzić i gdy potworne odnóże zmusza mnie do ukucnięcia, posługuję się jedną z najbardziej oczywistych (choć nie najłatwiejszych) sztuczek- wykonuję przejście do półszpagatu, po czym błyskawicznie wystrzelam w przód i do góry, niczym bełt z kuszy i… moja twarz dostaje się idealnie w strumień wydychanego przez bestię powietrza.
Odskakuję jak oparzona, potykam się o własne nogi, krztuszę się i kaszlę. FUJ! Smród dosłownie powala, ale przynajmniej wiem, z której strony ma paszczę, czyli…
Nacieram teraz na część ciała poczwary przeciwległą do aparatu gębowego. Tu wymijanie łap idzie mi łatwiej, widocznie oczy również są po drugiej stronie- po kilku sekundach udaje mi się wymanewrować tak, że znajduję się tuż obok przypartego do ściany Aarona. Tnę z furią, lecz to nic nie daje- chłopak nadal jest uwięziony i raczej nie wygląda, jakby miał się prędko ruszyć…chyba nawet stracił przytomność. Czyli zostaje tylko jeden sposób na uwolnienie go: muszę zabić tą cholerną pomarańczową kreaturę.
Tułów jest ciężki i ma kształt dysku, ale jakimś dziwnym sposobem utrzymuje się, stojąc na tylko jednej podporze- kolejna jest obrzydlistwu potrzebna do przygważdżania mojego przyjaciela, a zadaniem pozostałych dwóch jest przerobić mnie na mielonkę… ale jakoś im nie idzie. Po chwili udaje mi się dotrzeć do właściwego ciała potwora.
Lecz tylko po to, by znów zobaczyć otwierający się przede mną odrażający pysk.
Mam złe przeczucia. Bardzo złe. I, niestety, się one sprawdzają. Gdziekolwiek chcę trafić bestię, tam zaraz wyrastają rzędy kłów i pojawia się przyprawiający o mdłości odór.
***! To cholerstwo to JEDNA WIELKA MORDA!!!
Mam ochotę osunąć się na kolana i po prostu płakać. Krucafuks, DLACZEGO?! Dlaczego to gówno jest nie do pokonania?! Przecież każdy, człowiek czy heros, bóg czy potwór, KAŻDY ma jakąś słabość, jakąś piętę Achillesową… A to coś zwyczajnie ze mną igra: na razie nie zabija, bo jest pewne, że nie mam szans na zwycięstwo.
Skaczę wokół monstrum. Uchylam się, tnę, kopię, odbijam od ścian, wykonuję salta i przewroty… zupełnie bez efektu. W akcie desperacji próbuję nawet zranić skórę wokół kolejnej wygłodniałej gęby, która pojawiła się na spodzie korpusu. Skutków tej szaleńczej akcji… brak. No, może poza tym, że prawie mnie zagazowało.
Przeklinam tak, ze gdyby badziewie miało uszy, to by mu one zwiędły.
Używam wszystkiego, co mam, wszystkiego, co potrafię… i nic nie działa. Czuję obrzydzenie wobec samej siebie. Obiecałam sobie przecież…
Łzy wzbierają mi pod powiekami, lecz wraz z nimi pojawia się coś jeszcze…
My nie możemy przejść pod
My nie możemy przejść nad
My nie możemy jej ominąć
My musimy…
-…przebić się przez środek!- dopowiadam na głos.
Ułamek sekundy później rzucam się w stronę kolejnej paszczy, lecz zamiast atakować tak jak poprzednio, po bokach, teraz po prostu pakuję oba ostrza do jej wnętrza.
I energicznie pociągam, prowadząc zarówno nóż jak i miecz, po liniach poziomych, wydobywając je jednocześnie ze strefy nieziemskiego smrodu, a potwór rozsypuje się w gejzerze złotego pyłu.
Ciężko dysząc, dopadam do Aarona. Chłopak leży na ziemi, nie rusza się, tylko jego oczy są niespokojne, rozbiegane. Wzrok wędruje z jednego miejsca na drugie, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej. Oddycha szybko i płytko, a noga… o ja pierpapierniczę! Czerwona plama wokół niej rośnie, jak na mój gust, o wiele za szybko, w dodatku rozcięcie otacza dziwna, żółtawa substancja o konsystencji żabiego skrzeku… Nie podoba mi się to. Najpierw zajmuję się potencjalnie toksycznym obrzydlistwem- usuwam je ostrzem i (niestety, nie za czystymi) dłońmi. Następnie drżącymi palcami rozpinam koszulę, po krótkiej szarpaninie ściągam ją i przy pomocy noża przemieniam w całkiem przyzwoity opatrunek.
Po wykonaniu tych niezbyt miłych czynności nadchodzi czas na coś jeszcze mniej przyjemnego- teraz trzeba rannego ocucić.
Z ciężkim sercem wymierzam przyjacielowi policzek, który, na szczęście, przynosi zamierzony efekt- chłopak siada.
I oddaje. A potem, jak na komendę, oboje wybuchamy nienaturalnym, histerycznym śmiechem, który odbija się od ścian wąwozu, dając efekt chichoczącej armii.
Oraz prowokując odległe „ŁUP, ŁUP, ŁUP!”- dźwięk wydawany przez człapiącego ociężale potwora, który to odgłos w przypływie irytacji komentuję solidną wiązanką wyszukanych przekleństw. Musimy się stąd zabierać. TERAZ!
Tylko, do stu tysięcy pieluch Hydry, JAK?! Te ściany maja ze trzy metry, nawet jeśli ja bym jakimś cudem po nich wlazła, to wątpię, żeby Aaron sam dał sobie radę w takim stanie…
Gorączkowo szukam jakiegoś rozwiązania, ale lodowate kleszcze paniki już zaciskają się na moim mózgu, praktycznie uniemożliwiając mi logiczne myślenie… Wszystko topi się w tym jednym jedynym, najgorszym, najbardziej zakorzenionym w mojej psychice lęku- strachu przed niemocą, przed patrzeniem, jak moi bliscy umierają, a ja nie potrafię temu zaradzić- zamiast tego chowam się lub uciekam… Tak jak wtedy, wiele lat temu, gdy skoczyłam do rzeki i dałam się ponieść zimnemu nurtowi… Tak jak wtedy, gdy pomimo rozdzierającego bólu w płucach i uszach zanurzałam się coraz głębiej w odmęty, podczas gdy one, jedna po drugiej, wypływały na powierzchnię, pokonane… I tak jak wtedy, gdy na nasz oddział zawaliły się szańce i gdy z wściekłością piekielnego ogara runęła na nas błotna lawina, a ja znalazłam w sobie zaledwie tyle siły, by zwinąć się w ciasny kłębek i osłonić słabą, kruchą jak skorupka jajka tarczą…
Lecz teraz, również tak samo jak wtedy, znajduję w sobie niepohamowaną wściekłość, moc która wtedy kazała mi wygrzebać się spod rumowiska i z dwoma ostrzami jako jedynymi sojusznikami wpaść niczym orkan w szeregi wroga, a teraz natchnęła nową wiarą i umożliwiła mi podniesienie okrwawionego przyjaciela na chwiejne nogi.
-Właź!- krzyczę nieco histerycznie, klękając na jedno kolano i podpierając się rękoma.
-A co z tobą?- pyta Aaron.
-Powiedziałam: WŁAŹ!- wrzeszczę, a głos trzęsie mi się ze zmęczenia, strachu lub i jednego, i drugiego. Tym razem mój przyjaciel nie protestuje i stawia mi stopy na ramionach: najpierw prawą, potem lewą.
Kroki poczwary rozlegają się coraz bliżej, lecz ja podnoszę się z ziemi rozpaczliwie powoli, czerwona i spocona z wysiłku, obserwuję w milczeniu smugi posoki, które zostawiły sunące po kamiennej ścianie brudne palce chłopaka…
I nagle jest po wszystkim: ciężar niespodziewanie znika, plecy prostują się z niewysłowioną ulgą… Lecz nie ma czasu na delektowanie się brakiem „balastu”- ogromne, wściekle fioletowe monstrum jest tuż-tuż!
-Łapa!- drze się z góry mój towarzysz, wyciągając w moją stronę usmarowaną dłoń, którą natychmiast chwytam i… omal nie zwalam jej właściciela z powrotem na dno. Nie da rady! Albo ja jestem zbyt ciężka, albo on za słaby. Może, gdyby było więcej czasu, udałoby się coś wykoncypować… tylko że „gdybanie” jeszcze nigdy nikogo nie uratowało…
Klnąc gorzej, niż wszyscy szewcy świata razem wzięci, wyciągam zza pasa broń.
-Szykuj się na śmierć, smrodzie.- mówię bardziej do siebie niż do przeciwnika- Teraz już wiem, jak zabijać takie paskudy.
Bo rzeczywiście, szajs jest zbudowany podobnie, tylko że ten egzemplarz ma nóg sześć. Z czego pięcioma zajadle wymachuje z zamiarem zatłuczenia mnie. Cudownie, nieprawdaż?
Jedna z nielicznych dobrych stron tej badziewnej sytuacji jest taka, że przyjemniaczek nie widzi Aarona, a chłopak nadal ma swój łuk, więc w razie potrzeby może mnie osłaniać. Albo przynajmniej odwracać uwagę potwora. Zajmować go, gdy będę robić… no właśnie, co?!
I nagle przychodzi olśnienie, pomysł genialny w swej prostocie- upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.
Ateno, jeśli to wypali, to masz mój obiad.
A jak nie… no cóż, odwiedź mnie czasem w Hadesie.
-Fortuno, sprzyjaj mi!- szepczę sama do siebie, a sekundę później paruję dłuższym ostrzem potężny cios, czego omal nie przypłacam połamaniem nadgarstka, drugą ręką natomiast macham na mojego sojusznika- Wal!
Polecenie jest raczej enigmatyczne, ale wiele lat wspólnej walki owocuje stuprocentowym zrozumieniem- w potwora zaczynają godzić strzały.
A ja uśmiecham się leciutko do samej siebie, bo moje przeczucia się sprawdziły: podzielność uwagi przeciwnika jest żadna. Poczwara skupiła się całkowicie na kanonadzie, dając mi pole do popisu.
No to… jazda!
Plecami zapieram się o ścianę, a wyprostowanymi na całą długość nogami- o jedyną kończynę potwora, która na pewno przez następnych kilka sekund się nie poruszy, bo to ona utrzymuje ogromny ciężar fioletowego cielska… I hajda!
Pnę się w górę, dwa razy prawie zlatuję, ale biorę się w garść i po, jak mi się zdaje, eonach walki z własną słabością jestem już na górze- brudna, zmęczona i wściekła jak wszystkie Erynie razem wzięte.
Znów komunikujemy się bez słów- Aaron zaprzestaje ataku. A ja skaczę wprost na korpus tego obmierzłego cholerstwa, które ukradło nam tyle czasu. Ląduję na krawędziach paszczy i dobrze wykorzystuję uzyskaną siłę: wbijam miecz głęboko, aż do oporu, a potem jednym płynnym ruchem wyciągam ostrze i odbijam się od truchła, które ułamek sekundy później eksploduje w deszczu złotego pyłu.
AŁĆ!
Kurczaki, gdy decydowałam się na ten szaleńczy plan nie wzięłam pod uwagę przynajmniej jednej rzeczy: tego, w wyniku czego znajduję się teraz tu, gdzie się znajduję. A jest to położenie ze wszech miar nieciekawe- runięcie z impetem na świeżutką ranę najlepszego kumpla raczej nie świadczy za dobrze o mojej inteligencji, a już tym bardziej o refleksie. A podobno brak jednego można nadrabiać nadmiarem drugiego… Pfff, też mi coś!
Oddycham z ulgą, gdy mój przyjaciel, bądź co bądź blady, obolały i przeklinający pod nosem moją matkę, niezgrabnie dźwiga się na nogi i nie zaszczycając mnie ani odrobiną uwagi, rozpoczyna mozolną wspinaczkę w oparach smrodu (chyba) potwornego pyłu. Jeszcze nigdy nie czułam zapachu zabitego monstrum, ale… zawsze przecież musi być ten pierwszy raz, nie?
Przez chwilę żadne z nas nic nie mówi, słychać tylko przyśpieszone, urywane oddechy i stukot drobnych kamyczków osypujących się spod stóp. Mam czas na zrobienie szybkiego przeglądu ciała i ocenienie niebezpieczeństwa, jakie mogłyby nieść ze sobą ewentualne obrażenia. Odsuwam adrenalinę na bok, ostrożnie, niczym delikatną jak pajęczyna firankę…
…i aż zwijam się wokół nieziemsko rwącej lewej reki. Z całej siły zagryzam wargi, by nie jęknąć, choć tak naprawdę mam ochotę wrzeszczeć, aż ochrypnę, a nawet dłużej. Pomimo nagłych zawrotów głowy i ekspresowego zdrętwienia kończyny zmuszam się to powtórnego przyjęcia wyprostowanej postawy i wznowienia wędrówki. Robię to, choć wszystko we mnie protestuje, lecz najważniejsze, czyli spojrzenie na ranę jeszcze przekracza moje możliwości, więc w międzyczasie lustruję ubranie. Przyglądam się krytycznie czerwonym zaciekom i nerwowo oblizuję wargi- raczej nikt nie uwierzy, że oberwałam pomidorem: rana prawdopodobnie jest dość długa i jak na mój gust zdecydowanie za głęboka. No i cholernie boli. Może to dlatego, że ten potwór był jadowity? Zeus jeden wie, nigdy się z czymś takim nie spotkałam… Jeśli tak, to nie dziwię się, że Aaron zaczął się popisywać bogatym słownictwem po tym, jak go w coś takiego rąbnęłam… sama na jego miejscu chyba
bym kogoś zabiła…
Przyłapuję się na tym, że myślę o wszystkim poza rzeczami naprawdę istotnymi, nieświadomie tłumiąc przy tym ból. Taa, spryciara ze mnie.
Pfff… dobra, miejmy to za sobą.
Biorę głęboki wdech i wreszcie spoglądam na lewe ramię.
-O ja pierpapierniczę!- wyrywa mi się zduszony szept. Przeczuwałam, że nie wygląda to różowo, ale na pewno nie spodziewałam się, że na zewnętrznej części ręki wykwitnie rozcięcie długości dłoni, z którego obficie ścieka krew pomieszana z czymś ciemnoniebieskim, śmierdzącym gorzej niż otwarte miejskie szambo w najgorętszy dzień lata i ogólnie skrajnie obrzydliwym. Zaczynam mieć mdłości…
Dobra, nie panikować! Dupa w troki, debilko, słabość pod łóżko i hajda!
W pierwszej kolejności biorę nóż i delikatnie ściągam nim ze skóry galaretowate paskudztwo. Podczas tej operacji kilkakrotnie gubię rytm kroków lub źle stawiam stopę, przez co stukot moich okutych buciorów niesie się echem po całym kanionie przy akompaniamencie kilku najgorszych słów z mojego zdecydowanie zbyt bogatego repertuaru oraz syków, których nie powstydziłaby się Meduza zawleczona do fryzjera.
Następnie biorę się za oczyszczanie rany z posoki. Nie chcecie wiedzieć, jak to robię, więc szczegółów oszczędzę. W każdym razie przez kolejne trzydzieści metrów zataczam się, jakbym właśnie wyszła z karczmy o drugiej w nocy i próbowała ustalić, gdzie jestem, jak się nazywam i czy „góra” i „dół” rzeczywiście są pojęciami względnymi.
Ręka nadal jest lepka, a mi ciągle słabo, ale nie zostawiam już śladów w postaci czerwonych kropelek, więc mogę to spokojnie zignorować. Tak też czynię.
Skupiam się na liczeniu kroków, na oddychaniu w odpowiednim rytmie, na właściwym lokowaniu ciężaru, wycieraniu ostrza o spodnie i poszukiwaniu odpowiednich ziół (których tu na sto procent nie będzie, ale to szczegół)… Ból usypia, lecz jest to sen niespokojny i byle wydarzenie może go znów zbudzić. A mi pozostaje tylko mieć nadzieję, że do tego nie dojdzie.
###
Nie wiem, jak wyobrażałam sobie inne Polis. Chyba sądziłam, ze to coś na kształt lustrzanego odbicia Spartiki. Może odrobinę większe, może nieco czystsze, może minimalnie mniej przerażone… może różniące się od naszego…trochę.
Ale na pewno nie spodziewałam się czegoś tak ostro z nią kontrastującego.
U nas bieda jest wszechobecna, niemal namacalna, krzyczy z zabitych deskami okien, zalega niczym mgła w zaułkach, wyziera z wiecznie pustych misek… i to nie tylko żołnierzy. Lecz nikt nie siedzi bezczynnie na rogach, żebrząc o jedzenie czy pieniądze- dla każdego, nawet małego dziecka, kaleki, chromego czy starca znajdzie się zajęcie, które będzie on w stanie wykonywać i tym sposobem zapewniać sobie byt. A jak jest tu? Z jednej strony wznoszą się przepyszne rezydencje i pałace, obwieszone tandetnymi ozdobami i przeładowane złotymi detalami oraz przechadzają się ludzi je zamieszkujący- odziani w dziwne skóry, w których musi im być piekielnie gorąco, niepraktyczne, jakby bufiaste spodnie, obcisłe kubraki, tak białe, ze aż oczy bolą, dziwnie profilowane, niskie buty z wymyślnymi zapinkami, a w przypadku kobiet niedorzeczne suknie, na górze ściągnięte udziwnioną i mniej wytrzymałą wersją mojego ukochanego wojskowego gorsetu, a niżej rozkloszowane, najpewniej opierające się na czymś w rodzaju rusztowania, bo chyba nikomu normalnemu pośladki nie odstają na pół metra…
A tuż obok tego wszystkiego wyrastają wprost na bruku szałasy sklecone niewprawnie z kilku desek, gniją wysokie jak ja sterty śmieci i straszą zapachem małe, otwarte szamba… a przede wszystkim siedzą, stoją lub biegają ludzie w łachmanach, najczęściej boso, z zapadniętymi, pustymi oczami, niekiedy wyciągający dłonie po drobniaki lub zawodzącymi głosami błagający o kawałek chleba.
Zaciskam pięści. To chore! Jak to możliwe, że dwie egzystujące na tak różnych poziomach grupy społeczne żyją tak blisko siebie, a żaden bogacz nawet nie zainteresuje się losem tych, którzy niekiedy umierają pod jego drzwiami?! To… to jest jakiś obłęd!!!
U nas ktoś patrolowałby ulice, nie dopuszczając do wypadków i w razie czego pomagając… Tu żołnierzy nie widać wcale: ani czuwających nad bezpieczeństwem, ani robiących w ogóle cokolwiek. Jakby zwyczajnie nie istnieli…
W Spartice praktycznie nikt nie jest do końca cywilem: kobiety, mężczyźni, dzieci… wszyscy oni walczą w każdy dostępny sobie sposób, niejednokrotnie przypłacając to życiem: giną, stojąc ramię w ramię podczas ataku przeważających sił wroga, giną, nie przerywając ostrzału nawet gdy niektóre części ich ciała już płoną greckim ogniem, giną, naprawiając umocnienia w środku bitwy, giną, przekazując wiadomości i roznosząc dodatkowe strzały, giną, opatrując rannych, giną, giną, giną, wciąż giną… Za kraj, za swoich bliskich, za to, by ktoś im nieznany mógł żyć szczęśliwie i spokojnie… A tu WSZYSCY to WSZYSTKO mają głęboko gdzieś!
Mam ochotę pchnąć w nerkę osobę odpowiadającą za taki stan rzeczy, by umierała jak najdłużej i jak najboleśniej… Bo tu właśnie mam żywy dowód na to, że nie wszystkie niepochlebne opowieści o Polis, którymi karmiono mnie na wsi, w czasach beztroskiego dzieciństwa, były wyssane z palca.
Opowiadano mi, że zboże, warzywa, owoce i zwierzęta, które tam wysyłamy, nie stają się wcale pożywieniem armii, lecz wypełniają opasłe brzuchy mieszczan. Z przekonaniem twierdzono, iż wojsko tak naprawdę nie istnieje, a zagrożenie zostało wymyślone przez żądnych zysku władców, chcących za nie swoje pieniądze budować nieprzyzwoicie drogie domy i stawiać sobie samym pomniki, upamiętniające zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca.
Wydrwiwano. Obrażano. Czasem nawet szeptano o buncie… A potem przyszedł najazd, fala potworów wtargnęła na nasze spokojne, senne ziemi, dla samej radości niszcząc i mordując, nie biorąc jeńców ani nie grabiąc mienia.
Byłam jedyną ocalałą. Pamiętam do dziś meczenie przerażonych kóz, których pomimo dołożenia wszelkich starań nie byłam w stanie upilnować- rzuciły się do ucieczki. I prawdopodobnie to, że je goniłam, na swoich krótkich nóżkach pięciolatki, uratowało mi życie. Stado gnało w kierunku wody, a ja pędziłam za nimi, wrzeszcząc i przeklinając… A potem zobaczyłam dymy i usłyszałam mrożące krew w żyłach ryki… Zatrzymałam się i zaczęłam płakać. Moja mama, tam była moja mama! W pierwszym odruchu chciałam pobiec do niej jak na skrzydłach, lecz potem… Do moich uszu doleciały dwa odgłosy: ciężkie kroki i coś jakby świńskie chrumkanie, jednak o wiele głośniejsze niż to wydawane przez całą wioskową trzodę razem wziętą. I pojawiły się monstra. Były wyższe od drzew, a cała ich sierść była czarno- purpurowa. Teraz, po latach, myślę, że to była ludzka krew. Nie wiem, co myślałam wtedy. Wiem tylko, że bez namysłu skoczyłam w toń i dałam się ponieść nurtowi, bezwolna niczym lalka. Jednak nawet woda w uszach nie była w stanie zagłuszyć upiornych dźwięków wydawanych przez zwierzęta, których życie zostało brutalnie przerwane.
Po tych traumatycznych wydarzeniach trafiłam do Spartiki, małego, nadmorskiego Polis, gdzie uczono mnie wszystkiego, co może się w życiu przydać, powoli wykorzeniając wiarę w bajania babć o zasnutych kataraktą oczach i ukazując prawdę… A teraz… teraz niszczą to jacyś ludzie ubrani jak pajace.
Mam ochotę walnąć w coś głową, ale nie mogę. Muszę zachowywać się tak normalnie, jak się da. Już i tak się na mnie gapią.
W końcu, po wielu perypetiach, dochodzimy do czegoś, co miejscowi zwą koszarami. Ze zdumieniem stwierdzam, że wokoło kręcą się tylko i wyłącznie mężczyźni, a w dodatku większość z nich jest grubo starsza od nas. Powiedzenie, że „obserwują nas z niechęcią” byłoby eufemizmem- od niektórych facetów wręcz bije nienawiść. A także coś innego, o wiele, wiele gorszego, coś, czego zapachu, koloru i formy nie jestem w stanie dokładnie określić. Wiem tylko, że tam jest. Przejawia się w nienaturalnych ruchach, manifestuje się w przyśpieszonych tętnach i oddechach, można to wyczytać z subtelnej zmiany w złożonej melodii posplatanych woni… Lecz przede wszystkim czai się w ich oczach. I to właśnie jest najstraszniejsze.
Ej! Co ja, będę się cykać, bo ktoś na mnie krzywo spojrzał?! Chyba mnie porąbało!
Zdecydowana olewać ewentualne zaczepki idiotów, podnoszę czoło odrobinę wyżej i pomimo śmiertelnego znużenia wydłużam krok, przy okazji nadając mu prowokującą sprężystość.
Teoretycznie Aaron był ode mnie wyżej w hierarchii, ale teraz, podczas prób, cała ta gradacja nie obowiązuje, a mój przyjaciel wygląda na wypompowanego, więc biorę załatwianie spotkania na siebie.
Gdy, podając imię, stopień i cel misji oraz rzucając nazwą „Spartika” proszę jakiegoś gościa, by zaprowadził nas do dowódcy, ten wlepia w nas oczy, jakbyśmy mieli po trzy głowy i niebieską skórę, jednak potakuje i znika wewnątrz budynku.
Co go tak zdziwiło?
Człowieka nie widział? A może chodzi o rany? Albo o to, że jesteśmy z innego Polis? Lub…
I wtedy to do mnie dociera.
Wszystkie fragmenty układanki: sytuacja na ulicach, wygląd koszar, płeć i wiek żołnierzy… wskakują na miejsca.
Nie pasuje mu to, że mamy po piętnaście lat i to, że jestem dziewczyną.
W tym mieście takich jak ja się do wojska nie powołuje.
Mimowolnie zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym urodziła się właśnie tu. Zanim zdążę cokolwiek na to poradzić, w moim umyśle pojawia się nadzwyczaj żywy obraz: młoda kobieta, ubrana w suknię jakby utkaną z księżycowego blasku, u góry ściągniętą wysadzanym perłami gorsetem, na dole natomiast rozkloszowaną i wyszywaną srebrną nicią w zawiłe, kwiatowe wzory, w butach na niebotycznie wysokim słupku dobranych pod kolor kreacji i zapiętych na filigranowe sprzączki w kształcie lecących motyli. Podobnie wyglądają pierścionek na wypielęgnowanym palcu, kolczyki tkwiące w przekłutych płatkach uszu oraz delikatne grzebyczki przytrzymujące gruby, czarny warkocz, opasujący głowę niczym korona i odsłaniający gładką, białą twarz z pełnymi, rubinowymi ustami i dwojgiem ukrytych za kotarą długich, smolistych rzęs oczu, lśniących niczym ogromne szmaragdy… słodką i niewinną, jak u dziecka, a jednak zarysowaną już jak u dorosłej…
Chyba mogłabym nazwać ją piękną. Ba, doskonałą! Lecz przeszkadza mi w tym pewien szkopuł: tak właśnie mogłabym wyglądać, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Przyglądam się postaci, jej nie zdeformowanym, nienawykłym do dzierżenia broni dłoniom, które zamiast blizn i odcisków zdobią paznokcie: zdrowe, błyszczące i równo opiłowane płytki bez śladów świadczących o łamaniu czy obgryzaniu, takich jak obrzęki i krew wokół skórek, jej wątłe, niezdolne do udźwignięcia tarczy ramiona, jej miękką, mlecznobiałą skórę tak cienką, że pewnie mogłaby się rozerwać przy najlżejszym dotknięciu, jej nogi, nie poznaczone pajęczyną oparzeń i śladów po dawno zagojonych ranach, szczupłe jak u młodej łani… z jednej strony cudowne, lecz z drugiej? Słabe, niepewne, nie wytrenowane, pozbawione mięśni pozwalających na ucieczkę lub stawienie czoła przeciwnikowi…
Patrzę na nią w skupieniu, dostrzegając coraz więcej i więcej… po chwili dochodzę do pewnego wniosku, który wprawia w konsternację nawet mnie samą: dziewczyna, którą mam przed oczami może i wygląda jak bogini, ale… nie zamieniłabym się z nią, nawet gdyby ktoś miał mi za to zapłacić.
Tak jak nie zamieniłabym mojego małego, biednego Polis na żadne inne, choćby i sto razy lepsze.
###
Nie wybywam. Nie odchodzę. Nie oddalam się z godnością, nie wracam do domu, nawet nie uciekam. Ja zwyczajnie po chamsku spierniczam. Jak tchórz.
Nie wiem, czy przyjaciel za mną nadąża- jest mi to przerażająco obojętne, bo przez te kilka minut biegu na dalszy plan zostało odsunięte wszystko poza obrzydzeniem i zwierzęcym strachem.
-„O Zeusie, o Gromowładny, poraź to siedlisko zła swym piorunem. O Hero, o Krowiooka, niechaj mieszkańcy tego miasta podzielą los Terezjasza. O Posejdonie, o Ty, Który Ziemią Wstrząsasz, zalej ich falami oceanu. O Ateno, o Przeczysta Pallado, uczyć mi łaskę i obróć tych niegodziwców w kamienie. O Artemis, o Apollonie, o Boscy Łucznicy, ześlijcie na nich powietrze morowe, by marli w mękach straszliwych. O Hefajstosie, o Kowalu Nad Kowalami, spraw by pożoga strawiła domy, a z murów kamień na kamieniu nie ostał. O Panie, o Demeter, o duchy ziemi, lasów, pól i łąk, obejmijcie to miejsce w posiadanie, poddajcie drzewom, kwiatom, zbożom i wszelkiej zwierzynie…”
W miarę odmawiania modlitwy (będącej właściwie czymś między rytmiczną recytacją a zaśpiewem naznaczonym charakterystyczną wiejską wymową) nerwy mi się rozluźniają, a nogi jakby z własnej woli zwalniają, przestają śmigać w zawrotnym tempie, w końcu wracając do ustalonego rytmu długodystansowego marszu. Panika powoli mnie opuszcza, a zamiast niej pojawia się pogarda dla samej siebie.
Znów straciłam nad sobą panowanie. Znów słabość wzięła górę nad wolą i postanowieniem.
Czy ta wewnętrzna walka kiedykolwiek się skończy?
A jeśli nie, to czy chociaż w reszcie przestanę w niej przegrywać?
„Nienawidzę, gdy jakieś dekle tak się na mnie lampią i dotykają mnie w ten sposób!”- irytujący głosik w głowie nadal nie został ostatecznie uciszony, więc wdaję się z nim w długą, wkurzającą dyskusję. Jeśli dyskusją można nazwać przyjmowanie każdego argumentu strony przeciwnej z całkowitą obojętnością lub odpowiadanie tekstami w rodzaju „zamknij się”, „spier…” i „won”.
Spieranie się w momencie, gdy ma się całkowitą rację, jest po prostu bezsensowną stratą energii.
###
Poczucie czasu straciłam już dawno, ale na pewno po przeprawie przez ten koszmarny wąwóz (tym razem obyło się bez żadnych przygód, głównie dlatego, że zamknęliśmy japy), mniej więcej wtedy, gdy ignorowanie bólu w ręce stało się niemożliwe. Od tamtego momentu skupiłam się na posuwaniu się do przodu za stopami nie mniej wykończonego Aarona (któremu chyba w którymś momencie pozwoliłam się dogonić), na każdym kolejnym okupionym cierpieniem kroku, na poplątanym rytmie w jakim napływają naprzemiennie fale tortur i ulgi, na wyrównywaniu oddechu i nasłuchiwaniu oraz węszeniu w celu wykrycia ewentualnych oznak zagrożenia.
Czuję się całkowicie wypompowana. Powieki mi ciążą, odpłynęłam w rodzaj otępienia, wydaje mi się, że niekiedy nawet przysypiam w marszu…
I wtedy następuje katastrofa.
Mój przyjaciel z sekundy na sekundę idzie coraz bardziej chwiejnie, zatacza się, potyka o własne stopy na równej powierzchni, prawie upada…
Chronię go przed uderzeniem o ziemię, z powodu dezorientacji klnąc jak stary bywalec karczmy. O co tu biega?!
Z wysiłkiem dźwigam go na nogi- jest cholernie ciężki, a przy tym chyba ma zawroty głowy, przez co utrzymanie go w pozycji pionowej staje się prawie niemożliwe.
-Co ci jest? Dobrze się czujesz?- drugie pytanie jest zupełnie bez sensu: odpowiedź jest oczywista dla każdego, kto zobaczy jego rozszerzone źrenice, zbyt szybko unoszącą się klatkę piersiową i zaburzoną koordynację ruchów. Ale nie zastanawiam się specjalnie nad tym, jakie głupoty chrzanię, bo tak naprawdę liczy się tylko to że usłyszę jakąkolwiek odpowiedź.
-Czuję się, jakby przebiegł po mnie Minotaur z rodzinką, ale poza tym wszystko w porządku…- przywołuje na twarz sarkastyczny uśmiech, lecz nie do końca mu wychodzi: przypomina to bardziej grymas bólu.
Tknięta złym przeczuciem delikatnie układam go na ziemi i zaczynam zdejmować opasujący nogę chłopaka prowizoryczny bandaż. Im bliżej jestem skóry, tym głośniejsze staje się towarzyszące odwijaniu zgrzytanie zębów. Co gorsza, nasila się też przyprawiający o mdłości smród zgnilizny i czegoś kwaśnego, jakby wymiocin. Wygląda to naprawdę nieciekawie…
Poprawka: nie „nieciekawie”. Lepszym słowem jest „tragicznie”.
Ciało jest opuchnięte i czerwone nawet kilkanaście centymetrów od rany, a ją samą pokrywa wydzielający obrzydliwy fetor śluz w kolorze żółtka zbuczego jaja. Jednak nie to jest najgorsze. Najbardziej złowrogie są fioletowe szlaki żył, którymi zakażenie na moich oczach pnie się ku sercu.
Jeśli tak dalej pójdzie… Cholera, mamy najwyżej pół godziny do zamknięcia bramy! Jeśli zostaniemy na zewnątrz… Aaron jest już praktycznie trupem. I to przeze mnie.
To, że jego obrażeniami zajęłam się z skrupulatnie jak jakaś *** smrodziara, owijając je bandażem i pozwalając, by się elegancko zakisiły, a własne tylko powierzchownie oczyściłam nożem i zlizałam z niego krew, a potem zostawiłam je w spokoju, na powietrzu, żeby ropa spływała swobodnie, zamiast wsiąkać w idiotyczny opatrunek i powoli mnie zatruwać… to prawdopodobnie dlatego mój kumpel tak teraz cierpi, a ja tylko siedzę jak ostatnia idiotka i użalam się nad sobą.
„Dobra, koniec laby!”- nakazuję sobie w myślach wziąć dupę w troki i zaczynam metodycznie ściągać z kończyny przyjaciela znienawidzonego gluta, z poczuciem winy ignorując przekleństwa i jęki. Wyrzucam moją byłą koszulę w diabły i podnoszę bezwładnego chłopaka na nogi. Przechyla się to w jedną, to w drugą stronę, jak w jakimś obłąkanym tańcu, nie może utrzymać się prosto… Jak w zabawie: w prawo, w lewo, w przód i w tył, w prawo, w lewo, w przód i w tył… Tylko że teraz to wcale nie jest śmieszne.
Staram się prowadzić go trasą jak najmniej przypominającą slalom, ale wychodzi jak wychodzi: ja również jestem osłabiona jadem, a on jest wyższy i cięższy, więc oboje zataczamy się jak stali bywalcy karczmy, gdy po całonocnej libacji uda im się w reszcie wychynąć na ulicę w poszukiwaniu jakiejś roboty na tyle prostej, że można ją wykonywać nawet na potężnym kacu.
-Puszczaj.- protestuje Aaron, słabo i poniewczasie- Dam radę sam.
-Ta, jasne.- zdobywam się na ironię, by rozładować sytuację- A Hydry przyodzieją się w różowe spódniczki i buty na obcasie do kompletu, a potem zaczną tańczyć kankana na szczycie Baszty Jednorożców.- wywracam oczyma. I z przerażeniem zdaję sobie sprawę z tego, iż jest już na tyle jasno, że mogę stwierdzić, czy towarzysz dostrzegł ten sygnał zniecierpliwienia.
Niedługo bramy się zamkną…
W innych okolicznościach nie zawahałabym się wybrać najprostszego rozwiązania- przerzuciłabym rannego przez ramię i po prostu, jeśli nie pobiegłabym do miasta, to chociaż bym do niego doczłapała. Teraz, gdy na wschodzie pojawia się szarość, zdaję sobie sprawę z tego, jak blisko Spartiki dotarliśmy.
Został najwyżej kilometr.
Dla mnie to bardzo niewiele. Dla nas- nieskończenie daleko.
Wiem, że nie dam rady go ponieść- jestem zbyt wycieńczona, zaliczyłabym glebę już po paru metrach. I coś mi mówi, ze mogłabym już nie wstać.
Pozostaje mi tylko wierzyć w cud, modlić się do wszystkich bogów jednocześnie i szeptać uspokajająco do przyjaciela, by nie odpływał. I przeć na przód, choćby nie wiem jak bolało.
Nie jestem z tego dumna, ale rany i brak snu oraz pożywienia robią swoje- nie idziemy, lecz się wleczemy. Mało brakuje, byśmy zaczęli się czołgać.
Ale jeszcze się nie poddajemy.
Nam obojgu pot zalewa oczy. Nam obojgu krew sączy się z ran. Nam obojgu już wszystko wysiada. I obojgu przyświeca tylko jeden cel: dotrzeć do miasta.
Nie wiem, czy sprawiła to nieustannie odmawiana litania, czy też nasz ośli upór, faktem jest, że znajdujemy się kilkadziesiąt metrów od bramy.
Która właśnie zaczyna się zamykać.
Zdobywam się na nadludzki wysiłek i zaczynam biec, ciągnąc za sobą krańcowo wyczerpanego Aarona… Lecz to wciąż za mało. Za wolno. Poruszamy się za wolno.
Razem nigdy tam nie dotrzemy.
Tak więc podejmuję decyzję: przestaję podtrzymywać chłopaka i jak strzała wyrywam do przodu. Przy wrotach znajduję się już po kilku sekundach. Dwie kamienne płyty wysuwają się z idealnie gładkich ścian z upiornym zgrzytem, ograniczając prześwit już o jedną trzecią.
Odwracam się do przyjaciela, wrzeszcząc, by się postarał, a serce zaczyna mi się kroić na widok jego twarzy, która krzyczy jedno, jedyne słowo: „ZDRAJCZYNI”…
Myślałam o tym już od jakiegoś czasu, ale zawsze jako scenariuszu awaryjnym, planie Z, ostatniej desce ratunku, czymś, z czego należy skorzystać, gdyby wszystko inne zawiodło.
To musi się sprawdzić. Tu i teraz.
Modląc się do Zeusa wchodzę między skrzydła. O jedno zapieram się stopami, jakoś na wysokości bioder, o drugie plecami, które momentalnie drętwieją mi od przeraźliwego chłodu.
I się zaczyna.
Na początku, przez pierwsze dwie czy trzy sekundy, jest spokojnie. A potem… Potem napór wzmaga się w zastraszającym tempie. Niemal widzę, jak moje kości się gną i poddają, słyszę, jak trzeszczą we własnej wersji jęku protestu i rozpaczy, czuję, że za chwilę trzasną i wychyną na wolność, przebijając skórę.
Krzyczę do kumpla, by się pośpieszył, bo długo tak nie pociągnę, ale aż za dobrze zdaję sobie sprawę z jego ograniczeń. Wciąż jest za daleko, a więc… cyrk czas zacząć.
Pozwalam kolanom dojechać aż do czoła, tak, ze pode mną zostaje szczelina mająca niewiele więcej niż pół metra. I stale się zwężająca.
-Szybciej! Dajesz!- pozwalam łzom popłynąć, by nadały temu wezwaniu odpowiednio płaczliwy ton. Nienawidzę się za to, że pokazuję światu słabość, i to w dodatku udawaną, ale innego wyjścia nie ma.
Biorę głęboki, spazmatyczny oddech. Następne w programie są drgawki, wstrząsające ciałem tak silnie, że niemal spadam na ziemię. Gdy kości wbijają mi się w czoło, zaczynam głośno szlochać, jakbym krztusiła się powietrzem lub wręcz próbowała wykaszleć płuca… lecz to wszystko jedynie upiorna uwertura.
Prawdziwy popis ma bowiem dopiero nastąpić.
Momentem kulminacyjnym mojego rozpaczliwego występu jest wysoki, rozdzierający wrzask, mający być manifestacją niewiarygodnego bólu. Dźwięk świdruje. Wbija się w uszy jak strzała czy gwóźdź. Nie pozwala pozostać obojętnym.
Na murach, przy mechanizmie zamykającym, robi się zamieszanie. Ludzie puszczają masywne kołowroty i wylegają na ulicę, by mi się przypatrzyć, co natychmiast wykorzystuję- błyskawicznie odpycham płyty tak, by uzyskać jak największy prześwit.
Dowódcy nie są jednak kretynami i szybko orientują się w sytuacji. Zaganiają obsługę z powrotem do pracy, a skrzydła znów zaczynają na mnie napierać. Jednak Aaronowi zostało już tylko kilka metrów… Zagryzam wargi i wytężam resztki sił, ryzykując otwarciem się rozcięć na plecach i ręce, by choć trochę spowolnić proces zamykania i chyba nawet mi się udaje. A może to tylko wybujała wyobraźnia?
Wreszcie następuje ta upragniona chwila, gdy chłopak przeczołguje się pode mną. Oddala się najwyżej o dwa kroki, po czym nieruchomieje z dłońmi przyciśniętymi do ponownie krwawiącej rany.
Już mam wyśliznąć się z bramy, by paść obok niego i pogrążyć się w błogiej nieświadomości, gdy nagle… Moim oczom ukazuje się skrajnie wyczerpana postać, która (napędzana najpewniej prawie wyłącznie żelazną siłą woli) biegnie w naszą stronę.
Tak naprawdę nie ma o czym decydować. Zamiast w końcu pozwolić sobie odpocząć, zapieram się jeszcze mocniej, tym razem łkając już naprawdę i równie gęsto jak kroplami słonej wody rosząc ziemię posoką ze znów otwartego rozcięcia na ręce oraz (jeśli mają one postać płynną) najgorszymi z najgorszych przekleństw.
Kolana znów mam przyciśnięte do czaszki i znów z tego powodu krzyczę, lecz tym razem nikt nie zwraca na to uwagi.
Do głowy przychodzi mi straszna myśl: „Zmiażdżą mnie tu! Będą ściskać, przygniatać i mielić, aż zmienię się w drobniusieńką mąkę!”
Nagle pode mną przelatuje coś, co przypomina czarnowłosą torpedę. Bez zastanowienia kulę się jeszcze bardziej i spadam na ziemię ciężko niczym kamień. Ląduję twardo na obolałym ramieniu i wyję jak pies, którego ktoś kopnął, lecz pomimo tego w mgnieniu oka przetaczam się w bezpieczne miejsce, gdzie nie grozi mi już zamiana w „placek z Ragno”.
Leżę taki, bez słowa czy ruchu, zwinięta w ciasny kłębek i jest mi z tym dobrze. Zaczynam mimowolnie przysypiać, gdy z letargu wyrywa mnie czyjś zdyszany głos, mówiący:
-Dzięki… za… tę bramę!- odwracam się z wysiłkiem do chłopaka, któremu pomogłam, by zapytać go o imię i zapewnić, że to nie było nic takiego, lecz wszystko to więźnie mi w gardle.
Prędzej niż zdania wydostaje się z moich ust żółć. Zwymiotowałabym jak fontanna, ale nie mam czym.
Przede mną leży żołnierz, który brutalnie zaatakował mnie podczas poprzedniego zadania.
***
Zostało nas czworo.
Tylko trzy słowa, a jednak można w nich pomieścić więcej grozy niż w trwającej godzinami przemowie. Przeszliśmy jedną trzecią prób i odpadły dwie trzecie kandydatów… jeżeli dalej tak pójdzie, to do końca nie dotrwa nikt…
„PRZESTAŃ SIĘ ZADRĘCZAĆ, IDIOTKO!!!”- strofuję się w myślach, ale w tym konkretnym przypadku nawet wyzywanie samej siebie przy użyciu o wiele gorszych obelg niewiele pomaga. Nic nie jest w stanie przegnać z mojego żołądka wielkie, oślizłej guli przerażenia, szepczącej cicho „nie dasz rady”, „jesteś do niczego”, „oni cię nie chcą” i w najmniej spodziewanych momentach powodującej torsje…
Chyba powinnam drżeć przed następnym wyzwaniem- na pewno będzie trudne lub nawet niewykonalne… Ale bliższym mi problemem jest zagadkowy losu trzech chłopaków, którzy nie ukończyli poprzedniego zadania. Zastanawiam się, co się z nimi stało i czy w ogóle jeszcze żyją. Wmawiam sobie, że nie chcę wiedzieć.
###
Nie podoba mi się to. Cholernie źle wróży.
Stoimy rzędem przed czterema maciupeńkimi stoliczkami, na które padają smugi słonecznego blasku, dostające się do kamiennego pomieszczenia przez mikroskopijny świetlik. Na każdym z nich znajduje się do połowy wypełniony drewniany kubek, z którego niebawem ma się napić jedno z nas.
Niby niewinne, ale… Ostatnie „proste”, „banalne” i „niegroźne” zadanie wyeliminowało prawie połowę tych, którzy do niego podeszli.
Cokolwiek znajduje się w tych naczyniach, musi być co najmniej niebezpieczne.
Nagle, niemal jak na komendę, robimy krok w przód. Mamy wychylić zawartość pojemników jednocześnie i w miarę możliwości jednym łykiem.
-Na „trzy-cztery”.- zarządza jeden z moich towarzyszy, pochylając się, by wziąć swoją porcję.
I wtedy to zauważam.
Lekkie bursztynowe migotanie.
Mikstury różnią się kolorami.
-Trzy…- nieświadomy mojego odkrycia żołnierz zaczyna odliczanie- …czte…- mój mózg pracuje gorączkowo, próbując wydobyć potrzebne informacje z mroków niepamięci- …i…- MAM!
-NIE! Cholera, nie!!!- drę się najgłośniej, jak potrafię w obawie, że inaczej mój protest nikogo nie obejdzie.
Wszyscy trwają jak zamrożeni, z kubkami wpół drogi do ust i szeroko otwartymi oczami.
-Co jest, babo, cykasz się?- rzuca zaczepnie najniższy z nas. Wcześniej jakoś nie zwracałam na niego uwagi, ale chłopak musi być niewiarygodnie wytrzymały, skoro przybył do Spartiki godzinę przed czasem. Co jednak nie daje mu prawa do odzywania się do mnie w taki sposób tylko dlatego, że jestem dziewczyną.
-Słuchaj no, koleś, jeśli masz zamiar pić coś, czego składu nie znasz, to chyba ci się we łbie poprzewracało.- robię się agresywna, ale nic nie mogę na to poradzić- W każdym naczyniu jest coś innego, co znaczy, ze prawdopodobnie przynajmniej jedno zawiera jakiś syf: truciznę, badziewie powodujące zwidy albo Asklepios wie co jeszcze. A jeśli nawet tak nie jest, to każdy człowiek obdarzony przez Atenę choćby szczątkową inteligencją najpierw się upewni.
-Ta, mądra się znalazła!- brzmi szydercza odpowiedź- Skoro tyle o tym wierz, to dlaczego nie jesteś *** smrodziarą, hę? Dzidzi tam nie chcieli?- wszystko aż się w mnie gotuje i ledwo powstrzymuję się przed walnięciem kolesia w mordę.
Aaron nie ma takich oporów. Po jego uderzeniu złośliwiec najpierw leci przez całe pomieszczenie (z bardzo głupią miną), a potem wpada na ścianę (z jeszcze zabawniejszym wyrazem twarzy).
-Słuchaj no, niewdzięczny gnoju, ta tak zwana „dzidzia” prawdopodobnie właśnie uratowała twoją zasraną dupę, więc może nie pogrążaj się bardziej i dla własnego dobra zamknij japę!- wspominałam już, że wkurzanie mojego kumpla to zły pomysł? Nie? No to wspominam.
Irytujący osobnik najwyraźniej nabrał nieco respektu do mojego przyjaciela (a raczej jego pięści). Już się nie ciska, tylko siedzi w kącie i patrzy na nas takim wzrokiem, jakby chciał nas wszystkich żywcem usmażyć.
-No dobra…- zbliżam się do pierwszego (licząc od prawej) eliksiru, mającego kolor ciemnej zieleni. Tego, który miał zostać wypity przez naszego zadziornego koleżkę. Wącham ostrożnie, jakbym pochylała się nad ładunkiem wybuchowym, lecz ktoś zadał sobie sporo trudu, by zamaskować naturalny zapach. Kolor prawdopodobnie też nie jest autentyczny… Ryzyk-fizyk! Nabieram odrobinę na mały palec i modląc się, by nie trafić na truciznę, oblizuję go.
-Błeee!- krzywię się, plując na kamienną podłogę- To makowiny! Cholernie mocne makowiny!- zauważam, że reszta gapi się na mnie wzrokiem pod hasłem „ujemne zrozumienie”, więc zaczynam cierpliwie wyjaśniać- Taki środek znieczulający. Obrzydliwy jak nie wiem co, ale działa dobrze. Ale ten tutaj…- dźgam naczynie palcem- jest w takim stężeniu i ilości, że chyba konia by uśpił… Kto z nas jest najcięższy?- rzucam pytanie, a dwaj górujący nade mną wzrostem towarzysze zaczynają z ożywieniem dyskutować- Tej osobie laudanum najmniej zaszkodzi.- wiem, że jestem okropna, ale nie mogę się powstrzymać od uszczypliwej uwagi- Młody, jak chcesz kimać dwa dni, to się częstuj.
Drugi płyn jest złoto-brązowy i pływają w nim drobne czarne paprochy. Tu nikt nie zagłuszał charakterystycznej woni niebieskiej pleśni i małych grzybów o spiczastych kapeluszach. Nie pamiętam ich nazw, ale tego zapachu nie da się pomylić z niczym innym. Odsuwam się gwałtownie.
-To świństwo prawdopodobnie wywoła halucynacje.- tym razem nie muszą wysyłać żadnych sygnałów oznaczających prośbę o tłumaczenie, gdyż udzielam go i bez tego- Nie wiem, jak jest silne, ale na razie wolę nie próbować, bo jeśli źle rozpoznam następne, to komuś może stać się krzywda… W każdym razie efektem zażycia tego może być praktycznie wszystko: euforia, pewność siebie i odczucia pod hasłem „kocham cały świat” tudzież zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, czyli totalna szajba, niepohamowana agresja i wywoływana byle czym furia. Oraz oczywiście zwidy…- wyliczam na palcach i pewnie ciągnęłabym to jeszcze dłużej, lecz kątem oka łowię miny pozostałych i postanawiam przystopować z negatywami, w zamian dodając coś optymistycznego- Ale po takiej ilości nie powinno być żadnych długofalowych skutków…
Oddalam się od kubka w takim tempie, jakby był czymś skażony.
Mam nadzieję, że to nie mnie przypadnie w udziale wypicie tego świństwa.
Teraz muszę odkryć, czym sama o mało co się nie nafaszerowałam. Barwa pewnie znów jest nienaturalna- żadne znane mi rośliny ani skały nie dają tak intensywnego błękitu. Ktoś prawdopodobnie chciał też zadbać o to, bym nie mogła wyczuć niczego pomocnego nosem, lecz na szczęście zabicie intensywnego smrodu alkoholu było ponad jego siły. Sądząc po tym, jak łzawią mi oczy, to albo piekielnie mocny bimber, albo coś takowym rozcieńczone. A co się doprawia wódą? Hmmm… Głównie specyfiki na żołądek… Czyli prawdopodobnie mam do czynienia z …
Zanurzam opuszek małego palca w gęstym szafirowym płynie i delikatnie umieszczam kroplę na języku. Objawiający się po piekielnym żarze smak jest tak charakterystyczny, że nie da się go pomylić z niczym innym.
Na Zeusa! Dobrze, że tego nie łyknęłam!
-Czy któryś z was jadł w ciągu ostatnich kilku godzin jakiś większy posiłek?- pytam na początek, mając nadzieję na odpowiedź twierdzącą, bo ja sama byłam na tyle nieodpowiedzialna, że tylko dałam się opatrzyć, opiłam się wody jak wielbłąd i natychmiast poszłam spać. Ale… w końcu obiecałam obiad Atenie, no nie?
-Ja, bo co?- rozlega się z kąta. Tak w sumie to żal mi tego gościa. Może i jest wkurzający, jednak to, co dziś przeżyje nie należy się chyba nikomu.
-Bo to, że jak golniesz sobie tego szajsu na czczo, to najpierw będziesz pluć żółcią, a potem zaczniesz rzygać krwią.- oznajmiam bez owijania w bawełnę- Ale że masz coś w brzuchu, to sprawa jest prostsza: po prostu to zwrócisz i tyle.- koleś już nabiera powietrza. Wygląda, jakby miał zamiar się wykłócać, więc przygotowuję się na taką ewentualność. Czytaj: zaciskam pięści.
Jednak mordercze spojrzenia, jakie rzuca mu pozostała dwójka, powstrzymuje złośliwca od kolejnych wyskoków.
Gdy biorę się za rozpoznawanie mikstury przygotowanej dla Aarona, ogarnia mnie panika. Nie tylko nie wiem co to jest, ale nie mam nawet prawdopodobnych podejrzeń czy przypuszczeń, ba, nawet pomysłu na takowe mi brak.
Na Piorun, jaka ja jestem beznadziejna! Babcia od małego uczyła mnie, jak działają poszczególne rośliny, a teraz, gdy te wiadomości mogą uratować mi życie, mam w głowie kompletną pustkę…
Ragno, skup się!
Cholerstwo jest czarne. Czyli mógłby to być lek na rozwolnienie, ale… W cieczy nie unoszą się drobinki węgla, więc ta możliwość raczej odpada. Chyba że płyn został przefiltrowany przez gazę… nie, bez sensu, wtedy dużo gorzej działa… Kurna!
Dobra, spróbujmy z innej strony: trzeba to poniuchać!
Tym sposobem ostatecznie wykluczam specyfik na sraczkę: gdyby to on znajdował się w kubku, poczułabym tylko leciutki zapach ziemi i spalenizny, a tak się nie dzieje.
Mój nos z siłą szarżującego cyklopa atakują posplatane wonie: mięta, miód, pieprz, ostra papryka… odskakuję jak oparzona. Oczy mi łzawią, a w gardle drapie. Ktoś zadał sobie naprawdę sporo trudu, by zabezpieczyć oryginalny skład przed ujawnieniem: wrzucił chyba wszystkie znane mi „zagłuszacze”, nadał sztuczną barwę, a do tego pozbawił mnie możliwości choćby zaaplikowania preparatu zwierzęciu czy obejrzenia płynu pod światło…
„Koleś, jeśli KIEDYKOLWIEK cię spotkam… pokażę ci, jakie fajne rzeczy można wyprawiać z wilczymi jagodami i muchomorami. Oraz przedstawię cię moim nożom. Już nie mogą się doczekać spotkania…”- złorzeczę w myślach, przeklinam wszystko i wszystkich… lecz doskonale wiem, że sama jestem sobie winna.
Z westchnieniem nanoszę odrobinę eliksiru na język- kompletnie nie wierzę, że to cokolwiek da.
I rzeczywiście- efektów żadnych. Tylko zaczęło mnie piec.
Mam cholerną ochotę się rozpłakać.
Zawsze polegałam na swojej znajomości roślin, łudziłam się, że wiem wszystko, co konieczne, że te fragmenty, te strzępki, te ochłapy da się złożyć w sensowną całość…
A teraz, już po raz drugi w ciągu kilkudziesięciu godzin, trafiam na białą plamę.
Nie wiem i kropka. Nic na to nie poradzę.
Chyba najrozsądniej byłoby, gdybym sama łyknęła to coś. Nasza niewiedza wynika tylko i wyłącznie z mojej głupoty, wiec to ja powinnam ponieść ryzyko. Ale… co, jeśli jest to po prostu woda, do której nawrzucano składników dających smak, a nie posiadających żadnych właściwości medycznych?
Po kilku sekundach odrzucam jednak tą możliwość- to przecież próba, a nie zabawa. Chcą nas sprawdzić, nie nastraszyć.
Podejmuję decyzję. Powiem im prawdę.
-Słuchajcie, zupełnie nie wiem, co to za świństwo.- walę prosto z mostu, bez owijania w bawełnę- Ale, jak znam życie… jest najbardziej trujące ze wszystkich czterech.- wzdycham i machinalnie zaczynam skubać skórki przy paznokciach. Odrywam małe kawałeczki i wkładam do ust, bezmyślnie żując i w kokonie przytłaczającej ciszy przypatrując się spadającym na podłogę kroplom ciemnoczerwonej cieczy, które rozpryskują się na szarym kamieniu, tworząc miniaturowe gwiazdy… W końcu jednak zbieram się na odwagę:
– Chyba powinnam sama to łyknąć. Tak będzie najbezpieczniej.- próbuję się uśmiechnąć, ale wychodzi mi raczej marnie- Jak mnie to zakatrupi, to nikt do nikogo mieć wontów nie będzie…- w tym momencie przerywa mi nasz „kulturalny” koleżka i choć się tego spodziewałam, to i tak mam ochotę walnąć gościa w twarz.
-Nie rób se jaj, babo.- gdyby wyrazy były naczyniami, to buta i złośliwość aż by się przez nie przelewały- To pewnie tylko zwykła woda, a ty chcesz nas wykiwać, żeby…- tu z kolei krzykaczowi ktoś wpada w słowo. A ściślej: są to dwie osoby.
-Zatkaj się własnym gównem, gnoju niemyty!- Aaron wygląda, jakby chciał go czymś zdzielić, lecz nie mógł znaleźć odpowiednio ciężkiego przedmiotu.
-Jak wiesz lepiej, to się, ***, konstruktywnie wypowiedz, a nie, ***, gadaj jak uprzedzony debil!- najlepiej zbudowany z nas wygląda na solidnie wnerwionego i… robi mi się z tego powodu absurdalnie miło. Widocznie musiałam czymś zasłużyć sobie na jego (choćby i niechętny, ale jednak) szacunek.
„Albo nie jest tak tępy jak dwa dni temu i zdaje sobie sprawę z tego, że jako jedyna siedzę w temacie na tyle głęboko, by coś pomóc.”- uśmiecham się cierpko do własnych sarkastycznych myśli- „Na początek dobre i to.”
###
Odnoszę wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Wszystko wygląda tak, jak kwadrans temu: cztery stoliki, cztery kubki, cztery drżące z niecierpliwości i strachu osoby ustawione w rzędzie.
Jednak to tylko pozory. Teraz jest zupełnie inaczej.
Zamieniliśmy się miejscami. Wszystko, czym możemy zrobić sobie krzywdę, leży w kącie, poza naszym zasięgiem.
A przede wszystkim wiemy, co nas czeka.
-No dobra, ludzie.- zbiera się w sobie… kto, tak właściwie? Nawet nie wiem, jak ma na imię ani z jakiego jest… BYŁ oddziału… Dręczy mnie przeczucie, że już nie będę miała okazji zapytać.
-Chluśniem bo uśniem.- wszyscy unosimy naczynia do ust i pochłaniamy ich zawartość. Jednym haustem.
###
-ZOSTAW MNIE!!! ZOSTAW!!!- wrzask Aarona wwierca mi się w mózg i kroi serce na plasterki, ale zagryzam wargi i nie puszczam. Uparcie przygważdżam go do podłogi aż do momentu, gdy wizja wygasa, a kończyny mojego przyjaciela się rozluźniają.
Prostuję się niepewnie i chwiejnie podchodzę do ściany, a potem opieram o nią rozgrzane czoło i wilgotne dłonie- to mój mały rytuał, o ile można mówić tak o czymś, co wypracowałam zaledwie kilka godzin temu. Kamień jest tak zimny, że aż bolą zatoki, ale daje wytchnienie pomiędzy kolejnymi napadami żywych wyrzutów sumienia…
Bo nic mi nie jest. Jako jedynej.
Irytujący mikrus jeszcze przed godziną próbował wypluć wnętrzności, w przerwach między skurczami przeklinając mnie za to, że podtrzymywałam go, by nie przewrócił się we własne wymiociny, a teraz leży na wznak, wyczerpany i blady.
Chłopak, którego imienia nie znam, najpierw kiwał się z boku na bok, a potem zaległ nieruchomo na podłodze. Gdyby nie to, że jego klatka piersiowa nadal unosi się i opada, uznałabym go za trupa.
I Aaron. Biały jak śnieg i równie jak on lodowaty Aaron z czołem parzącym niczym rozpalone żelazo, szeroko otwartymi oczami utkwionymi w urojonych potworach i dłońmi zaciśniętymi w pięści, by z tymi monstrami walczyć…
Nagle dostrzegam przyśpieszenie ruchów jego gałek ocznych i oddechu. Przypadam do przyjaciela w dwóch skokach i unieruchamiam jego ciało, które jednak, nawet pomimo tego, że jest przygniecione całym moim ciężarem, wygina się w łuk jak rażone prądem.
Wsłuchuję się w mrożące krew w żyłach wrzaski i niespokojne bicie serca, które chyba ma zamiar wyskoczyć z piersi, a gdzieś w głębi gardła wzbiera mi szloch.
-Braciszku…Braciszku…- wciągam powietrze i krztuszę się nim, jakbym przed chwilą tonęła- Co ja ci, ***, zrobiłam?! – walczę ze sobą, by się nie rozryczeć.
###
Czekam z drżeniem na kolejny atak. Czekam. I czekam. I czekam… Przerwa się przedłuża. Nieśmiało rozpala się we mnie iskierka nadziei. Błagam, o Apollonie, niech to się skończy!
Obaj pozostali chłopacy doszli do siebie na tyle, że zdążyli się już co najmniej ze trzy razy pokłócić (oczywiście przesadzałam z tymi dwoma dobami snu po laudanum), więc może Aaronowi też się poprawi? Wszystko na to wskazuje: przerwy między wizjami się wydłużają, skróceniu ulegają natomiast same halucynacje, które zmniejszają również swoją intensywność.
Proszę, proszę, PROSZĘ!
Delikatnie dotykam dłonią czoła przyjaciela. Jest ciepłe, lecz już nie parzy…
Nagle wyczuwam pod palcami trzepoczący ruch mrugających powiek, a do moich uszu dolatuje ciche westchnienie.
-Ragno… Wiesz, że miałaś sześć nóg i fioletowe włosy?- zdobywa się na słaby uśmiech, za co jestem mu wdzięczna, bo pozwala mi, przynajmniej na razie, nie wybuchnąć płaczem- I chciałaś mnie zeżreć.- parskam.
-Zapomnij.- rzucam- W takich śmierdzielach nie gustuję.
-Na pewno?- jeśli jest w stanie się droczyć… to znaczy, że wyzdrowiał już całkowicie- Nawet jak jesteś bardzo, bardzo głodna?
-Nawet wtedy.- odpowiadam z przekonaniem.
-A kiedy taki biedny śmierdziel jest nieludzko zmęczony, bo ledwo wywinął się piętnastometrowej drakainie i do tego ma potworną migrenę?- zabawnie unosi brwi, a ja odrzucam głowę w tył i prawie zaczynam chichotać.
-W takim przypadku…- nie kończę.
Błyskawica potwornego cierpienia rozchodzi się po wszystkich nerwach, powalając mnie na ziemię.
Każda komórka ciała jakby rozdziera się na dwoje, a potem próbuje poskładać z powrotem. Ktoś miażdży mi głowę w imadle, ktoś przywala czoło kamieniami, ktoś przypieka stopy rozgrzanym żelazem, ktoś wydziera obcęgami wrośnięte głęboko w skórę paznokcie, ktoś wyrywa palce ze stawów, ktoś wraża w plecy dziesiątki, setki gwoździ, ktoś dusi, dźga w łokcie i świeci w oczy światłem o mocy tysięcy słońc.
Wszystko wiruje w oszalałej spirali rozsadzającego czaszkę wrzasku.
Mojego? Możliwe.
Cudzego? Też prawdopodobne.
Chcę uciec od tego wszystkiego, znaleźć wyjście z koszmaru. Błąkam się na oślep. Nie potrafię!
Nagle krzyczę, zmrożona przerażeniem.
Moje dłonie! Nie czuję ich już, świadomość kończy się na rozpalonej do białości obręczy nadgarstka.
Straciłam je! Jestem tego pewna! ODCIĘLI MI RĘCE!!!
O ***! Teraz zabierają się za dolne kończyny! Nie dam się! NIE!
Miotam się z nadzieją, że mnie nie złapią.
Nadzieja matką głupich- nie musieli.
Podczas kolejnego potężnego wierzgnięcia na kostkach rozbłyskują bransoletki żaru, a wszystko poniżej osuwa się w mglistą ciemność niebytu.
Z mojego gardła wydobywa się ryk osaczonego zwierzęcia.
Ile jeszcze chcą mnie torturować?!
Miliardy żądeł wbijają mi się w brzuch, skóra pęka na cieniutkie niczym papier paski, wnętrzności pod spodem gotują się z sykiem…
Od mojego krzyku niebo i ziemia drżą w posadach. Dlaczego ja jeszcze żyję?! Moja krew jest płynnym lodem, płuca nie pracują, a serce się upiekło! Co jeszcze mam, do ciężkiej cholery, znieść?!
Potężne uderzenie wyrywa mi prawą połowę twarzy. Wyję, choć nie powinnam być do tego zdolna. Z przemieszanym z przestrachem obrzydzeniem śledzę krętą trasę strużki czegoś lepkiego i piekącego, co wypływa z eksplodującego bólem oczodołu niczym lawa z wulkanu.
Wbrew woli zaczynam płakać, wyobrażając sobie, co jeszcze może się stać. Jeśli to tylko uwertura?
I wtedy zaczynam się topić.
Słona woda wypełnia mi usta, gardło, przełyk, żołądek i wreszcie drogi oddechowe. Rozpaczliwie macham rękoma i nogami, lecz lepki niczym kisiel ocean krępuje i ogranicza moje chaotyczne ruchy. Ściąga w dół.
Tym razem nie mam nawet szansy spłonąć. Po wszech czasy będę spoczywać na dnie.
###
-Ragno? Raaaagno? Jesteś tu?- do moich zmaltretowanych uszu przebijają się ciche dźwięki, a wraz z nimi dzika radość: nie utonęłam!
Głęboko wciągam powietrze, delektuję się zawartym w nim tlenem jakby to była czekolada. Z rozkoszą dopuszczam do mózgu oszalałą mieszankę kształtów, otwierając oczy- idealnie nienaruszone. Na przemian zaciskam i rozluźniam wszystkie dwadzieścia palców- nadal połączonych z resztą ciała.
Kręcę głową i przecieram powieki pięściami. Mięśnie, kości, ścięgna, więzadła, nerwy… wszystko, co współdziała, by umożliwić mi ten ruch, jest doskonale zdrowe. Przepuszczam przez każdą komórkę próbny impuls- wszystko OK.! Zaglądam głębiej we własną strukturę, zanurzam się w morzu białek, soli i skrobi, a potem schodzę jeszcze poziom niżej: do długich łańcuchów kwasów tłuszczowych, trihydroksylowych alkoholi, wiązań peptydowych i wielu, wielu innych. A każdy kwark znajduje się tam, gdzie powinien. Moje ciało jest jak zbudowane z mikroskopijnych, dopasowanych z chirurgiczną precyzją klocków lego…
Lego?!
Sztywnieję nagle. Wstrząsa mną pojedynczy dreszcz.
„Klocki lego”, „chirurgia”, „skrobia”, „wiązania peptydowe”, „kwarki”, „trihydroksylowe alkohole”, „czekolada”, „struktura”…
CO TO, DO CIĘŻKIEJ CHOLERY, ZNACZY?!
Nie znam tych słów. Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z takimi wyrażeniami.
A jednak, w jakiś niezrozumiały sposób, wydają mi się… naturalne. Na miejscu. Pasujące. NORMALNE.
Umiem się nimi posługiwać i robię to automatycznie. „Automatycznie”! Kolejny dziwny wyraz! Pfff…
A jednak zdaję sobie sprawę z tego, że „automatycznie” znaczy tyle, co „machinalnie”, „bez namysłu” czy „nie zastanawiając się nad tym”… Mam przed oczami niewielkie, bajecznie kolorowe kostki i cegiełki z „plastiku”- „lego”. Mogę wyrecytować z pamięci „definicję” „wiązania peptydowego” i co więcej, rozumiem ją. Gdy się skupię, potrafię wyobrazić sobie (przypomnieć?) smak „czekolady”, zarówno gorzkiej, jak i mlecznej oraz białej, a także uczucie towarzyszące rozpływaniu się słodyczy w ustach…
W Spartice uczono mnie wielu rzeczy: obchodzenia się z większością rodzajów oręża, pisania, czytania, liczenia, strategii i taktyki, religii, teorii walki, rozpoznawania potworów, po tym, jak odkryli, że jestem Syreną, także śpiewu i pływania… Praktycznie wszystkiego. Ale na pewno nie TEGO.
Nagle przychodzi mi do głowy mrożąca krew w żyłach myśl: a co, jeśli to nadal działa ten syf?! Jeśli zaraz zaczną się halucynacje… „halucynacje”?!
To, co uświadamiam sobie teraz, jest chyba jeszcze gorsze: to się zaczęło już wcześniej.
Nie minuty. Nie godziny. Nawet nie dni, tygodnie czy miesiące lub lata.
Byłam taka od zawsze.
W wiosce tylko się śmiali, gdy zaczynałam nawijać o „Barbie”, „sugusach” i „pistoletach na wodę”. Myśleli, że po prostu gadam niestworzone rzeczy, jak na kilkulatkę przystało. Nikt nie podejrzewał, że jestem, jaka jestem.
Tu wszyscy pewnie zakładali, że to gwara, że nauczyłam się tych słów w domu… albo coś. Sama, kurna, już nie wiem.
Dla mnie to było… normalne.
Nie zorientowałam się.
Aż do teraz.
No nareszcie!
Wzdrygam się i gorączkowo próbuję zlokalizować źródło głosu.
Nie bądź głupia, Ragno, wiesz przecież, gdzie jestem. Zawsze wiedziałaś.
„Nie, nie wiedziałam! I nadal nie wiem! Więc spadaj do diabła i daj mi święty spokój!”
Do diabła, moja droga? Do diabła? Ależ siostro… siostrzyczko… on jest bliżej, znacznie bliżej niż myślisz.
###
Jest mi niedobrze. Cała się trzęsę. Skórę mam jak z lodu. Spływam potem
Przed nami znów stoją cztery kubki.
Tyle że tym razem zawartość wszystkich jest identyczna.
Naczynia wyglądają tak, jakby ktoś wlał do nich esencję bezgwiezdnej nocy.
Zamykam oczy i wyciągam dłoń.
Zabraniam łzom płynięcia, ale one najwyraźniej mają własne zdanie na temat tego, co jest słuszne, a co nie.
Nie chcę tego pić.
Nie chcę przez to przechodzić jeszcze raz.
Nie chcę, ale muszę.
Pochłaniam medykament… nie, truciznę jednym łykiem i omal się nie przewracam.
Nogi uginają się pode mną, ale to nie skutek zażycia tego syfu. Po prostu ze zwykłego, ludzkiego przerażenia.
Nie wiem, kiedy się zacznie. Odzywa się we mnie atawistyczny odruch ucieczki, lecz tłumię go w sobie.
Trwoga i panika zataczają wokół mnie coraz ciaśniejsze kręgi. Osaczają… czekają na odpowiedni moment, by ruszyć do ataku… Duszę się!
Zdesperowana, robię jedyną rzecz, która przychodzi mi do głowy.
Zaczynam w myślach odmawiać Litanię.
„Nie wolno się bać,
Strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.
A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.
Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.
Jestem tylko ja…”
Gdy skończę, powtarzam. I jeszcze raz… I jeszcze…
Przy piątym wspomnienia wdzierają się do mojego umysłu. Pamiętam, że zawsze recytowałyśmy to przed wypłynięciem w morze, by pogodzić się z najgorszym.
Lecz gdy nadeszło, nie byłyśmy gotowe. Tak jak ja teraz.
***
Nie wyszliśmy stamtąd sami. Musieli nas wywlec Nie mieliśmy siły nawet jęczeć, a co dopiero maszerować.
Teraz jest nieco lepiej- przespaliśmy się trochę i coś zjedliśmy, a potem powtórnie opatrzono nam rany. No i zdążyliśmy zauważyć nieobecność naszego „ukochanego” koleżki.
Co się z nim stało… stwierdziliśmy zgodnie, że wolimy nie wiedzieć.
Biorę głęboki oddech, by nie wybuchnąć płaczem. To takie… bezduszne. On zniknął, a my się zachowujemy, jak gdyby nigdy nic. Czuję się, jakby w miejscu, gdzie kiedyś mieściło się to maleńkie szklane serduszko (tak babcia zawsze opisywała współczucie i troskę), teraz znajdowała się tylko pustka. A właściwie nie, gorzej. Jakby ktoś mi tam narzygał.
„Ragno, do ciężkiej cholery, weź się w garść!”- strofuję samą siebie i dla uspokojenia wbijam zęby w przedramię tak długo, aż poczuję na języku słodko słony smak moje własnej krwi.
„To nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia.”- powtarzam w duchu, ale to ani trochę nie pomaga. W środku nadal jestem strasznie roztrzęsiona.
„No orzesz ***!”- nareszcie udaje mi się wywołać gniew, co jest najprostszym sposobem na ogarnięcie siebie i swoich poobtłukiwanych uczuć. Niestety- gdy złość się wypali, zostanie tylko pustka. A z nią poradzić sobie jest bardzo trudno…
Ale mamy teraz poważniejsze zmartwienia niż moja wariująca psychika- właśnie nas gdzieś prowadzą.
###
-Zamknij oczy i odpręż się.- prosi mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie. Właściwie to trochę trudno nazywać go „mężczyzną”, ma… nie wiem, z siedemnaście, osiemnaście lat (czyli jest ze dwa, max trzy lata starszy ode mnie), czarne włosy długości wskazującej na dowódcę plutonu, jednak nie zaplecione w przepisowy warkocz, lecz rozpuszczone, opadające na plecy i cześć twarzy, lekki zarost (w rodzaju tego, o który zawsze sprzeczałam się z Aaronem: ja byłam za bezwarunkową eksterminacją, on za „niezawracaniem sobie głowy pierdołami”) i zwyczaj splatania dłoni przed sobą. Normalne. Jednak jest w nim coś jeszcze, coś co sprawia, że wydaje się… dorosły: wyraz twarzy, którego nie jestem w stanie rozszyfrować i oczy: dziwne, szarobłękitne oczy, przez cały czas lekko przymglone, jakby miał temperaturę. W pierwszym odruchu chcę położyć mu rękę na czole i to sprawdzić, ale się powstrzymuję- to nie jest mój podkomendny. Mogłoby z tego wyniknąć coś nieprzyjemnego.
-Wiesz, że jesteś pierwszą dziewczyną, którą do mnie przysłali?- pyta, ale po chwili sam sobie dopowiada- Oczywiście, że wiesz. A jest was tam więcej?- to strasznie wkurzające: nie widzieć rozmówcy, ale jednak nie zachowuje się po chamsku, na co mam wielką ochotę i podtrzymuję konwersację:
-Nie. Tylko dwóch chłopaków…- zastanawiam się gorączkowo, co dalej. To przecież jest próba, a nie przyjacielska pogawędka. O co w tym, do *** *** chodzi?!
Przestawiam uszy i nos nadwrażliwość, jednak niewiele to pomaga: zapach lawendy zagłusza wszystko inne, a dźwięki niczego nie zdradzają.
Grrr!
-Dwóch?- facet jest autentycznie zaskoczony- Zwykle to tego momentu nie wytrzymywało tak wielu… Musicie być naprawdę twardzi. Znasz ich?- jestem totalnie skołowana. Czy to naprawdę ma tak wyglądać?!
-Tak, jeden z nich jest z mojego…- nie dokańczam, gdyż coś niematerialnego chwyta moją czaszkę w kleszcze.
Reaguję instynktownie: podrywam się z miejsca i staram się palcami otworzyć niewidzialne imadło- bez skutku. Próbuję rozewrzeć powieki, jednak są jak zaklejone. Chcę krzyknąć, ale nie jestem w stanie.
Tak więc robię jedyne, co mi pozostało: ruszam do ostatniego, rozpaczliwego natarcia.
Moją zwinność diabli wzięli- zataczam się jak pijana. Nic nie widzę, ledwo słyszę, a dodatkowo ta wkurzająca woń…
Jedyne, co mi pozostało, to siła lawiny.
To właśnie z jej pomocą powalam mężczyznę na ziemię, jednak później sprawy się komplikują: przeciwnik jest w końcu większy i cięższy, a przy tym jego zmysły aktualnie nie strajkują, więc po chwili szamotaniny zostaję przygwożdżona do podłoża.
-Zostań… gdzie… jesteś!- dyszy mi w ucho. Nacisk na skronie, o ile to możliwe, jeszcze się wzmacnia. Nadal walczę. Opieram się.
-Nie ułatwiasz mi tego!- warknięcie brzmi prawie jak odgłos wydany przez dzikie zwierzę. Facet musiał się niewąsko wkurzyć. I dobrze! Nie zamierzam NIKOMU NICZEGO ułatwiać!
Skupiam się. Natężam wolę. A potem odpycham go ze wszystkich sił.
Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, że robię to też fizycznie- uszy informują mnie, że jedna bardzo ciężka rzecz zdolna do używania wulgaryzmów wpadła na inną, nie potrafiącą przeklinać.
-Jeśli będziesz się opierać, nie przejdziesz!- Co? Momentalnie sztywnieję. Powstrzymuję wypracowane przez lata odruchy i siadam na ziemi najspokojniej jak potrafię.
Czuję ręce na skroniach… a potem nagle cały nacisk i wszystkie krępujące mnie ograniczenia znikają.
Z ulgą otwieram oczy… tylko po to, by obudzić się w koszmarze.
###
Chcę krzyknąć. Chcę uciec… a właściwie to chcę, żeby one wszystkie uciekły razem ze mną.
Nie mogę nic.
Moje ciało jest mniejsze niż normalnie, młodsze dokładnie o pięć lat. Mam krótkie włosy, których niesforne kosmyki tworzą ciemną, błyszczącą aureolę, mniej blizn i nie tak wiele odcisków, za to stada siniaków na łydkach oraz plecach i gładką, niewinną twarz bez śladu oparzeń… Do czasu, ponieważ już za chwilę się ich dorobię.
Stoimy w kręgu, trzymając się za ręce i recytując monotonnie.
„Nie wolno się bać,
Strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.
A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.
Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.
Jestem tylko ja…”
Po mojej prawej stoi złotowłosa Irulanne, ściskając moją spoconą dłoń, jakby już nigdy nie miała puścić. Po lewej to samo robi czarnoskóra Alia, a naprzeciwko także błękitnooka Ibad, Dune- filigranowa kobietka niższa nawet ode mnie, siwiuteńka Ganima, pełna życia Tleilax… i wiele innych.
A także, choć niewidzialne, duchy naszych poległych koleżanek.
Gesserit, którą trafiła zbłąkana strzała.
Chani, staranowana przez statek.
Hara, zadźgana pod wodą przez telchina.
Fejdakin, umierająca przez wiele dni po ukąszeniu węża morskiego…
I Arrakin, bezmyślna Arrakin, która zwyczajne utonęła, gdy pęd łodzi wtłoczył ją pod dziób, a potem wypluł za rufą- martwą po przeciągnięciu pod stępką.
Koło pęka, zamiast niego formujemy rząd. I po kolei wsuwamy się w objęcia zimnej, ciemnej wody.
Żadna z nas nie wie, że już za chwilę ocean zamieni się w jezioro płomieni. Tylko ja staram się zatrzymać swoje ciało, jednak jestem tylko widzem. Biernym obserwatorem.
Wśród mroku majaczy niewyraźny kształt. Powodowane przez niego fale sprawiają, że utrzymanie się na powierzchni staje się znacznie trudniejsze. Nasłuchuję. Dziś kolej Tleilax.
W końcu jej czysty, wysoki głos przebija ciszę niczym ostrze sztyletu.
Gdy tylko rozpoznaję słowa, przyłączam się do pieśni.
Dziesięcioletnia ja nawet nie podejrzewam, że stanie się ona moim przekleństwem. Na zawsze.
Są takie ognie,
Co nigdy nie ugasną
Jest taki płomień
Co świeci nazbyt jasno
Są takie miejsca
Których przez wieczność bronisz
Gdy strach przejdzie na przestrzał
Ty się nie boisz!
Płonące zemsty dłonie i rozpalone twarze
Każda z nas jest sędzią, katem i grabarzem!
Rój złotych iskier
I oczy gorejące
Zniszczą zło wszystkie
Po świecie szalejące
Strawi poczwary
Pożoga sprawiedliwych
Nie losy ani czary
Lecz nasze siły!
Płonące zemsty dłonie i rozpalone twarze
Każda z nas jest sędzią, katem i grabarzem!
Nasze włosy to płomienie
Ręce i nogi- polana
Tam, gdzie spoczęło spojrzenie
Na ziemię popiół opada
Tak jak nasze czyste głosy
Unoszą się w niebo skry
Niechaj ognia poblask złoty
W płomień gniewu zmieni łzy!
Śpiewanie i jednoczesna walka ze wściekle bijącymi falami o utrzymanie głowy nad powierzchnią to tytaniczny wysiłek, niemal zbyt wielki dla dziesięciolatki, ale młodsza ja się nie poddaję- mocno młócę nogami i wykonuję długie, silne pociągnięcia rękoma, co pozwala mi niemal przez cały czas pozostać wynurzoną na ponad trzydzieści centymetrów.
Ciepłe uczucia wobec samej siebie to rzecz dość dziwna, ale prawdziwa- współczuję tej małej, kiwam ze zrozumieniem głową, przyjmując do wiadomości jej brak doświadczenia, ale też w jakiś sposób podziwiam za niezłomną wolę i żelazną determinację. Pod tym wszystkim jest jednak coś jeszcze. Coś, do czego wolałabym się nie przyznawać: zazdrość.
Zazdroszczę jej tego, że wielu przykrych rzeczy jeszcze nie wie, zazdroszczę, bo jest zbyt młoda by naprawdę bać się śmierci…
Zazdroszczę, bo ma możliwość prowadzenia normalnej rozmowy z kobietami, jest ktoś, przy kim nie musi grać twardej i może zwyczajnie wylać swoje żale lub się wypłakać…
A przede wszystkim zazdroszczę jej współpracy z innymi Syrenami, rozpaczliwie pragnę mocy, którą potrafiłyśmy przywołać wspólnie, a której ja sama nie jestem i nigdy nie będę umiała okiełznać.
Bo całą drużyną jesteśmy w stanie sprawić to, co teraz. Nakazać potworom, by nie tylko zastygły w bezruchu- to tego może je zmusić zwykły chór prowadzony przez jedną z nas- ale też powoli podpłynęły do brzegu na odległość strzału i ustawiły się w szeregu wzdłuż burty i cierpliwie czekały, aż łucznicy zrobią swoje…
Tak działo się na dziesiątkach akcji.
Ale nie podczas tej konkretnej.
Bo gdy tylko piosenka się kończy, a Tleilax zaczyna intonować następną, coś idzie nie tak.
Rozpoznaję tylko pierwsze kilka wersów i gnającą na łeb na szyję melodię…
Nie możesz mnie złamać
Możesz robić, co chcesz
Lecz tanio nie sprzedam
Tego, co myślę i wiem…
Pokonam was nawet w łańcuchach
Pokonam nadziei siłą
Nic nie zabije ducha…
…a potem rozpętuje się piekło. W dosłownym tego słowa znaczeniu.
Coś świecącego wlatuje do oceanu, a potem, ku przerażeniu obu wersji mnie, wybucha wysokim na kilka metrów, zielonkawym płomieniem.
Gdy ogień zaczyna w szaleńczym tempie rozprzestrzeniać się po powierzchni, rozlega się zbiorowy wrzask, przez który przebija się wykrzyczany przez Irulanne rozkaz:
-Nurkować! Już!- wykonuję polecenie bez wahania, pomimo paniki zachowując na tyle przytomności umysłu, by zaczerpnąć uprzednio jak najwięcej powietrza.
Ciśnienie śpiewa mi w uszach i powoduje rozsadzający czoło ból zatok, ale jeszcze gorsze jest wdzierające się coraz głębiej straszliwe gorąco i psychodeliczne szmaragdowe światło.
Oraz to, że ciecz doskonale przenosi dźwięki.
Nie wiedziałam, że można mówić pod wodą. A już na pewno, że możliwe jest tak nieludzkie wycie, jakie wyrywa się z krtani płonącej Ibad. Chcę płynąć na pomoc, ale ktoś już jest przy niej, wciąga dziewczynę w głębiny… lecz ogień płonie coraz jaśniej i jaśniej, ani myśląc o zgaśnięciu.
A potem, szybki jak wąż, przeskakuje na niedoszłą wybawczynię.
Ona również zaczyna się szaleńczo miotać, walczyć i zdzierać z siebie płonący mundur. Z jej ust wydostają się bąbelki i dziwne, zniekształcone dźwięki- najwyraźniej coś krzyczy… Nie rozumiem tego, więc zbliżam się ostrożnie, lecz jeden wściekły ruch jej ręki posyła we mnie falę wrzątku, która parzy mi twarz i ramiona. Skręcam się, skóra pęka, ból prawie odbiera jasność myślenia, przez nieuwagę wypuszczam odrobinę cennego powietrza…
Lecz, z najwyższym trudem, biorę się w garść i staram się zanalizować, co tylko się da, nie patrząc w stronę opadających na dno zwęglonych ciał (na ich widok robi mi się niedobrze) oraz kobiet wypływających w stronę burzy morderczej zieleni, które zaraz podzielą ich los…
Ej! Ogarnij się!
No… więc… Eee…Takie zachowanie niewątpliwie znaczy „nie zbliżać się do tych, co już płoną!”.
A jest ich coraz więcej. Po kolei wypływają na powierzchnie, pokonane. Zamieniają się we wrzeszczące ludzkie pochodnie.
A ja czuję, że zaraz do nich dołączę. Płuca rozpaczliwie domagają się tlenu, ściskają boleśnie, jakby… zapadają? Drżę: ze strachu, z powodu niemożności wypłakania się, na skutek rwania i pieczenia całego przodu ciała. Wiem, że długo już nie pociągnę, więc schodzę do mojego ostatniego bastionu: zaczynam się topić.
Oczywiście, jest to tonięcie kontrolowane- oszukuję organizm i zamiast powietrza łykam wodę, stopniowo napełniając nią żołądek. W każdym hauście wyczuwam wyraźnie sól, spalony tłuszcz i popiół…
Zmuszam się do niezastanawiania się nad tym, co to oznacza i wykonuję szaleńczy taniec, gdyż znalazłam się stanowczo za blisko powierzchni, a poza tym muszę unikać tego, co opada na dno, bo albo jest zarazem przerażające i smutne, albo może mnie podpalić…
I nagle wszystko bierze w łeb. Brzuch jest pełen i zaczyna gwałtownie pozbywać się smakującej łzami zawartości. Spowija mnie obrzydliwa, wirująca chmura wymiocin.
Zachłystuję się. Przed oczami mam ciemno i jest mi już wszystko jedno. Chcę wciągnąć nosem nieistniejące powietrze, lecz zamiast niego moje gardło zalewa białe paskudztwo- dławię się, lecz nadal wyczuwam spalony tłuszcz i popiół…
Nagle dociera do mnie jedna rzecz: i tak umrę. Więc po co jeszcze walczę? Śmierć w płomieniach wydaje mi się mniej straszna od utonięcia.
Postanowienie dodaje mi sił.
Zaczynam rytmicznie falować całym ciałem, by jak najlepiej wykorzystać płetwy i wystrzeliwuję z głębin niczym torpeda.
Już dwa metry pod powierzchnią czuje nieznośny żar. Skóra mi pęka, gotuję się! Ból oślepia i otumania. Jeszcze kawałek i te tortury nareszcie się skończą…
Wtem czuje dotyk na wyciągniętych w górę dłoniach, dotyk czegoś innego niż wrzący prąd. Ganima.
Chwyta mnie za nadgarstki i odpycha z całych sił tak, że kieruję się w dół. A ona leci w górę, rozkrzyżowując kończyny w kształt „X”. Uśmiechnięta.
Zanim staje w ogniu, udaje jej się wypowiedzieć jeszcze trzy słowa:
-Nie umieraj, Ragno.- bulgocze, a potem płomienie ogarniają jej ciało i wiem, ze moja przybrana babcia już nigdy się do mnie nie odezwie. Chyba że w koszmarnych snach.
Raptem, nie wiadomo skąd, pojawia się mknąca z niewiarygodną szybkością Tleilax, prawdopodobnie chcąca zrobić to samo, co ja próbowałam uczynić kilka sekund wcześniej.
A może jednak nie?
Zdesperowana dziewczyna wyskakuje nad wodę niczym płomienny pocisk i czepia się kurczowo jednego z wioseł. Woda i zieleń zniekształcają obraz, ale mogę się założyć, że wyskoczyła z wody na co najmniej półtora metra.
Tylko po to, by zaraz spaść do niej z powrotem. W postaci zwęglonych szczątków.
Opuszcza mnie wszelka nadzieja. W moim polu widzenia nie znajduje się już ani jedna żywa Syrena. Jestem ostatnia, a nie umiem zrobić nic. Bo co może mała, zastraszona, na wpół uduszona dziewczynka przeciwko zabójczej potędze bezwzględnych potworów?!
Znów łykam mój substytut powietrza i znów na języku eksploduje mi smak soli, spalonego tłuszczu i popiołu. A wraz z nim determinacja i wściekłość.
Momentalnie podejmuję decyzję i wpływam pod dno statku. Rozkraczam się jak pająk na śliskiej od nieznanych mi glonów powierzchni i wyciągam należące do standardowego wyposażenia noże. W głowie mi się kręci, a przed oczyma wirują czarne i zielone plamy, ale udaje mi się podważyć jedną z desek. Odpychając się z całych sił wyszarpuję ją z jej miejsca i kurczowo ściskam w dłoniach, opadając powoli na dno i mając szczerą nadzieję, że pociągnę wrogi okręt za sobą.
I dzieje się rzecz niewiarygodna: moje nieuformowane w słowa modlitwy przynoszą skutek.
A na mnie zaczyna opadać kilkunastometrowy płonący wrak.
Jakimś cudem udaje mi się otrząsnąć się z otępienia i wykrzesać z siebie jeszcze tyle siły, by wydostać się z niebezpiecznej strefy i popłynąć w górę.
By się przekonać, że dziwny, zielony ogień nie tańczy już po powierzchni.
To nie jest żaden ze znanych mi styli. Po prostu macham nogami najszybciej i najmocniej, jak potrafię, zbliżając się do celu w tempie, w jakim strzała leci do tarczy i ignorując okropne gorąco, jakim nadal emanuje płyn wokoło.
A gdy moja głowa wreszcie przebija taflę, a płonące płuca mogą w końcu zaczerpnąć błogosławionego powietrza, nieomal zaczynam płakać. Oddycham tak, jak czasem jem po kilku dniach głodówki: szybko i bez umiaru, dławiąc się i krztusząc spływającą z włosów wodą.
I żyję.
Tak, jak kazała Ganima.
Gdy udaje mi się pozbyć z żołądka większości połkniętego obrzydlistwa i uspokoić na tyle, by zacząć trzeźwo myśleć, przewracam się na plecy i zaczynam powoli płynąć w stronę brzegu, jednak co jakiś czas atakuje mnie ból i muszę się zatrzymywać, by powstrzymać szloch i wycie.
Nie ma ich. Odeszły. I już nie wrócą.
Gdy na lądzie ktoś okrywa moje drżące ciało kocem, jestem nieobecna duchem. Wpatruję się w szmaragdowe płomienie, które po strawieniu statku znów tańczą po powierzchni, tak jak będą to robić jeszcze przez wiele lat, nie potrzebując paliwa ani tlenu i pochłaniając wszystko, co wpłynie do zatoki…
I gdy w bezsilnej złości pragnę się w nie rzucić, a łzy rzeźbią korytarze w pokrywającej moją twarz skorupie soli…
…budzę się.
###
-Ty jesteś Ragno?- pytanie dobiega jakby z oddali- Byłaś Syreną?- nie mam najmniejszej ochoty odpowiadać, ale najwidoczniej muszę.
-Tak. I co z tego?- chrypię, może niezbyt uprzejmie, ale mam w nosie, co on sobie o mnie pomyśli. I tak pewnie uznał, ze jestem mazgajem, bo na policzkach wyczuwam ślady łez. No i zleciałam na podłogę, choć nie bardzo wiem, jak to się stało. A może jednak byłam tu od początku?
-Mogłaś mi powiedzieć.- mężczyzna klęka obok mnie i wyciąga rękę. Cofam się odruchowo i przygotowuję do obrony. Dłoń opada, a jej właściciel ciężko wzdycha.
-Przepraszam.- odzywa się po chwili, a ja jestem zaskoczona do tego stopnia, że pozwalam pogładzić się po włosach. Na palcach mogę policzyć, ile razy ktoś wyższy ode mnie stopniem wypowiedział to słowo. To nie jest normalne.
-Gdybym wiedział, że masz aż tak straszne wspomnienia, wziąłbym coś lżejszego…- patrzę na niego, nadal zdezorientowana, więc zaczyna wyjaśniać- Bo widzisz, moim ojcem jest Fobetor. Dzięki temu mam dostęp do najgorszych koszmarów osób, do których się zbliżę… i mogę sprawić, że przeżyją je w danym momencie. Niektórych to zabija, wiesz?- patrzy na mnie jakby z… podziwem? Chyba jeszcze nigdy osoba wyższa stopniem nie była wobec mnie taka… miła.
-Ale ty przeżyłaś. Scaliłaś się ze wspomnieniem. I…- tu następuje krótka przerwa na nabranie oddechu-… moje gratulacje, przeszłaś szóstą próbę.
Na dźwięk tych słów ogarnia mnie nieopisane szczęście.
Lecz następne zmrażają mnie do szpiku kości:
-Jeśli ci życie miłe, Ragno- szepcze mi do ucha mężczyzna- nie pij z Kielicha Bogów.
Dopiero teraz zauważam, że jego dotąd osłonięte włosami czoło zdobią litery.
***
Nowy tatuaż na czole, czarny napis „Primo Victoria”, piecze jak diabli. Czuję się nieswojo z rozpuszczonymi włosami, biała kiecka wydaje mi się za krótka i zbyt przewiewna, a bose stopy marzną.
Otuchy dodaje mi jednak fakt, że obaj moi towarzysze wyglądają tak samo, a w myślach przeklinają pewnie jeszcze gorzej niż ja- w końcu są chłopakami, a to nie czyni ich fanami delikatnych sukienek w niepraktycznych kolorach. I prawdopodobnie również nie mogą się pozbierać po tych okropnych wizjach. Aaron prawdopodobnie zobaczył zagładę swojej wioski albo… Nie! Dość! Powinnam zająć się istotniejszymi pytaniami: co za idiota kazał nas tak ubrać i czy ma to związek z tym, co nas czeka?
-Witajcie, żołnierze!- grzmi postawny facet, stojący na podwyższeniu z jasnego kamienia- Przeszliście zwycięsko przez wszystkie próby…- w tym momencie przestaję słuchać.
Co?! Wyzwań było tylko sześć! To zaledwie połowa! Czy byliśmy zbyt słabi?!
Wpadam w panikę, drżę na całym ciele. Dni nieustannego stresu upominają się o swoje.
Mam wrażenie, ze zaraz się przewrócę, gdy nagle… obie moje zimne i śliskie od potu dłonie zostają zamknięte w innych, ciepłych i suchych. Dostrzegam, że stojący po mojej prawej stronie Aaron ledwo dostrzegalnie mruga. Natomiast po lewej…
Tam, gapiąc się w przestrzeń, stoi chłopak, którego imienia nie znam.
-Jak się nazywasz?- pod wpływem impulsu od moich warg odrywa się ledwie słyszalny szept. Następuje przedłużająca się chwila przerwy, już myślę, że nie otrzymam odpowiedzi, gdy nagle…
-Axel. Axel z Delty.- rozlega się tuż przy moim uchu.
A potem dzieje się coś strasznego.
Jeśli chcesz wiedzieć, to moje imię brzmi Arachne.– odzywa się głos w mojej głowie.
„Idź stąd! Wynoś się! Won!”- wrzeszczę w myślach, lecz na intruzie nie robi to najmniejszego wrażenia.
Ależ Ragno, ja jestem po prostu inną wersją ciebie!– mimowolnie przypomina mi się obraz dziewczyny w srebrnej sukni, który rozkwitł w mojej głowie niczym kwiat i równie szybko zwiądł, zaduszony wątpliwościami. Czuję, że to coś w mojej głowie jest rozbawione.
Tak, znam ją. Ale to nie ja. Ja poświęciłam swoje ciało, by móc podróżować i zdobywać niezbędną nam wiedzę.– tym razem jej śmiech jest zabarwiony goryczą- Jako córka Nemezis nawet od własnej matki nic nie dostaję za darmo…
Mam w głowie totalny mętlik. nie jestem w stanie tego ogarnąć, mogę tylko słuchać, słuchać i dziwić się coraz bardziej.
Przemieszczam się pomiędzy światami, odwiedzając wiele dziewczyn takich jak my.
„My?”- dziwię się.
My, Ragno. Pajęcze Siostry. Nieskończoną ilość wersji jej samej osoby, z których tylko trzy noszą nasze prawdziwe imię. Imię, które brzmi „Arachne”…
Wrażenie obcej obecności gaśnie, a ja zdaje sobie sprawę z tego, że Aarona nie ma już obok mnie.
Stoi na baczność na podwyższeniu, a nad nim jaśnieje mocą lira- symbol Apollona.
Niczym kwiat rozkwita we mnie wielka radość: udało mu się! Stał się jednym z nich, dołączył do „pancernej elity”, Tych Którzy Zawsze Walczą.
A ja zamierzam pójść w jego ślady.
^^^
Wynurzam się z nicości, próbując pozbierać do kupy wszystkie kawałki siebie. Świat wiruje, obrazy długo nie mogą nabrać ostrości, ale gdy w reszcie się to dzieje, zjawiam się w wielkiej białej sali, po której niesie się echem jedno słowo, wypowiedziane dźwięcznym żeńskim głosem:
-…przysięgam!- ubrana w białą sukienkę czarnowłosa dziewczyna unosi do ust wypełniony po brzegi puchar. Dostrzegam złotawe migotanie i wyczuwam subtelny zapach świeżej latte z syropem imbirowym i brązowym cukrem, co daje mi prawie całkowitą pewność, że naczynie zawiera nektar.
A potem nasze spojrzenia, moje i jej, się spotykają. Z zielonych oczu, jakże podobnych do moich, krzyczy jedno, jedyne słowo, widoczne nie mniej wyraźnie, niż łacińskie hasło wytatuowane na jej czole.
„ŚMIERTELNICZKA”- głoszą ogromne czarne litery.
Chcę krzyknąć. Chcę wyrwać jej napój bogów, który niewątpliwie ją zabije. Chcę zrobić… cokolwiek! A nie mogę nic.
Jestem w stanie tylko patrzeć, jak miota się ogarnięta płomieniem.
Nim znów znikam, słyszę jeszcze dwa męskie głosy, zawodzące i przeklinające, lecz do kogo należą- tego nie wiem. I prawdopodobnie nie dowiem się już nigdy.
Dla wszystkich fanów:
-Sabatonu,
-Dziwnych harcerskich zabaw,
-Diuny.
Niech Moc zawsze będzie z Wami.
Powiedz mi tylko jedno- co tu robią takie durne błędy jak brak dużej litery czy błędne zapisanie dialogu?
Ale wybaczam Ci to ze względu na zajebistą treść i to, że miałam zajęcie przez jakieś 20 minut.
Tak, usiedziałam przez te dwadzieścia minut w jednym miejscu bez biegania bez celu po mieszkaniu ;p
GDZIE?! [rwie włosy z głowy] Sprawdzałam to dzień w dzień przez prawie rok i nie wyłapałam! [klnie] Jezu, przepraszam! Beznadziejna jestem…
W przyszłości będziesz mieć specjalistów od takich wpadek ;p
To jest, *urwa, zajebiste. Inaczej się nie da określić. Biję pokłony. *urwa!
I chwała Ci za długość. Podziwiam upór 😉
Przyznaję się, że czytałam to na 4 raty. To jest strasznie długie. Seryjnie. Biję brawo za cierpliwość i pomysł na to opoko. Dopiero teraz skapnęłam się o co chodziło w kilku poprzednich częściach. Wstyd się przyznawać ale ja tego nie ogarniałam.
Ufff, przeczytałem. Ale jestem z tego dumny! Opowiadanie jest…. Jednym z najlepszych jakie przeczytałem i na pewno najdłuższe 😀 . Czułem się jakbym tam był. Te wszystkie emocje ja CZUŁEM! I do tego ŻADNYCH błędów! Nie wiem jak to robisz, ale pisz dalej! Inne opka ( jeśli to sieę skończyło) ! Jestem zachwycony!
Siedzę tu i to czytam… Dwie godziny. Bez jaj.
To było tak… NIESAMOWITE… Że kilkukrotnie musiałam się zatrzymywać.
Bo tego… Nie da się inaczej przeczytać. Jestem w takim szoku… Ja po prostu wysiadam. Jak ja śmię w ogóle COKOLWIEK wysyłać na stronę, na której jest to dzieło?
Po prostu milknę.
Boginko, na przyszłość nie pisz o takich godzinach, bo w komentarzach głupoty są.
To nie głupoty! Nadal jestem zawieszona
!!!!!!!!!!!!!!
Jestem z siebie dumna :D. Mimo bólu oczu, wreszcie skończyłam. Ostatnio mnie tak bolały, że musiałam to opko na 4 partie rozłożyć [to była tortura]. I WRESZCIE SKOŃCZYŁAM.
I wiesz co, Arachne? Jesteś jedną z najlepszych [o ile nie najlepszą ;)] młodych pisarek na blogu. Ja się przy Tobie z moimi BEZNADZIEJNYMI seriami i jednopartówkami schować mogę. Oddaję pokłon, Twemu geniuszowi, który sprawia, iż piszesz TAK CUDOWNIE i masz cierpliwość [której mi niestety bardzo brakuje -.-], by pisać coś tak długiego.
Podziwiam Cię, siostro. To opko, było BOSKIE.
To ja podziwiam każdego, kto to przeczyta i nie zacznie w połowie kląć na długość 😀
Przeczytałam. Kosztowało mnie to dużo wysiłku i czasu, lecz opłaciłó się. Po raz kolejny przekonałam się o Twoim talencie.
Jesteś chyba jedyną osoba na blogu, która pisze o brutalności wojny i ponurej determinacji żołnieży, a jednoczesnie jej utwory są epickie.
Arachne rządzi!