Nieco smutniejszy i spokojniejszy rozdział. Sprawdziłem wszystko dokładnie i nie powinno być zbyt wielu powtórzeń. Jeśli ktoś jakieś znajdzie i napisze w komentarzu, dostanie dedykację następnego (trzynastego) rozdziału, ale liczę na to, że chociaż raz napisałem jakiś rozdział bez powtórzeń.
Póki co stopuję z „Inaczej”, chcę doprowadzić Następcę do końca.
Tracę wszystko
Lecieliśmy już dość długo wciąż zbliżając się do jeziora Erie.
– Kyle, odłóż to, bo się skaleczysz – powiedziała Ate, gdy ściskałem podrobione jabłko tak mocno, że było całe popękane. Mimo wszystko zacisnąłem ręce mocniej, a ono rozpadło się na niewielkie, plastikowe kawałeczki.
Na ogół jestem spokojnym człowiekiem, ale teraz naprawdę się zdenerwowałem.
– Za kwadrans będziemy na miejscu – poinformował nas pan Chase. W tym momencie coś uderzyło w samolot, który z kolei zatrząsł się. Wszyscy gwałtownie odwróciliśmy wzrok w stronę okna. Widzieliśmy tylko chmury. Zapadła grobowa cisza. Odczekaliśmy minutę, a gdy wydawało się, że to fałszywy alarm, samolot znowu z czymś się zderzył. Tym razem zobaczyłem w oknie postać o śnieżnobiałej cerze, sukni w tym samym kolorze i błękitnych oczach.
– Litai – jęknął Kenneth.
Ate zaklęła.
– Przyspiesz, Chase – rozkazała.
– Robię, co w mojej mocy… – nie skończył. Bogini popchnęła go i przejęła stery. Samolot zapikował w dół. Kiedy wszyscy pożegnaliśmy się już z życiem, Ate poderwała maszynę do góry. Leciała zygzakiem próbując zgubić Błogosławieństwa. One jednak wciąż obijały się o bok naszego środku transportu. W końcu jedna z nich przylepiła się do naszej przedniej szyby zasłaniając część widoku.
Po kilkunastu minutach Litai chyba zmówiły się i uderzyły jednocześnie. Cios był tak mocny, że samolot pękł na pół – ogon odleciał, my zostaliśmy w przedniej części. Zaczęliśmy spadać. Wtedy ujrzałem, co jest pod nami – woda. Znajdowaliśmy się nad jeziorem Erie. Byłem w szoku. Maszyna spadała coraz szybciej i szybciej.
BUM!
Uderzyliśmy w wodę spadając z kilkuset metrów. Cios był tak potężny, że samolot nie zanurzył się w wodzie od razu. Zatrzymało go napięcie powierzchniowe. W momencie kontaktu maszyny z wodą, wszyscy polecieliśmy do góry, spadając potem boleśnie na podłogę. Leżałem chwytając się jednego z siedzeń. Byłem zdezorientowany, nie wiedziałem, co się dzieje dookoła. Usłyszałem, jak ktoś krzyczy moje imię. Potem poczułem bardzo mocne uderzenie w bok – woda wdarła się do samolotu. Przycisnęła mnie do podłogi. Nie mogłem oddychać. Próbowałem się odepchnąć, zaczerpnąć powietrza.
Ludzie podczas zagrożenia życia robią różne niesamowite rzeczy. I we mnie się ten instynkt obudził. Podkurczyłem nogi i odepchnąłem się nimi. Znalazłem się pod sufitem maszyny. Tam był powietrze. Woda już prawie całkiem zalała samolot. Już zaczynał się zanurzać. Jeszcze chwila, a zacznie tonąć szybciej i szybciej, aż w końcu dosięgnie dna, skąd nie będziemy mieli czasu na dopłynięcie do powierzchni. Nie wiem, jak jedno z największych jezior Stanów jest głębokie. Nie chciałem wiedzieć. Zaczerpnąłem powietrza. Zanurzyłem się z powrotem i zacząłem płynąć ku rozerwanej części samolotu. Wypłynąłem z niego. Miałem paskudne rozcięcie na ręce. Pewnie zahaczyłem o jakiś sterczący kawałek metalu. Nie tylko to mnie bolało. Czułem się jakby przejechał mnie kombajn i połamał wszystkie kości. A jednak chęć do życia nie pozwoliła mi się poddać. Płynąłem w górę, to był mój jedyny cel. Przeżyć.
W pewnym momencie tuż obok mnie przepłynęła biała postać. Nie zwróciła na mnie uwagi; zmierzała ku samolotowi, do Ate. Kilka następnych Litai robiła to samo. Spojrzałem w dół. Samolot był już bardzo głęboko. Jeszcze niżej spostrzegłem jakiś ruch. To był tonący Kenneth. Wyciągnął w moim kierunku dłoń. Walczył, tak jak ja, ale wypłynął z samolotu zbyt późno. Jezioro Erie już go pochłaniało. Na początku wykonywał liczne ruchy, potem poddał się całkiem wodzie.
„Kenneth” – usiłowałem powiedzieć, ale szybko przypomniałem sobie o ograniczonej ilości tlenu. Wiedziałem, że to już koniec. Pojąłem, że nie ma szans, aby do niego dopłynąć. Mój kuzyn powoli oddalał się do cienia.
Pomyślałem, że to najgorszy rodzaj śmierci. Widzieć światło, powierzchnię, która zdaje się być tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Poddać się żywiołowi i umrzeć bezboleśnie, ale z wrażeniem, że mogło się żyć. Że można było wykonać te kilka ruchów, ale nie dało się rady. Jak uciekające marzenie. Jak zniszczenie własnych planów.
Dzielił mnie metr od powierzchni. Szybko go pokonałem wdychając świeże powietrze.
Ogarnęła mnie wściekłość. Nie stracę kuzyna. Za dużo razem przeszliśmy. To ja byłem za niego odpowiedzialny. To ja prowadziłem wyprawę. A już straciłem dwójkę krewnych – Eddy’ego Pate’a i Kennetha McGinnisa. Nie. Tak nie mogło być. Czułem, że gdyby teraz ktoś przede mną stanął, zabiłbym go ze złości. Nabrałem powietrza i zanurkowałem. Nic mnie to nie obchodziło. Wyciągnę go. Rozejrzałem się gorączkowo. Nigdzie go nie było widać. Gdzie był Kenneth? W którym miejscu go przed chwilą widziałem? Nie mogłem tego określić. Nie dopłynąłbym do niego. Za głęboko. Poza tym, nie wiedziałem nawet gdzie mam go szukać.
Część Litai weszło do samolotu, który też powoli osuwał się w ciemność. Reszta pływała dookoła, nie zmieściły się. Wiedziałem, że bogowie są nieśmiertelni. Ate nie zginęła. Była tam walcząc z tuzinem innych bogiń. Uciekała przed nimi przez tysiąclecia. Teraz do niej dotarły, a ona wiedziała, że ich nie pokona. Nie ucieknie. Zabiorą ją na Olimp.
Wynurzyłem się. Przestałem być wściekły. Płakałem. Nie wiedziałem, co mam robić. Straciłem wszystko. Nagle uświadomiłem sobie coś. Nie wiedziałem, co się stało z panem Chasem. Został w samolocie? Wypłynął? Nie obchodziło mnie to.
Ruszyłem kraulem. Nie byłem w stanie określić, w którą stronę jest najbliżej do brzegu. Płynąłem przed siebie.
Nie wiem, jak długo sunąłem po powierzchni wody. Najgorsze jest to, że płynąłem na ślepo. Wszędzie było tak samo. Myślałem, że opadnę z sił. Że zaraz odejdę z tego świata. Jak Eddy… Jak Connor. I jak Kenneth. Wtedy ktoś chwycił mnie za koszulkę i podniósł w górę. Znalazłem się na łódce. Siedziała na niej Eris, moja matka. Jak to możliwe, że nie zauważyłem nadpływającej łodzi? Miała przyczepione wiosła, które same wiosłowały, pewnie przy pomocy jakiejś magii. Eris wyglądała na wypoczętą. Była wyjątkowo spokojna. Wygląda na to, że to tutaj postanowiła zrobić sobie wakacje przed zawładnięciem nad światem.
– Litai… Kenneth… Samolot… – wyszeptałem zmęczony.
– Spokojnie, Kyle, odpocznij. Zmachałeś się. Tak, wiem, co się stało. Przykro mi, ale nie czas na opłakiwanie poległych. Sprawa nie wygląda dobrze…
– Nie wygląda dobrze?! – spytałem. Cóż… To było dość delikatne stwierdzenie zważywszy, że nasz jedyny cel podróży, dla którego już trzy osoby poniosły śmierć okazał się być plastikową, bezużyteczną podróbką.
– Uspokój się, bo i ja muszę być spokojna, żeby nie tracić energii. Pierwszy raz od pięciu tysięcy lat. Jak już zdążyliśmy się zorientować, jabłko na wysypisku okazało się być fałszywe. Musimy znaleźć to prawdziwe – odpowiedziała Eris.
– Wiesz, gdzie może być? – spytałem.
– Tak, wiem. A przynajmniej podejrzewam. Istnieją dwie opcje. Pierwsza jest taka, że ktoś mógł ukraść z wysypiska prawdzie jabłko i podrzucić kopię. To jednak byłoby bez sensu. Nikt nie kontroluje dokładnej zawartości wysypiska. Jeśli miałaby to być próba oszukania Amfisbaeny, to nic by nie dała. Ten wąż nie patrzy na to, czy coś zniknęło, bo to by było niewykonalne. Ona po prostu wyczuwa, czy coś pochodzącego z wysypiska nie opuszcza go. Dlatego bardziej prawdopodobna jest opcja numer dwa.
– Czyli? – spytałem zniecierpliwiony. Patrzyłem na horyzont. Nie płynęliśmy chyba w żadnym ściśle określonym kierunku, po prostu dryfowaliśmy po jeziorze Erie.
– Musimy w tym celu cofnąć się w czasie… – powiedziała. Obraz nagle zamigotał. Z każdym mrugnięciem oczu widziałem coraz wyraźniejszą nową rzeczywistość – była to wizja przeszłości.
Widziałem dwójkę bogów – mocno zbudowanego mężczyznę z siwą brodą i młodą kobietę o blond włosach.
– Zeusie…Błagam… Pozwól mi to zatrzymać! Wygrałam je sprawiedliwie. To przecież nic złego. To jest jak trofeum. Czy sam nie zbierasz trofeów? – nalegała kobieta.
– Nie, Afrodyto, decyzja zapadła! – odparł Zeus. – To niebezpieczne narzędzie. Kusi. Może wywołać kłótnie, albo wojny, o czym się już przekonałaś. To dzieło Eris. Nie wiemy, do czego może być zdolne. Wyrzuć je. Daję ci czas do jutrzejszego południa. Nie spocznę, dopóki nie ujrzę na własne oczy, jak się go pozbywasz – powiedział stanowczo Pan Nieba. Wizja stała się coraz mnie widoczna, aż w końcu z powrotem znalazłem się na łodzi. Eris siedziała swobodnie naprzeciwko mnie, tak jak wcześniej.
Pomyślałem chwilę.
– Myślisz, że Afrodyta nadal ma jabłko? – spytałem.
– Nie myślę. Ja to wiem. Została uznana za najpiękniejszą z bogiń. Zbyt wiele to dla niej znaczy. Zeus chciał zobaczyć, jak Afrodyta wyrzuca jabłko. I tak się stało, ale nie to prawdziwe. O tym nie przeczytasz w Teogonii, tego nikt nie spisał.
– Na czym polega potęga jabłka? Cały świat pokłóci się o jabłko dla najpiękniejszej? – spytałem ironicznie. Rozumiem, że mogło ono skłócić boginie, ale… Próbowałem sobie wyobrazić polityków, sportowców, a także wszystkich innych ludzi chcących, aby nadano im tytuł najpiękniejszej.
– Jabłko Niezgody ma w sobie dużą część mojej mocy. Przygotowywałam ten przedmiot przez setki lat. On jest mną, a wyzwolenie jego energii sprawi, że dojdzie do tego, jakby były dwie Eris – jedną z nich pokierujesz ty. „Dla najpiękniejszej”, tak… Jak zwykle wszystko przekręcacie. Owszem, boginie widziały ten napis na jabłku, ale błędem byłoby stwierdzić, że właśnie to każdy człowiek zobaczy. To jest magiczny owoc. Ludzie widzą na nim to, co jest ich celem. Dla jednego będzie to napis „dla najpiękniejszej”, dla innego „dla najlepszego sportowca”. Magia jabłka sprawia dodatkowo, że każdy chce je dla siebie. Ale to ty je będziesz miał i nie pozwolisz, aby ci je odebrano. Nie dość, że użyjesz swojej powiększonej przez jabłko mocy rozsiewania kłótni, to jeszcze ludzie dodatkowo pobiją się o nie z innymi osobami pragnącymi zdobyć dany tytuł. Czy to nie cudowne? – spytała. Chciałem coś powiedzieć, ale Eris postanowiła kontynuować wypowiedź. – Gdy już zdobędziesz Jabłko Niezgody, spotkasz się z Wadem i Nemezis w Mountank, na plaży. Potem wejdziecie do Obozu. Będziesz rozsiewał kłótnię, moja siostra i jej syn ci w tym pomogą. Wcześniej ja zacznę rozsiewać kłótnie na Olimpie, więc pewnie i Dionizos zostanie wezwany. Uwolnię Ate, z którą wspólnie ruszycie na Nowy Jork, a później skłócicie parę innych większych miast w Stanach. Brzmi niewyobrażalnie trudno, ale pamiętaj: Siła kłótni jest jeszcze potężniejsza. Ja jestem najpotężniejszą boginią, a ty moim synem. Kłótnia jest jak choroba; zarazisz jedną osobę, chorować będą wszystkie w jej otoczeniu.
– Dobrze, świetnie, tylko jak mam wykraść jabłko z komnaty bogini? Jak wejść na Olimp? – spytałem. Zdenerwowało mnie, że nie byłem w stanie dojść do słowa.
– Pomyśl. Pomyśl, a znajdziesz rozwiązanie. Mądre rozwiązane. Dosłownie – mrugnęła do mnie okiem uśmiechając się.
Nic nie rozumiałem. Wszystko zakręciło się w koło. Obraz zaczął się rozmazywać. Czyżby ta rozmowa nie była realna? To tylko wizja? Sen? Przecież nie spałem. Nie mogłem, byłem w jeziorze.
W tym momencie poczułem znowu chłód wody. Moje ubrania stały się mokre. Teraz byłem pewny, że to nie jakaś Wizja. Nagle coś pociągnęło mnie do góry. Tak samo jak wcześniej Eris na łódkę.
Teraz też znalazłem się na łodzi. Wyplułem wodę. Widziałem przed sobą dwie postacie, które mnie wyłowiły, ale nie był to nikt, kogo znałem. Małżeństwo. Starzec po sześćdziesiątce ubrany był w żółtą koszulę w pomarańczowe zygzaki i szorty. Na jego głowie znajdował się biały kapelusz. Był niesamowicie chudy, a jego twarz miała taki radosny i spokojny wyraz, że omal nie zwymiotowałem.
Jego żona była odziana w różowo-szary strój, raczej nie nadający się na wycieczki wodne. Również się uśmiechała.
– Wszystko w porządku, młody człowieku? – spytała plując przy tym obficie. Otarłem ślinę z twarzy.
– Kim pani…?
– Elizabeth i Steward Wilsonowie – odpowiedział mężczyzna. – Odpocznij, pewnie wiele przeżyłeś. Zaraz dopłyniemy do brzegu, choć trochę się oddaliliśmy… – położyłem się i rozmyślałem. Po moich policzkach spłynęły łzy. Kenneth w ciągu tych kilku dni był dla mnie jak brat. Po raz pierwszy poczułem, że mam przyjaciela, a teraz odszedł. Jezioro zabrało go na moich oczach. Widziałem, jak umierał.
Smutne ;'( ale nadal to wielbię
super opko