Co dwie głowy, to nie jedna… Niestety.
Mówi się, że drobne kłamstwo jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. Cóż… Zgodziłbym się z tym, gdyby atak dwugłowego węża na środku pustyni nie zaliczałby się do szkód. No, ale po kolei.
Pan Frederick Chase zaprowadził nas do swojego domu. Jego małżonka poczęstowała nas herbatą i ciastkami. Rozsiedliśmy się na fotelach.
– Ate? – szepnąłem.
– Tak?
– Co to za gość? Nie niepokoi cię to? – Ona tylko się uśmiechnęła. W tym momencie do pokoju wszedł Pan Chase.
– Witajcie, herosi! Wiem, wiem, nie macie pewnie dużo czasu, co? Macie ważną misję, ta kobieta mi o tym mówiła – powiedział promiennie. Popatrzyłem na Kennetha. Był równie zdezorientowany jak ja. Tylko Ate zachowała spokój.
– Wcześnie się pojawiliście, nie ma co! Mówiono mi, że będziecie o wiele później. Nie rozumiem, jak można tak szybko dotrzeć z Erie do San Francisco. Ale wy, herosi, macie pewnie swoje sposoby, nie? Szczęściarze z was, że akurat byłem w tej restauracji, bo wyjść miałem po was za kilka dni! Mimo wszystko wiedziałem, że pewnie macie jakieś tajne sposoby i odwiedzałem miejsce spotkania dość często. Dziś samolot jeszcze nie jest gotowy. Czy odpowiada wam, abyśmy wyruszyli jutro w południe? – spytał. Zmarszczyłem brwi. Teraz już nic nie rozumiałem. Kim był ten gość? Jakie miejsce spotkania? Czyżby mówił o tej restauracji? Ale skąd wiedział, że tam będziemy? Odpowiedź była tylko jedna: Ate.
– Oczywiście, nie ma problemu – powiedziała moja siostra. W tym momencie zadzwonił telefon. Pan Frederick spojrzał na wyświetlacz komórki i przeprosił nas na chwilę.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, o co tu chodzi? – powiedziałem oschle, ale stanowczo. Nienawidzę nie wiedzieć, co się dzieje wokół mnie.
– To jest ojciec Annabeth Chase – wyjaśniła Ate. – Eris wcześniej to zaplanowała. Powiedziała, że jesteśmy herosami na tajnej misji. W sumie, to prawda. Skłamała mówiąc, że to Annabeth nas tu przysłała i prosiła, aby nas zabrał na pustynię. Tam poszukamy wysypiska bogów no i oczywiście Jabłka Niezgody. Starajcie się zachowywać naturalnie – powiedziała do mnie i do Kennetha.
Reszta dnia minęła w miarę normalnie. Odpoczywaliśmy dużo, oglądaliśmy telewizję. Od rozmowy telefonicznej Pan Chase stał się jakby mniej rozmowny.
Planowałem obejrzeć tego dnia kilka fajnych filmów. Musiałem nadrobić zaległości, dawno nie oglądałem telewizji, a państwo Chase mieli całkiem duży telewizor mający ponad sześćset programów. Ate niestety za bardzo wczuła się w zastępowanie matki i nakazała nam iść wcześniej spać, abyśmy się wyspali przed podróżą.
Obudziłem się koło ósmej. Bogini była już na nogach. Kennetha trzeba było budzić. Pana Chase’a nie było nigdzie widać. Umyłem się i ubrałem, następnie spakowaliśmy niezbędne rzeczy do plecaków.
– Może zaspał? – spytałem, gdy wybiła jedenasta, a Fredericka Chase’a wciąż nie było widać. Siedzieliśmy cały czas w salonie. Nie sądzę, żeby ucieszył się, gdybyśmy bez pozwolenia weszli do jego sypialni.
Wreszcie o wpół do pierwszej ze schodów na górne piętro zszedł Pan Chase w szlafroku i z kawą.
– Dzień dobry! – przywitał nas.
– Mięliśmy planowo wyruszyć pół godziny temu. Co się stało? – spytała zniecierpliwiona Ate.
– A co się mogło stać? Zaspałem, ale spokojnie. Nie śpieszy się nam, prawda? Czy moglibyśmy wyruszyć jednak po południu? Przypomniałem sobie, że moja kuzynka przylatuje dziś z Miami. Muszę ją odebrać z lotniska o piętnastej, a moja żona nie ma prawa jazdy – powiedział spokojnie. Moja nieśmiertelna siostra przewróciła oczami, ale zgodziła się. Bo co miała zrobić?
Zostawiliśmy więc plecaki i wszystko w salonie. Postanowiłem pooglądać jeszcze trochę telewizję. Ate się zdrzemnęła, a Kenneth poszedł do sklepu spożywczego po jeszcze kilka drobiazgów na podróż.
Pan Chase robił coś na dworze. Gdy oglądałem jak Profesor Lightman rozwiązuje kolejną zagadkę, usłyszałem dźwięk dzwoniącego telefonu. Z początku myślałem, że to w telewizji, ale po chwili zorientowałem się, że na stole leży komórka Fredericka Chase’a. Spojrzałem mimowolnie na ekran. Wyświetlało się na nim jedno imię – Annabeth. Zerknąłem przez okno. Chase przycinał żywopłot. Coś kazało mi odebrać ten telefon. Chwyciłem go i wcisnąłem „odbierz”. W słuchawce rozbrzmiał znajomy głos.
– Hej, tato. Będziemy z Percym za jakieś pół godziny. Jak idzie przetrzymywanie ich? – upuściłem telefon.
– Halo? Tato? – usłyszałem jeszcze, ale byłem zbyt zajęty budzeniem Ate.
– Wiedzą o nas! On specjalnie nas przetrzymuje, za chwilę będzie tu Annabeth i Percy! – zacząłem potrząsać siostrą. Bogini niezgody prędko wstała. Chwyciłem włócznię i wybiegłem z domu do ogrodu. Przytknąłem Panu Chase’owi grot do gardła.
– A teraz pora na wycieczkę. Do samolotu, już! – rozkazałem.
– Spokojnie, po co te nerwy…? – spytał pan Chase unosząc ręce w górę. Zrobiłem groźną minę nie odzywając się. Ścisnąłem mocniej miecz przybierając pozycję gotowości do rozdarcia mu gardła. – Ach, tak, samolot, oczywiście – wyjąkał. Opuściłem miecz i poszliśmy wspólnie do garażu. Ate poszła po Kennetha.
Spojrzałem na kilkanaście metrów ogrodu przed garażem.
– Nie za mało jak na pas startowy? – spytałem unosząc brwi.
– Nie. Od pokonania tytanów moja córka pracuje przy remoncie Olimpu. Nawiązała przyjazne stosunki z Eolem, który dzięki jej prośbom zaczarował samolot, by mógł ruszać choćby z miejsca – odpowiedział pan Chase zamyślając się. Pewnie na wspomnienie o swojej córce. W sumie nie dziwiłem się. Pewnie rzadko go odwiedza, a jedynym pretekstem do tego jest ściganie groźnych przestępców – mnie, mojej siostry i kuzyna.
– No, już, dosyć tych wykładów, rozgrzewaj silnik, czy co to tam się robi, śmieciu – ostatnie słowo powiedziałem mimowolnie. Coraz bardziej wczuwałem się w bycie czarnym charakterem. Trochę jak w tych filmach amerykańskich o przestępcach. W tym przypadku czułem się jak terrorysta porywający samolot, a takich filmów było chyba z milion.
Po kilku minutach do samolotu przybiegła Ate z Kennethem. Frederick Chase wkrótce uruchomił samolot. Wyjechaliśmy do ogrodu, skąd niemal natychmiast poderwaliśmy się do góry. Widziałem w dole panią Chase, jeszcze w szlafroku całkowicie zdezorientowaną, krzyczącą „Fredericku!”.
Lot mijał dość szybko. Samolot był niewielkim myśliwcem z okresu drugiej wojny światowej. Był stary, ale mimo wszystko leciał bardzo szybko. Może to magia bogów wiatrów?
Ate pokierowała naszego pilota w odpowiednie miejsce. Lecieliśmy nad wielką pustynią. Chyba w Nevadzie… A może w Arizonie?
– To już niedaleko. Bądźcie ostrożni. Nie wiadomo, co broni śmietnika bogów, ale z pewnością nie jest to nic przyjemnego. Kenneth, zostaniesz w samolocie z panem Frederickiem. Miej go na oku. Ja z Kyle’m pójdziemy poszukać jabłka – oznajmiła Ate. Nikt nie protestował. Ktoś przecież musiał pilnować, aby nasza droga ucieczki nie postanowiła uciec.
Chwilę później myśliwiec zakołował obniżając lot i wylądował na pustyni, około ośmiuset metrów od śmietniska. Wyszedłem z samolotu z włócznią i tarczą trzymaną w pozycji gotowości. Ate szła za mną.
– Co to może być? – spytałem po kilkudziesięciu metrach marszu.
– Co masz na myśli? – spytała Ate nie spuszczając wzroku z horyzontu.
– No… Ten potwór, który pilnuje śmietniska. Co to może być?
– To może być wszystko. – I tym niezbyt optymistycznym stwierdzeniem zakończyła rozmowę.
Po jakimś czasie stanęliśmy na skraju złomowiska. Było ogromne. Nie wyobrażałem sobie znaleźć tam tak mały przedmiot jak jabłko. To zajęłoby nam całe wieki. Niepewnie wkroczyłem na teren odpadów.
– To nie ma sensu – stwierdziłem. – Bogowie gromadzą tu swój syf przez tysiąclecia, to ma setki warstw, a część śmieci spoczywa głęboko pod ziemią.
– Nie doceniasz swojej siostry, Kyle – stwierdziła Ate z oburzeniem. – Potrafię wyszukać przedmiot naszej matki. Wystarczy, że wyobrażę sobie złote jabłko i do niego dojdziemy.
– Do dzieła – powiedziałem bez większego entuzjazmu. Wyobrażałem sobie, że Ate wyciągnie coś a’la wykrywacz metalu, albo wyciągnie rękę, a wokół będzie unosiła się mistyczna energia. Nic podobnego. Moja siostra po prostu dała znak dłonią, abym szedł za nią i poszła w głąb wysypiska.
Minęła dobra godzina, kiedy bogini zatrzymała się tak gwałtownie, że na nią wpadłem.
– To tutaj – oznajmiła.
Rozejrzałem się. Słońce grzało. Moja koszulka była całkiem przepocona. Odór mojego potu był silniejszy, niż śmieci. Myślałem, że zaraz zemdleję. Chciałem się położyć i zasnąć na zawsze. Na szczęście słowa Ate przebudziły mnie.
– Co „tutaj”? – spytałem. Spojrzałem pod nogi. Stałem na jakimś stłuczonym lusterku i włóczni. Obok leżała lira i wiele innych boskich przedmiotów.
– Gdzieś tutaj powinien być przedmiot wyglądający jak złote jabłko. Na co czekasz? Kop. Tam leży jakaś łopata.
– Chyba żartujesz! – wykrzyknąłem. Mam kopać dół wśród śmieci przy czterdziestostopniowym upale?!
– A po co tu przyszliśmy, geniuszu? – Westchnąłem i podniosłem łopatę. Ku mojej uciesze Ate postąpiła tak samo. Zaczęliśmy kopać.
– Bądź ostrożny, nie chcemy przecież uszkodzić jabłka – poleciła bogini.
Kopanie wcale nie był proste. Co chwilę łopaty uderzały w nowe przedmioty. Niektóre były tak duże, że trzeba było odkopać je całe i wyciągnąć.
Minęło półtorej godziny ciężkiej pracy. Miałem wrażenie, że ilość potu, którą wydzielił mój organizm można było liczyć w hektolitrach. Ate schyliła się. Zobaczyłem, że unosi w dłoni jakiś przedmiot.
– Czy to…?
– Tak – odpowiedziała. W tym momencie wydarzyło się coś niespodziewanego. Wśród śmieci zaobserwowałem ruch. Uniosłem włócznię. Ate podała mi jabłko, abym je schował. Sama nie miała kieszeni.
Skoczył na nas wielki wąż o grubości pnia. Otworzył paszczę, która była niemal mojej wielkości. Widząc wielkie zęby mogące bez problemu mnie zmiażdżyć, a także gigantyczny, rozdwojony język. Krzyknąłem odskakując na bok. Ate dobyła sztyletów i krzyknęła coś po starogrecku. Wąż został raniony w oko sztyletem i odskoczył jak poparzony. Może te słowa były jakimś czarem? Uznałem, że Ate nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.
Szybko odzyskałem równowagę i chcąc wykorzystać to, że bestia stała bokiem do mnie, wykonałem cięcie z góry włócznią. Wąż zareagował szybko i uniknął ciosu odpełzając… do tyłu. Zdziwiłem się. Węże przecież nie mają „trybu wstecznego”. Wtedy spojrzałem na jego ogon. A raczej brak ogona; zamiast niego była druga głowa. Gad mógł poruszać się w obie strony. Zaatakowałem jeszcze raz rzucając się do przodu. Tym razem trafiłem. Rozciąłem miękką skórę, jak i całe ciało węża na pół. Sukces. Spojrzałem na obrzydliwy obraz dwóch połówek węża.
– Uciekaj, już! – krzyknęła Ate.
– Po co? Zabiłem strażnika, nic nam nie grozi – powiedziałem spokojnie.
– To Amfisbaena, jest nieśmiertelna! Zaraz się zrośnie! – powiedziała dając mi znak do ucieczki. Nie czekałem na nic. Ruszyłem przed siebie. Wtedy drogę zagrodziło mi ogromne, wężowe cielsko – Amfisbaena się odrodziła. Dwie głowy skierowały się prosto na mnie z sykiem. Ate zaatakowała je od tyłu przez chwilę zajmując je walką z nią.
Mój mózg zaczął bardzo intensywnie myśleć. Walka… Co tak naprawdę potrafię? Nie jestem nadzwyczaj sprawny fizycznie. Nie padłem ze zmęczenia tylko dlatego, bo moje życie jest zagrożone. Pomyślałem jeszcze raz. To, w czym naprawdę jestem dobry to gra psychologiczna. Kłótnie. Ale do kłótni potrzeba dwójki osób… Albo dwóch głów! Miałem pomysł, a to jest najważniejsze.
Zamknąłem oczy. Skupiłem się. Gdy je otworzyłem, czułem, że są czerwone. Wyciągnąłem ręce, każdą skierowaną w jedną z głów.
– Eris! Discordia! – wykrzyknąłem. Wiedziałem, co oznaczają te słowa. To nie tylko imiona mojej matki – to oznaczało niezgodę po starogrecku i łacinie. Wszystkie cztery oczy zmieniły swoją barwę na czerwoną. Amfisbaena zaczęła syczeć, kręcić się i rzucać na wszystkie strony, aż w końcu jedna z głów zaatakowała tętnicę drugiej. Zaczęły się gryźć i szarpać. Uciekliśmy.
– Czuję obecność Litai w pobliżu. Wkrótce tu dotrą – wysapała Ate w biegu.
Dotarliśmy do samolotu. Kenneth i pan Chase czekali tam na nas.
– Mamy jabłko. Litai blisko. Szybko – rzuciłem tylko zmęczony. Ojciec Annabeth ruszył.
– Dokąd lecimy? – spytał Kenneth.
– Na północ, z powrotem nad jezioro Eris. Tam spróbujemy się skontaktować z twoją i moją oraz Kyle’a matką – odpowiedziała moja siostra.
– Macie jabłko? – upewnił się.
– Tak – odpowiedziałem. Wyjąłem je z kieszeni. Było całe złote, ale zadziwiająco lekkie. Ścisnąłem je mocniej, a ono… pękło. Było w środku puste, wykonane z jakiegoś kruchego materiału pomalowanego na złoto.
– Plastikowe Jabłko Niezgody…? – powiedziałem dezorientowany jak kot ze skeczu Monty Pythona. Ate i Kenneth byli równie zdziwieni.
– Ktoś sobie z nas żartuje, ale mi nie jest do śmiechu… – powiedziała bogini.
Napiszę tak : opko jest przeboskie, a ja chciałbym zrzucić głównego bohatera i podpalić go jednocześnie!
Niee, Nożowniku, nie nazbijaj mi Kyle’a…! ;(
Spoko, ja po prostu nie lubię bohaterów, którzy na jakiś czas są źli.
Extra Boskie 😀
[Naćpana tym opkiem] To jest tak *** ***, że aż *** *** jak ***, tylko dlaczego, do *** *** bez *** muszą tu być powtórzenia?!
I widzisz, co zrobiłeś? Przez Ciebie przeklinam!!!
Ach… Jedno zastrzeżenie: CZEMU TAKIE KRÓTKIE!!! To opko uzależnia, mogłabym je czytać wiecznie 😀