Pałętałam się po lesie. Jak długo nas nie ma? Może miesiąc, albo dwa. Mnie czas ominął. Czułam się jak po stuletnich eksperymentach na moim ciele, a to było przecież kilka tygodni, nic więcej. Może Anabeth kontaktuje się z Chejronem przez iryfon? Pewnie wiedzą co się z nami dzieje. Na pewno… Kogoś mi w tej układance brakowało. Kogoś bardzo ważnego. Jedna osoba, która zrobiła wiele rzeczy, która śniła mi się po nocach. Zamknęłam oczy. Jego twarz. Ostre rysy, złote oczy. Krótkie czarne włosy i jego śmiech. Strach. List. Bóg. Przypomniałam sobie! Z wysiłku oparłam się o drzewo. Serce kłuło przy każdym uderzeniu. Łowca. Przez niego całe to zamieszanie. Szpital. Rzucił mną o drzewo tak mocno, że chyba już nigdy nie wrócę do pełnej sprawności. Miałam tylko swoją siłę i szybkość. Żadnej broni. A miałam broń. Dwa krótkie noże, wysadzane małymi muszlami. Na ostrzu wyryte były wodorosty. Rękojeść z pereł, ostrze – spiżu. Nigdy się nie tępiły. Perłowe pochwy. To była moja jedyna broń przeciw potworom i Łowcy. Gdzie one teraz są?
Wróciłam do reszty osób. Każde z nich pakowało swoje rzeczy do plecaków. Ja nie miałam żadnych. Aura grzebała w plecaku wyraźnie wściekła, że nie może tego znaleźć. Podeszłam do niej.
– Τι ψάχνετε?
– Twoich noży. Gdzieś je schowałam.
Dziewczyna wyrzuciłam zawartość plecaka na trawę. W słońcu odbijały się perły i muszle z mojej broni. Pas był prawie niezniszczony. Przepasałam go sobie na biodrach. Czułam jego ciężar. Czułam więź między ojcem. Uśmiechnęłam się. Wreszcie coś szczęśliwego.
Wszyscy szli po ziemi. To nudne. Nudne jak flaki w oleju. Przeszłam na tył i wskoczyłam na najniższe gałęzie. Szybko dogoniłam grupę. Skakałam jak jakaś wiewiórka. Moje krótko ścięte włosy połyskiwały w słońcu. Teraz to było ciekawe. Liście muskały moją twarz. Zmęczyłam się, ale skakałam dalej. Nawet nie zauważyli mojej nieobecności. Poczułam zapach owoców. Świerzych. Był coraz bliżej. Mieszał się z innymi zapachami. Mięso. Chemia. Spaliny. Budynki. Ludzie. Ludzie… Zatrzymałam się. Ad też się zatrzymał.
– Nadio?
– Tam są ludzie. Nie pójdę dalej. Przykro mi.
Skuliłam się. Wampir wskoczył na drzewo, z którego nie chciałam zejść. Nikt nie mógł mnie przekonać. Tamci lekarze… Maltretowali mnie. Zmuszali do wypicia jakiś płynów, po których miałam wymioty. Dusili. Wrzucali mnie spętaną do zbiornika, a potem razili prądem. Ludzie… To potwory. Zrobią wszystko dla swojej nauki, nawet zabiją niewinnych. Kłamią. Nie mają szacunku. Nigdy im tego nie wybaczę. NIGDY.
– Nadzieja. Musimy tam pójść.
Płakałam. Cierpiałam. To nie było fizyczne cierpienie. Psychika na zawsze mi nawaliła.
– Nie… – Bąknęłam pod nosem. – Nie mogę. Oni…
Wahanie. Tak, to właśnie jest to. Czy mu powiedzieć co wycierpiałam? Może to przed nim ukryć. W takim czy innym wypadku, zrozumiał aluzję. Machnął na resztę, by się oddaliła. Dziewczyny zrozumiały, a Percy… No cóż, też gdzieś polazł. Usiadł koło mnie. Czekał. Zawsze był cierpliwy. Zawsze mnie rozumiał. Był dla mnie przyjacielem, bratem, kimś znacznie więcej niż tylko przyjaciel. Nabrałam powietrza.
– Byłam ich eksperymentem. Chcieli sprawdzić na co jestem odporna. Kilka razy razili mnie prądem. Potem dusili, żeby sprawdzić mit o oddychaniu wampirów. Zdarzało się, że zmuszali mnie do połknięcia jakiś pastylek. Zmuszali do…
– Dość. – przerwał. – Nie mogę tego słuchać.
Zaciskał pięści na konarach, obdzierając je z kory. Usta mu drżały. Niebo zasłoniły czarne chmury. Musiałam go uspokoić. Położyłam dłoń na jego kolanie. Niebo dalej było czarne. Przyłożyłam dłoń do policzka. Drżenie ustało. Napajał się moim dotykiem. Przeczesałam jasne włosy. Jego ręce opadły na moje ramiona. Przyciągnął mnie do siebie. Oparłam się o jego pierś. Zimny dreszcz przeleciał przez moje ciało. Igła cierpienia wbiła mi się w plecy. Prawą ręką szukałam gałęzi. Przeciążyłam ją i spadłam z drzewa. Nie. Zaraz! Wisiałam pięć metrów nad ziemią. Adam trzymał mnie za kaptur bluzy. Wciągnął mnie jedną ręką z powrotem na miejsce. Dyszał z wysiłku. Kropla potu spłynęła mu po policzku. Był słaby. Bardzo słaby. W takim stanie nie ucieknie nawet ślimakowi. Podciągnęłam rękaw. Wbiłam zęby w przegub ręki. Zabolało jak diabli. Metaliczny smak rozpłynął mi się w ustach.
– Pij.
– Zwariowałaś.
– Jeśli tego nie zrobisz, ja to zrobię za ciebie!
– Nad. Wiesz, że…
– Tak, tak. To jest niebezpieczne, wiem.
Przez chwilę patrzył na moją dłoń. Sięgnął po nią. Bolało. Bardzo bolało. Zdrapywałam paznokciami korę. To jak pozwolić sobie wbijać pręt w rękę. Pisnęłam, bo nie mogłam tego dłużej wytrzymać. Przestał. Dyszałam jak stary koń. Ściskałam swój przegub. Piekło i to bardzo. Ad mnie przytulił. Słyszałam jego szept. Był kojący.
– Przepraszam. Nie wiedziałem.
Głos mu się załamał. Zaczął cicho łkać. To było jak wbicie noża w serce. Gładziłam go po policzku. Głowę oparł mi na ramieniu. Przycisnął nas z całej siły. Nie chciałam przestawać. Ale musiałam. Siłą odsunęłam go. Uśmiechnął się. Teraz nic nie będzie normalne. Gałąź się załamała. Chwyciłam inną nad nami. Drugą ręką trzymałam syna Nefele. Wisieliśmy kilka metrów nad ziemią. Nie mogę go puścić. Popatrzył na mnie wesołym wzrokiem. Puścił mnie i spadł bez szwanku na ziemię. Podciągnęłam się wyżej. Dopiero gdy byłam pewna, że nie zlecę, zeszłam z drzewa. Poszliśmy w stronę czekających.
– Idziesz z nami? -Zapytała Rori.
Przytaknęłam. To koszmar, ale muszę tam być. Wyszliśmy z lasu. Przed nami rozpościerało się targowisko. Kobiety kłóciły się między sobą. Wszędzie unosił się zapach zgniłych owoców. Mijaliśmy stoiska z ubraniami, jedzeniem, jakimiś przyrządami i bogowie wiedzą czym jeszcze. Jakiś znajomy zapach zatrzymał mnie przy pustym stoisku. Przetarłam dłonią stół.
– On tu jest.
– Kto? – Zapytała Ann
– Łowca.
Rzuciliśmy się do biegu. Percy pilnował dziewczyn, my z Adamem rozdzieliliśmy się i chroniliśmy ich z pewnej odległości. Zapach raz był silny, raz słaby. Widocznie plątał się między stoiskami. Nie mogę pozwolić sobie na jakikolwiek błąd. Przyspieszyłam. Minęłam uciekającą grupkę. Zapach nasilał się. Teraz mogłam go nawet zobaczyć. Czekał na nas. Uśmiechnął się. Zatrzymałam się krok od niego. Zwrot akcji był szybki. Łowca szarpnął mnie w pusty zaułek. Budynki zasłaniały go z trzech stron. Było ciemno. Nie mogłam dojrzeć jego twarzy. Przygwoździł mnie do ściany. Zacisnął palce na moich przegubach. Nie miałam szans. Traciłam czucie w rękach. Warknęłam na niego. On zaśmiał się.
– Czego chcesz?
– Zgadnij.
Syknął pokazując długie kły. Przestałam oddychać. Patrzyłam na niego i nie wierzyłam. Zaczęłam się szarpać. Kopałam go, próbowałam uwolnić ręce. Nic. Gdybym tylko mogła sięgnąć noży. Próbowałam go trafić w brzuch. Był jednak silniejszy. Związał mnie i czekał. Mijały minuty. Modliłam się, żeby nie poszli za moim śladem. Płakałam. Tak, bardzo często płaczę. Taka już jestem. On ostrzył swój miecz. Śmiał się. Czasami podchodził i mi się przyglądał. Dziwne. Nie pozwalałam mu się dotknąć. Próbowałam rozerwać więzy, ale były za mocne. Przeguby mi krwawiły. Wyczuł to. Oblizał usta. Podchodził do mnie. Przeczołgałam się najdalej jak tylko mogłam. On podniósł mnie i rzucił o ścianę. Plecy upomniały się o swoje. Teraz się nawet nie ruszę. Odsunął kosmyk moich włosów, odsłaniając nagą szyję. Zacisnęłam powieki. Czułam jak wbija się we mnie. Nie mogłam znieść bólu. Przed oczami zabłysnęły mi białe plamy. W głowie mi się kręciło. Straciłam przytomność.
* * *
Bóg poczwarzy wszedł na Olimp. Dumnym krokiem minął drzwi do sali tronowej. Zeus siedział na swoim tronie, bawiąc się małym piorunem. Nawet go nie zauważył.
– Zeusie. – Władca nieba spojrzał na Momosa – Co to ma wszystko znaczyć?!
Rzucił mu przed nogi zgniecioną kartkę. Zeus podniósł ją i przeczytał uważnie. Potem spalił ją na drobny mak. Pył obsypał białą podłogę. Momos czekał na jego odpowiedź.
– Ten list nie jest od nikogo z bogów. Obrażasz nas, jeżeli twierdzisz, że ona mogła to napisać.
– Hera jest zdolna do takich rzeczy, Zeusie.
W sali pojawiła się bogini małżeństwa. Wściekłość malowała się na jej twarzy.
– Obawiam się, że twoje zarzuty są bezpodstawne, Momosie.
Bóg szyderstwa uśmiechnął się do siebie. Jakby od niechcenia rzucił dwa słowa i zniknął.
– Będzie wojna.
* * *
Otworzyłam oczy. Była noc. Byłam głodna. Próbowałam wstać, ale tylko pogorszyłam sprawę. Opadłam na kolana. Szyja bolała. Nie mogłam ruszyć głową. Przełykanie szło mi z trudem. Nie potrafiłam wykrztusić ani słowa. Rozejrzałam się. Łowca spał przy ognisku. Coś brzdękło o chodnik. Mój nóż. Obróciłam się i chwyciłam go. Zaczęłam nerwowo przecinać linę. Cicho pękała pod naciskiem. Już po minucie byłam wolna. Wstałam, ale po pierwszym kroku rąbnęłam twarzą o chodnik. Jeszcze w dodatku wysunął i spadł mi nóż. Ciche uderzenie rozbiło się o ściany budynków. Powoli zniknęłam za rogiem. Usłyszałam jego ryk, który przerodził się w skrzeczenie. Wiedziałam, co to oznacza. Zmieniłam się w węża. Wpełzłam pod jakieś śmieci. Po chwili zwiałam na targ. Kręciłam się między słupami, ale zapachy mi się mieszały. Tak czy inaczej, musiałam zostać z Łowcą. Wróciłam do śmieci i czekałam, aż zaśnie. Zmieniłam się z powrotem. Podczołgałam się do niego. Powoli wyjęłam ostrze. Delikatnie usiadłam na nim i przyłożyłam mu je do gardła. Był zaskoczony i dobrze. Przycisnęłam nóż mocniej do jego szyi. Srebrna krew iskrzyła się w blasku księżyca.
– Zabijesz mnie.
– Tak.
– Ale tak nie pokonasz Momosa.
– Dlaczego niby?
– Bo ten list już do niego dotarł.
Oberwałam rękaw jego bluzy. Zabliźniona rana. Do diaska. Jak to się mogło stać? Jak on…
Nad nami przeleciała jakaś czarna plama. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wampir przeturlał się razem ze mną. Teraz on siedział na mnie. Próbowałam się wyrwać. Zasłonił mi usta wskazując gestem, bym ucichła. Potem zmienił się w ptaka. Zasłonił mnie swoimi skrzydłami. Nad nami coś wybuchło. Gdy hałas przestał już obijać się o moją czaszkę, Łowca opadł na mnie w swojej zwykłej postaci. Przyznam, był ciężki jak wół. Przepchnęłam go na bok. Całe jego plecy były mokre od krwi. Nie wiedziałam co robić. Mam go ratować czy zostawić na pastwę bogom. Grzebałam w jego plecaku. Broń, krew, butelka wody, jakieś badziewia, istna graciarnia (tak jak w moim domku ^^)! Po minucie znalazłam termos nektaru. Wahałam się. Jeśli on nie jest odporny? Ale przecież musi być.. Tak, by tego nie trzymał. Przewróciłam go na plecy. Łowca cicho jęknął. Oparłam jego głowę na kolanach i pozwoliłam, by kilka kropel wpłynęło mu do gardła. Uśmiechnął się. Tylko przez ten drobny gest zdobyłam się na pytanie:
– Jak masz na imię?
– I tak mnie zabijesz. Więc po co ci moje imię?
– Uratowałeś mnie.
– Heriotza.
– Co to znaczy?
– Śmierć.
Ucichłam. Przynajmniej na chwilę. Poprosiłam go tylko, żeby usiadł. Opatrywałam mu rany w milczeniu. Jego skóra była rozszarpana. Wszędzie było szaro od jego krwi. Nie jestem córką Apolla, ale siostra mnie podszkoliła. Przewiązałam bandażem jego plecy. Świtało. Położyłam go przy ognisku. Pozwoliłam, żeby wypił jeszcze kilka kropel nektaru. Zasnął. Czuwałam przy nim. Moje przeczucie ostrzegało, że jest źle, bardzo, bardzo źle. Zacisnęłam dłonie na rękojeściach. Coś błysnęło na niebie. W moją stronę leciał biały ptak. Był wielki, tak ze cztery metry mierzył dziób. Uniknęłam ciosu. Mewa wzleciała w powietrze i znów zaatakowała. Odparowałam nożem. Ptak poleciał w niebo. Zmienił się w czarny punkcik.
– Musimy uciekać.
Heriotza wstał i szarpnął mnie. Ciągnął mnie przez targowisko, w głąb miasta. Wyrwałam mu się i stałam jak wryta. Przede mną stał szpital. TEN szpital. Miałam ochotę uciec stąd jak najdalej. Cholera.
– Nadziejo?
Zza rogu wyskoczyła grupka z misji. Łowca cofnął się na kilka kroków. Upadł na plecy. Czułam zbliżające się niebezpieczeństwo. Otoczyli wampira. Czekał na śmiertelny cios. Adam zamachnął się.
– Mewy!
Chmury zasłoniły niebo. Ptaki przecięły je bez problemu. Pikowały wprost na mnie. Cholera, co ja mam zrobić?! Zmieniłam się w coś, czego sama od siebie nie oczekiwałam. Mój lwi ryk przeleciał ponad skrzeki tych ptaszysk. Zionęłam ogniem. Było tak gorąco, że liście na drzewach zaczęły się fajczyć. Ptaki zniszczone, ale będzie następna salwa. Niebo znów przybrało swój dawny odcień. Ad poleciał na ziemię. Zmieniłam się i próbowałam go odratować. Był nieprzytomny. Trzęsłam nim jak najmocniej. Obudź się. DO JASNEJ CHOLERY WSTAWAJ, BO CI TAK PRZYWALĘ, ŻE PRZEZ TYDZIEŃ NIE POWIESZ SŁOWA!!!
– Nadal głośno myślisz – Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Przygniotłam go jak najbliżej siebie. Prawie się dusił. Nie puszczałam. Dobra, musiałam puścić, bobym go zamęczyła na śmierć.
– Jak wrócimy do obozu, to oberwie ci się za to. – Szepnęłam mu. Zaśmiał się. Bogowie! Czego ja muszę być taka porypana?! Niebo ściemniało. Ale to nie był syn Nefele. Do moich uszu dotarły ich śmiechy. Mewy Leciały z wielką szybkością. A każda wielkości samolotu. Co teraz. Popatrzyłam z nadzieją na Łowcę. Zniknął. Skierowałam wzrok na budynek. Siedział tam i szczerzył zęby w złośliwym uśmieszku. Zamorduję go! Poćwiartuję i rzucę psom na pożarcie! Ale teraz ważniejsze były ptaki. Przebiegliśmy pod jakiś dach. Nie wytrzyma długo. Ojcze! Zrób coś, bo zostanie z nas tylko ser szwajcarski! Zacisnęłam powieki i modliłam się. TATO! JEŻELI NATYCHMIAST CZEGOŚ NIE ZROBISZ, TO TWOJE OBYDWIE CÓRKI ZGINĄ!! Nad nami coś zaświeciło bardzo jasno. Zasłoniłam dłonią oczy. Czekałam. Sekundy trwały godziny. Krzyki płoszonych ptaszysk. Jakiś hałas i cisza. Błoga cisza na którą czekałam. Ostrożnie wyszłam spod dachu. Na ziemi leżało tysiące mew. Wszystkie we krwi. Wśród nich stał mężczyzna. Miał zieloną koszulę i czarne szorty. W dłoni dzierżył harpun. Wpadłam mu w ramiona. Widziałam go raz, a kochałam jak nigdy. Przez chwilę wisiałam na jego szyi jak marionetka, potem mnie przytulił. Tak. To było cudowne. Ojciec najlepszy na świecie. Opadłam na krwawą ziemię. Teraz na poważnie. Aura nie była taka jak ja. Uklękła. wypowiedziała dobrze mi znaną regułkę:
– Witaj Ojcze. Dziękuję w imieniu wszystkich za pomoc. I przepraszam za przerwanie ci spokoju. – Spiorunowała mnie wzrokiem. Nie ruszyło mnie to. Ona była zbyt dumna. Podeszłam do niej. Miała wgapiony wzrok w posadzkę. Widziałam jak trzęsą się jej ręce. Podniosłam jej brodę, tak, żeby patrzyła mi w oczy. Były kłamliwe. To nie były oczy ojca. Fałszywa.
– Kłamiesz.
Odeszłam. Dziewczyna jeszcze długo mnie popamięta. Dla wyjaśnienia. Widziałam w jej oczach zdradę. I to już bardzo blisko. Zdradzi. Była fałszywa. A skoro była fałszywa, nie była moją siostrą. Ojciec zniknął z ponurą miną. Przesłał mi tylko krótką wizję, ale z przeszłości.
* * *
Ate siedziała na brzegu morza. Zachodzące słońce odbijało się w jej oczach. Uśmiechnęła się. Było takie piękne. Z wody wyłonił się Nereus. Cieszył się na jej widok. Chciał ją objąć. Bogini zaślepienia odskoczyła od niego.
– Traktuję cię jak drugiego ojca. Co ty zrobiłeś?! Jak mogłeś ją tak ukarać!!
– Nie miałem innego wyjścia, Ate. Twoje dziecko nie może zostać przez ciebie uznane.
– Zwariowałeś?! – Z jej oczu płynęły łzy – Jak mogłeś…
Szlochała. Płakała w jego koszulę. Przytulił ją. W jego prawej dłoni leżało dziecko. Zielone oczy błyszczały. Bogini wzięła zawiniątko na ręce.
– Jest piękna. Nadzieja. Tak, to imię jest najlepsze.
* * *
Stanęłam jak wryta. Odwróciłam się, ale go już tam nie było. Tylko moja siostra klęczała gapiąc się przed siebie. Zaśmiałam się w duchu. Mały głosik z tyłu głowy mruczał do mnie:
Kropla krwi Ate spłynęła na córkę Nereusa. Ona wiele w sobie kryje.
Nie tak głośno. Słyszy nas!
Dobrze, ale powinna wiedzieć, że ma coś z tej bogini. A jej matka nie zginęła przypadkowo…
Shut up!! Jeżeli coś jeszcze powiesz to ci przywalę w facjatę!!
Dobra to było dziwne. Dwa głosiki kłócące się w mojej łepetynie. Ludzie, co ja jem! wracając do sprawy. Ta informacja jeszcze bardziej mnie przybiła. Jak zombie szłam w stronę rannego Adama. W sumie nie był ranny, tylko słaby…
Musiałam przy nim być.
Bogini zaślepienia i błędu.
Uklękłam przy nim.
Jej kropla spadła na mnie.
Pogłaskałam go po policzku.
Moja matka nie zmarła przypadkowo.
On usiadł i mnie objął.
Wybrała mi imię.
Musnął ustami mój policzek.
W pewnym sensie jest moją matką.
Przywarłam do niego i ryczałam.
Skoro jest moją matką, mam coś z niej.
Odsunął mnie tak, żeby widział moje oczy.
Ate.
Na niebie błysnęło i zaczęło lać.
Ate.
Nasze usta zetknęły się.
Ate.
Coś błysnęło mi przed oczyma.
Ate.
Nóż był w jego piersi.
Ate.
Trzymałam perłową rękojeść.
Ate.
Moją rękę ściskał Łowca.
Ate.
Miał przerażoną minę.
Ate.
Razem wyciągnęliśmy nóż.
Ate.
Patrzyłam, jak umiera.
Ate.
Ananke mówiła, że to nie ten. Inny jest mi przeznaczony.
Ate.
Wtedy się otrząsnęłam. Klęczałam nad jego ciałem. Łowca ciągnął mnie, ale ja nie ustępowałam. On umierał. Adam, syn Nefele, zmieniony w wampira umierał. Jego oczy nadal pulsowały tą dziką energią. Tornado szalało w jego tęczówkach. Burza nadal trwała. Heriotza wyrwał mnie z objęć umarłego. Gnaliśmy przez ulice. Kulał. W głowie rozbrzmiały te same dwa głosiki:
No i widzisz. Wie już o wszystkim. Powiedzmy jej już co się zdarzy dalej, proszę.
Żartujesz sobie?! Dajemy jej te wizje, tak jak karzą. Nie mam zamiaru znów obrywać za nas oboje.
No to może kolejna wizja?
Nawet się nie waż.
Za późno.
Zamorduję cię!!!
Film się urwał. Tak po prostu.
* * *
Nereus czekał. Czekał. Czekał. Czekał. Pod jego stopami pojawiła się drobna blondyneczka. Klęczała twarzą do ziemi, nie patrząc na jego oblicze. Zerwała złoty łańcuch na szyi. Zmieniła się. Blond włosy ściemniały, oczy przybrały ostro różową barwę. Z jej pleców wypłynęła kaskada piór.
– Nereusie, nie mogę.
– Przyrzekłaś na Styks, że będziesz mi wierna, Nike. Złamałaś ją.
Bogini zwycięstwa wstała. Po jej policzkach ciekła krew. Jej przeguby były przecięte. Z ran sączyła się złota krew bogów.
– Takie jest twoje zwycięstwo, Nereusie! Splamione krwią niewinnych. Splamione krwią bogów. Chcesz zwyciężać nie jak bóg, lecz potwór!
– Zamilcz! – W ciemnym kącie pojawiła się złotowłosa dziewczyna. – Nikt nie zwyciężył, Nike. Wojna trwa! Zmarło już wielu i wielu zginie jeszcze, ale to nie powód do zerwania przysięgi! Ona wciąż walczy. I będzie walczyć do końca. Wierzę w nią.
* * *
Wstałam za szybko. Poleciałam na ziemię. Próbowałam się podnieść. Nic z tego. Może nawet nie warto? Lepiej zginąć. Tak. Zginąć w walce, pomimo tego, że w ciebie wierzyli. Wierzą. Taa… już na pewno we mnie wierzą. Całymi boskimi serduchami. Przestałam kochać. Przestałam wierzyć w cokolwiek. Ktoś mnie podniósł. Złotooki nie mógł oderwać ode mnie wzroku.
– Czego się gapisz?!
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?!
– Nie wiem nic.
Coś zaświtało mi w głowie. Z moich ust płynęła greka:
– To jest przyszłość
Przyszłość jest przeszłością
Przeszłość – teraźniejszością
a teraźniejszość – przyszłością
Zapomnij o tych słowach
zamknij oczy
Już się nie obudzisz
zamknij oczy
Już się nie uśmiechniesz
zamknij oczy
Już nie zobaczysz dnia
zamknij oczy
Już nigdy nie wyjdziesz stąd
tylko
zamknij oczy
Zaśmiał się. Objął mnie. Zmienił się w ptaka. Owinął mnie jak kokon. Wybuch. Wielki wybuch. Potem opadające ciało na mnie. Zepchnęłam go i rozejrzałam się. Padały białe płatki. Wszędzie było biało. Niebo zasłonił dym. Słońce zrobiło się czerwone. Z drzew pozostały tylko kikuty. Trawy nawet nie warto szukać. Dwa głosiki wykłócały się w mojej głowie:
Powiemy jej teraz.
Wiesz co? JEST JUŻ PO WSZYSTKIM!!
Wcale, że nie. Ocalały trzy miejsca.
Wiem.
Ale nikt tam nie przeżył, pomijając niektórych bogów.
Wiem.
I ona musi tam wyruszyć.
Wiem.
No co ciągle gadasz WIEM?!
No bo to wiem.
Cholera. Nadziejo, posłuchaj nas.
Właśnie.
Shut up! Debilu!
Dobra zamknę się.
Ok. Nadziejo. Musisz wyruszyć do każdego z nich i przekonać bogów, herosów et cetera, do ucieczki. Ucieczki do królestwa twojego ojca.
Gdzie to jest?
Na samym dnie morza. Tuż przy jądrze ziemi. Powodzenia.
Powodzenia. I szczęścia, bo będzie potrzebne.
Zamknij tą jadaczkę, bo ci zęby powyrywam!!!
Głosy ucichły. Heriotza wstał. Chwiał się lekko. Przytrzymałam go. Przeszliśmy parę metrów. Wytłumaczyłam mu, co się ze mną dzieje. Czułam, że wie o wszystkim.
– Doskonale. Te głosy to przepowiednie, tak jakby one pokazywały co drogę, rozumiesz?
– Tak.
– Musimy ruszać.
– Gdzie? – zapytałam.
– Do Olimpu rzecz jasna.
Jako ptaki wzbiliśmy się w niebo. To było niewiarygodne. Z miasta nic nie zostało. Była tam tylko wielka dziura. W środku niej pięciometrowy bóg wojny, cały we krwi. Żył, ale tylko, żeby przekazać nam błogosławieństwo.
Przepraszam, ale to już koniec. .Polowanie na Łowcę się skończyło. Będzie kolejna, ale nie obiecuję. Może już wiecie czym jest prolog?
Pogubiłam się. I do jasnej ciasnej zabiłaś Adama!
Ostatnia? Łeeeee…. ;( Adam! Adam! Why?! Nie no, boskie! MAsz ciekawy styl, taki, no… wręcz stworzony do takich klimatów. 😛 Uwielbiam! Kurde, chcę więcej!!! NOW!!!
Biedny Adam ;(.
*
Napisz kolejną cd koniecznie.
Zabiłaś go! Jak mogłaś?