Już dziś możecie przeczytać pierwszy rozdział Cienia Węża!
Wpadamy nieproszeni na imprezę i ją rozwalamy
Tu Sadie Kane.
Jeśli słuchacie tego nagrania, to gratuluję! Przetrwaliście Sądny Dzień.
Chciałabym od razu przeprosić za wszelkie niedogodności, jakie mógł wam sprawić koniec świata. Trzęsienia ziemi, rewolucje, zamieszki, tornada, powodzie, tsunami i oczywiście potworny wąż, który połknął słońce – obawiam się, że większość z tych rzeczy była naszą winą. Carter i ja uznaliśmy, że powinniśmy przynajmniej wytłumaczyć, jak do tego doszło.
To będzie zapewne nasze ostatnie nagranie. Gdy skończycie słuchać naszej opowieści, powód stanie się oczywisty.
Nasze problemy zaczęły się w Dallas, kiedy ziejące ogniem barany zniszczyły zabytek z grobu Tutanchamona.
Tego wieczora magowie z Teksasu wydali przyjęcie w parku rzeźb naprzeciwko Muzeum Sztuki. Mężczyźni wystroili się w smokingi i kowbojskie buty. Kobiety miały na sobie wieczorowe suknie i fryzury przypominające watę cukrową. (Carter zwraca mi uwagę, że w Ameryce nazywa się to jakoś inaczej. Nieważne. Wychowałam się w Londynie, więc to ty musisz się nauczyć właściwych nazw).
Pod zadaszeniem kapela grała stare kawałki country. Na drzewach migotały baśniowe światełka. Magowie co jakiś czas otwierali tajne przejścia w rzeźbach albo przyzywali ogniki, żeby pozbyć się natrętnych komarów, ale poza tym wszystko wyglądało jak na najzwyklejszym przyjęciu.
Przywódca pięćdziesiątego pierwszego nomu Grissom bawił gości niezobowiązującą rozmową i delektował się talerzem pełnym wołowych tacos, kiedy odciągnęliśmy go na bok w związku z pilnymi sprawami. Czułam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale naprawdę nie mieliśmy wyboru, zważywszy na niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł.
– Atak? – Grissom zmarszczył brwi. – Wystawa poświęcona Tutanchamonowi jest tu od miesiąca. Jeśli Apopis zamierzał uderzyć, czemu nie zrobiłby tego wcześniej?
Grissom był wysokim, postawnym mężczyzną o surowym, zniszczonym obliczu, rzadkich rudawych włosach i dłoniach, których skóra była szorstka jak kora drzewa. Wyglądał na czterdziestkę, ale z magami nigdy nic nie wiadomo. Równie dobrze mógł mieć czterysta lat. Miał na sobie czarny garnitur, kowbojski krawat ze sznurka, zwany bolo, i masywny pas ozdobiony srebrną gwiazdą, jak jakiś szeryf z Dzikiego Zachodu.
– Porozmawiamy po drodze – oznajmił Carter, prowadząc nas na drugą stronę ogrodu.
Muszę przyznać, że mój brat zachowywał zadziwiającą pewność siebie.
Oczywiście nadal jednak pozostawał skończonym głupkiem. Jego dziecinne brązowe włosy były wygryzione po lewej stronie w miejscu, w którym jego gryf złożył „dowód miłości”, a skaleczenia na twarzy świadczyły, że Carter wciąż nie opanował sztuki golenia. Niemniej od swoich piętnastych urodzin sporo urósł, no i nabrał nieco ciała dzięki codziennym ćwiczeniom sztuk walki. Wyglądał poważnie i dojrzale w czarnych lnianych szatach, zwłaszcza z chepeszem u boku. Byłam nawet w stanie wyobrazić go sobie jako dowódcę, nie dostając przy tym całkowitej głupawki.
[Czemu się tak gapisz, Carter? To naprawdę natchniony opis].
Carter manewrował wokół stołu bufetowego, chwytając garść meksykańskich chipsów.
– Apopis ma model działania – zwrócił się do Grissoma. – Wszystkie pozostałe ataki miały miejsce podczas nowiu księżyca, kiedy jest najciemniej. Uwierz mi, on zaatakuje wasze muzeum tej nocy. I to z wielką siłą.
Grissom przepchał się przez gromadkę magów popijających szampana.
– Te pozostałe ataki… – powiedział. – Masz na myśli Chicago i Mexico City?
– I Toronto – odrzekł Carter. – I… kilka innych.
Wiedziałam, że nie chce więcej mówić. Przez ataki, których świadkami byliśmy w wakacje, wciąż mieliśmy koszmary.
Jasne, prawdziwy Armagedon jeszcze nie nastąpił. Minęło pół roku, odkąd wąż chaosu Apopis wyrwał się ze swojego więzienia w Podziemiu, ale wciąż jeszcze nie rozpoczął właściwej inwazji na świat śmiertelników, której się spodziewaliśmy. Z jakichś powodów czekał, zadowalając się pomniejszymi atakami na nomy sprawiające wrażenie bezpiecznych i szczęśliwych.
Takie jak ten, pomyślałam.
Kiedy mijaliśmy zadaszenie, orkiestra skończyła piosenkę. Ładna skrzypaczka zamachała smyczkiem do Grissoma.
– Chodź tu, kochany! – zawołała. – Potrzebujemy twojej gitary!
Posłał jej wymuszony uśmiech.
– Za chwilę wrócę, kochanie.
Ruszyliśmy dalej.
– Moja żona Anne – powiedział Grissom, odwracając się do nas.
– Ona też jest magiem? – spytałam.
Potaknął, a jego oblicze spochmurniało.
– Co do tych ataków… Dlaczego uważacie, że Apopis uderzy akurat tutaj?
Carter miał usta wypchane chipsami, więc jego odpowiedź zabrzmiała jak: – Mhm-mhm.
– On szuka pewnego rodzaju przedmiotów – przetłumaczyłam. – Zniszczył już pięć egzemplarzy. Ostatni istniejący ma pecha znajdować się na wystawie poświęconej Tutanchamonowi.
– Który to zabytek? – spytał Grissom.
Zawahałam się. Przed przybyciem do Dallas rzuciliśmy wszelkie możliwe zaklęcia izolujące i obwiesiliśmy się ochronnymi amuletami, żeby uniemożliwić magiczny podsłuch, ale mimo to niezbyt dobrze się czułam, opowiadając na głos o naszych planach.
– Może lepiej panu pokażemy. – Obeszłam fontannę, przy której dwoje młodych magów wypisywało różdżkami na kamieniu błyszczące miłosne wyznania. – Przywieźliśmy na pomoc własną ekipę. Czekają w muzeum. Jeśli pozwoli nam pan obejrzeć ten zabytek, a najlepiej zabrać go w bezpieczne miejsce…
– Zabrać? – Grissom spojrzał na nas z ukosa. – Wystawa ma świetne zabezpieczenia. Dniem i nocą pilnują jej moi najlepsi magowie. Wydaje wam się, że Dom Brooklyński jest bezpieczniejszy?
Zatrzymaliśmy się na końcu ogrodu. Po drugiej stronie ulicy na ścianie muzeum wisiał dwupiętrowy baner reklamujący Tutanchamona.
Carter wyciągnął komórkę i pokazał Grissomowi obrazek na wyświetlaczu: spalony budynek, który niegdyś był siedzibą setnego nomu w Toronto.
– Nie wątpię, że pańscy strażnicy są dobrzy – powiedział. – Ale wolelibyśmy, żeby pański nom nie został zaatakowany przez Apopisa. W pozostałych atakach, jak tutaj… Jego słudzy nie pozostawiają nikogo przy życiu.
Grissom wpatrywał się w ekranik telefonu, po czym zerknął za siebie, na swoją żonę Anne, która wygrywała właśnie two-step.
– Dobrze – powiedział w końcu. – Mam nadzieję, że wasza ekipa jest naprawdę profesjonalna.
– Jest fantastyczna – zapewniłam. – Chodźmy, przedstawimy was sobie.
Nasz elitarny oddział magów zdążył najechać sklepik z pamiątkami. Felix przywołał trzy pingwiny, które przechadzały się w papierowych maskach Tutanchamona. Zaprzyjaźniony pawian imieniem Chufu siedział na regale, czytając Dzieje faraonów, co może robiłoby wrażenie, gdyby nie trzymał książki do góry nogami. Walt – och, Walt, dlaczego mi to zrobiłeś? – otworzył gablotę z biżuterią i oglądał bransoletki i naszyjniki, tak jakby mogły być magiczne. Alyssa żonglowała glinianymi miseczkami za pomocą magii żywiołów – jakieś dwadzieścia albo trzydzieści naczyń tworzyło wielką ósemkę.
Carter odchrząknął.
Walt zamarł z rękami pełnymi złotej biżuterii. Chufu zlazł z regału, zrzucając większość książek. Alyssa upuściła wszystkie miseczki na podłogę. Felix usiłował zagonić swoje pingwiny za ladę. (On naprawdę uważa je za pożyteczne zwierzęta. Obawiam się, że nie jestem w stanie tego wytłumaczyć).
Grissom zabębnił palcami po gwieździe szeryfa przy pasie.
– To jest ta wasza niesamowita ekipa?
– Tak! – Usiłowałam przywołać na twarz przekonujący uśmiech. – Proszę wybaczyć ten bałagan. Może ja, hm…
Wyjęłam zza paska różdżkę i wypowiedziałam słowo mocy:
– Chenem!
Tego rodzaju zaklęcia wychodziły mi coraz lepiej. Zazwyczaj udawało mi się już kształtować moc mojej boskiej opiekunki Izydy, nie mdlejąc przy okazji. No i ani razu nie eksplodowałam.
Hieroglify oznaczające łączenie rozbłysły na chwilę w powietrzu:
Potłuczone kawałki ceramiki popełzły ku sobie i posklejały się. Książki wróciły na półki. Maski Tutanchamona sfrunęły z dziobów pingwinów, w związku z czym wyszło na jaw, że są one – cóż za zaskoczenie – pingwinami.
Nasi kumple mieli głupkowato speszone miny.
– Przepraszam – wymamrotał Walt, odkładając biżuterię do gabloty. – Nudziło nam się.
Nie byłam w stanie gniewać się na Walta. Wysoki i atletycznie zbudowany, urodzony koszykarz, miał na sobie bojówki i podkoszulek bez rękawów, ukazujący muskulaturę ramion. Jego skóra była koloru gorącej czekolady, a twarz w każdym szczególe równie królewska i przystojna jak posągi jego faraońskich przodków.
Czy się w nim podkochiwałam? To skomplikowane. Później do tego wrócę.
Grissom rozglądał się po zgromadzonych.
– Miło mi was wszystkich poznać. – Usiłował ukryć entuzjazm. – Chodźcie za mną.
Główny hol muzeum był wielkim białym pomieszczeniem z pustymi kawiarnianymi stolikami, estradą i sufitem tak wysokim, że można by było tu trzymać oswojoną żyrafę. Po jednej stronie znajdowały się schody wiodące do biur. Po drugiej przez przeszklone ściany widoczna była nocna panorama Dallas.
Grissom wskazał na galeryjkę, po której przechadzali się dwaj mężczyźni w czarnych lnianych szatach.
– Widzicie? Wszędzie mam strażników.
Mężczyźni trzymali w pogotowiu laski i różdżki. Kiedy spojrzeli na nas w dół, zauważyłam, że ich oczy się świecą. Na policzkach, niczym barwy wojenne, mieli wymalowane hieroglify.
– Co się stało z ich oczami? – szepnęła do mnie Alyssa.
– Zaklęcia obserwacyjne – domyśliłam się. – Te znaki pozwalają strażnikom zaglądać do Duat.
Alyssa zagryzła wargę. Ponieważ jej opiekunem był bóg ziemi Geb, lubiła rzeczy konkretne, jak kamień czy glina. Nie przepadała za wysokościami ani za głęboką wodą. A już z pewnością nie podobała jej się sama idea Duat – magicznego królestwa istniejącego równolegle z naszym.
Kiedyś, gdy opisałam jej Duat jako ocean leżący pod naszymi stopami, ocean, w którym w nieskończoność ciągną się kolejne warstwy magicznych wymiarów, Alyssa omal nie zwymiotowała.
Z kolei dziesięcioletni Felix nie miał z tym kłopotów.
– Super! – zawołał. – Też chcę mieć świecące oczy.
Przejechał sobie palcami po policzkach, pozostawiając na nich fioletowe plamy w kształcie Antarktydy.
Alyssa się roześmiała.
– Możesz teraz zajrzeć w Duat?
– Nie – przyznał. – Ale znacznie lepiej widzę moje pingwiny.
– Musimy się pospieszyć – przypomniał nam Carter. – Apopis zazwyczaj uderza, kiedy księżyc jest w zenicie. Co nastąpi…
– Agh! – Chufu uniósł w górę wszystkie dziesięć palców. Pawiany mają autentyczny zmysł astronomii.
– Za dziesięć minut – powiedziałam. – Super.
Podeszliśmy do wejścia na wystawę, którego trudno było nie zauważyć, jako że znajdowała się przy nim wielka złota tabliczka z napisem: „Wystawa”. Wejścia pilnowali dwaj magowie z dorosłymi lampartami na smyczach.
Carter spojrzał na Grissoma ze zdumieniem.
– Jak się panu udało uzyskać pełny dostęp do muzeum?
Teksańczyk wzruszył ramionami.
– Moja żona Anne jest przewodniczącą rady muzeum. A więc który eksponat chcecie obejrzeć?
– Oglądałem plan wystawy – odparł Carter. – Chodźmy. Pokażę panu.
Lamparty najwyraźniej zainteresowały się pingwinami Feliksa, ale strażnicy przytrzymali je i pozwolili nam przejść.
Wystawa była ogromna, ale nie sądzę, żebyście byli zaciekawieni szczegółami. Labirynt pomieszczeń wypełniały sarkofagi, posągi, meble, trochę złotej biżuterii – bla, bla, bla. Nie miałam ochoty się przyglądać. Widziałam już tyle kolekcji egipskich zabytków, że wystarczy mi na kilka żywotów, dziękuję bardzo.
A poza tym gdzie tylko spojrzałam, dostrzegałam coś, co przypominało mi o złych wydarzeniach.
Minęliśmy gabloty pełne figurek uszebti, niewątpliwie zaczarowanych, tak żeby ożyły na wezwanie. Pokonałam całe tabuny podobnych. Mijaliśmy posążki złowrogich potworów i bogów, z którymi osobiście walczyłam: sępiej Nechbet, która niegdyś opętała moją babcię (to długa opowieść), krokodylego Sobka, który usiłował zabić moją kotkę (jeszcze dłuższa opowieść), i lwicy Sachmet, którą niegdyś pokonaliśmy za pomocą pikantnego sosu (nawet nie pytajcie).
Jednak najbardziej przykro zrobiło mi się na widok małego alabastrowego posążka naszego przyjaciela Besa, boga karłów. Rzeźba miała kilka tysięcy lat, ale bez trudu rozpoznałam perkaty nos, krzaczaste bokobrody, pękaty brzuch i urokliwie brzydką twarz, wyglądającą jakby ktoś zdzielił ją kilka razy patelnią. Znaliśmy Besa zaledwie kilka dni, ale on dosłownie poświęcił duszę, żeby nam pomóc. Teraz ilekroć go widziałam, przypominał mi się dług, którego nigdy nie zdołamy spłacić.
Musiałam zatrzymać się przy tej figurce dłużej, niż mi się wydawało, ponieważ reszta grupy minęła mnie i wchodziła już do następnej sali jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, kiedy usłyszałam koło siebie głos: – Pst!
Rozejrzałam się. Myślałam, że to posążek Besa przemówił. Po czym usłyszałam ten sam głos: – Hej, laleczko. Posłuchaj. Nie mamy dużo czasu.
Z białej ściany na wysokości moich oczu wystawała ludzka twarz, a raczej wybrzuszała farbę, jakby chciała się przebić przez tynk. Człowiek ten miał haczykowaty nos, okrutne wąskie wargi i wysokie czoło. Mimo że był w kolorze ściany, wydawał się całkiem żywy. Jego puste białe oczy wyrażały zniecierpliwienie.
– Nie ocalicie zwoju, laleczko – ostrzegł mnie. – A nawet gdyby wam się udało, nigdy go nie zrozumiecie. Potrzebujecie mojej pomocy.
Odkąd zaczęłam uprawiać magię, doświadczyłam wielu dziwacznych rzeczy, więc nie zdziwiłam się jakoś szczególnie. Wiedziałam jednak, że nie mogę od razu ufać wszystkim pomalowanym na biało zjawom, które mnie zaczepiają, zwłaszcza jeśli nazywają mnie laleczką. Ten koleś przypominał mi postacie z tych głupich filmów o mafii, które chłopaki w Domu Brooklyńskim chętnie oglądają w wolnym czasie – zapewne to jakiś wujek Vinnie.
– Kim jesteś? – zapytałam.
Człowieczek prychnął.
– Jakbyś nie wiedziała. Jakby istniał ktokolwiek, kto nie wie. Macie dwa dni, bo potem zostanę ostatecznie uziemiony. Jeśli chcecie pokonać Apopisa, to pociągnijcie za sznurki i wydobądźcie mnie stąd.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparłam.
Ten człowiek nie brzmiał jak Set, bóg zła, ani też Apopis, ani żaden inny łotr, z którym miałam wcześniej do czynienia, ale nigdy nie można mieć pewności. W końcu jest coś takiego jak magia.
Wujek Vinnie wysunął do przodu podbródek.
– Okej, rozumiem. Chcesz dowodu, że możesz mi ufać. Nie uda wam się ocalić zwoju, ale weźcie złotą szkatułkę. Ona podpowie wam, czego potrzebujecie, oczywiście jeśli jesteście dość bystrzy, żeby to zrozumieć. Pojutrze o zachodzie słońca, laleczko. Potem moja oferta wygaśnie, ponieważ wtedy już na zawsze…
Zakrztusił się. Oczy wyszły mu z orbit. Napiął się, jakby ktoś zaciskał mu pętlę wokół szyi. I powoli wsiąkł z powrotem w ścianę.
– Sadie? – zawołał Walt z końca korytarza. – Wszystko w porządku?
Spojrzałam na niego.
– Widziałeś to?
– Widziałem co? – odpowiedział pytaniem.
Oczywiście, że nie, pomyślałam. Nie byłoby zabawy, gdyby ktokolwiek inny zobaczył to co ja. Wówczas nie mogłabym się zastanawiać, czy całkiem zwariowałam.
– Nic – odparłam i podbiegłam, żeby ich dogonić.
Przy wejściu do następnej sali stały dwa ogromne obsydianowe sfinksy o lwich ciałach i baranich głowach. Carter mówi, że to są kriosfinksy. [Dzięki, Carter. Umarlibyśmy wszyscy, gdybyśmy nie posiedli tej jakże użytecznej wiedzy].
– Agh! – ostrzegł nas Chufu, unosząc do góry pięć palców.
– Zostało nam pięć minut – przetłumaczył Carter.
– Zaczekajcie – odezwał się Grissom. – Ta sala jest najmocniej strzeżona przez zaklęcia. Muszę je zmodyfikować, żebyście mogli wejść.
– Uch – powiedziałam nerwowo – ale one będą nadal powstrzymywać naszych nieprzyjaciół, na przykład wielkie węże chaosu, prawda?
Grissom spojrzał na mnie z rozdrażnieniem (ludzie często patrzą na mnie w taki sposób).
– Znam się co nieco na magii ochronnej – zapewnił. – Zaufaj mi. – Uniósł różdżkę i zaczął śpiewać.
Carter odciągnął mnie na bok.
– Wszystko w porządku?
Musiałam wyglądać na nieźle wstrząśniętą po spotkaniu z wujkiem Vinniem.
– Wszystko w porządku – odpowiedziałam. – Widziałam coś w poprzedniej sali. Zapewne to tylko kolejna sztuczka Apopisa, ale…
Mój wzrok powędrował na drugi koniec korytarza. Walt wpatrywał się w złoty tron stojący w szklanej gablocie. Opierał się ręką o szkło, jakby było mu słabo.
– Zaczekaj chwilę – rzuciłam Carterowi i podeszłam do Walta.
Światło z gabloty padało na jego twarz, nadając jej czerwonawy odcień wzgórz Egiptu.
– Co się stało? – zapytałam.
– Tutanchamon zmarł na tym krześle – odparł.
Przeczytałam notkę z tabliczki przy ekspozycji. Nie było tam informacji, jakoby Tut zmarł na owym tronie, ale Walt sprawiał wrażenie, że jest o tym przekonany. Może wyczuwał rodzinną klątwę. Ten król był jego milionowym praprawujkiem, a ta sama genetyczna trucizna, która zabiła Tutanchamona w wieku dziewiętnastu lat, płynęła teraz w żyłach Walta i wzmacniała się, ilekroć posłużył się magią. Mimo to Walt nie chciał z tego zrezygnować. Spoglądając na tron swojego przodka, musiał czuć się tak, jakby czytał własny nekrolog.
– Znajdziemy lekarstwo – obiecałam. – Gdy tylko uporamy się z Apopisem…
Spojrzał na mnie i głos uwiązł mi w gardle. Wiedzieliśmy oboje, że szanse na pokonanie Apopisa są nikłe. A nawet gdyby nam się udało, nie było żadnej gwarancji, że Walt przeżyje dość długo, żeby cieszyć się zwycięstwem. Dziś był jeden z jego lepszych dni, a i tak w jego oczach czaiło się cierpienie.
– Hej, ludziki! – zawołał Carter. – Jesteśmy gotowi.
Sala znajdująca się za kriosfinksami zawierała „największe przeboje” kolekcji związanej z egipskim życiem pozagrobowym. Z cokołu spoglądał na mnie drewniany Anubis naturalnej wielkości. Na replice wagi sprawiedliwości siedział złoty pawian, z którym Chufu natychmiast uciął sobie flirt. Były tu maski faraonów, mapy Podziemia i mnóstwo urn kanopskich, w których niegdyś przechowywano narządy wewnętrzne mumii.
Carter minął to wszystko i zebrał nas przy długim zwoju papirusu, umieszczonym w szklanej gablocie przy tylnej ścianie.
– Tego szukacie? – Grissom zmarszczył brwi. – Księgi o pokonaniu Apopisa? Przecież chyba zdajecie sobie sprawę, że nawet najlepsze zaklęcia przeciwko Apopisowi nie na wiele się zdadzą?
Carter sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kawałek nadpalonego papirusu.
– To wszystko, co udało nam się ocalić w Toronto. To była jedna z kopii tego samego zwoju.
Grissom wziął do ręki fragment papirusu. Był nie większy niż kartka pocztowa i zbyt spalony, żeby dało się odczytać więcej niż kilka hieroglifów.
– Zabicie Apopisa… – przeczytał. – Ale to przecież jeden z najpospolitszych zwojów magicznych. Od czasów starożytnych przetrwały niezliczone kopie.
– Nie. – Walczyłam z pokusą zerknięcia przez ramię, czy nie podsłuchują nas ogromne węże. – Apopis ściga jedynie jedną konkretną wersję, napisaną przez tego gościa.
Pacnęłam palcem w tabliczkę informacyjną zawieszoną obok eksponatu.
– Przypisywany księciu Chaemuasetowi – przeczytałam – znanemu lepiej jako Setne.
Grissom się skrzywił.
– To złowieszcze imię… Jeden z najbardziej złowrogich magów, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi.
– Też tak słyszałam – przytaknęłam. – Ale Apopis niszczy jedynie te wersje zwoju, które pochodzą od Setne. O ile wiemy, istniało tylko sześć kopii. Apopis spalił już pięć. Ta jest ostatnia.
Grissom przyglądał się z powątpiewaniem spalonemu papirusowi.
– Jeśli Apopis naprawdę powstał z Duat w całej swojej mocy, to dlaczego miałby się przejmować kilkoma zwojami? Żadne zaklęcie nie jest w stanie go powstrzymać. Czemu jeszcze nie zniszczył świata?
My też zadawaliśmy sobie to pytanie od wielu miesięcy.
– Lęka się tego zwoju – powiedziałam z nadzieją, że mam rację. – Musi on zawierać coś, co stanowi sekret pokonania Apopisa. Bóg chce mieć pewność, że żadna kopia nie przetrwała, zanim rozpocznie inwazję.
– Musimy się pospieszyć, Sadie – wtrącił się Carter. – Atak może nadejść w każdej chwili.
Podeszłam do zwoju. Miał jakieś dwa metry długości i metr wysokości i był gęsto pokryty hieroglifami oraz kolorowymi obrazkami. Widziałam mnóstwo podobnych zwojów opisujących sposoby na pokonanie chaosu, z pieśniami mającymi powstrzymać węża Apopisa przed pożarciem słonecznego boga Ra podczas jego podróży przez Duat. Starożytni Egipcjanie mieli na tym punkcie niezłą obsesję. Wesołe towarzystwo ci Egipcjanie.
Potrafię czytać hieroglify – to jeden z moich niezwykłych talentów – ale ten zwój był zbyt długi, żeby go ogarnąć. Na pierwszy rzut oka nic nie zwróciło mojej uwagi jako szczególnie przydatne. Były tu zwyczajowe opisy Rzeki Nocy, po której podróżuje słoneczna barka Ra. Siedziałam w niej, dziękuję. Było parę wskazówek o tym, jak radzić sobie z demonami w Duat. Miałam przyjemność. Pozabijałam je. Przywiozłam koszulkę na dowód.
– Sadie? – spytał Carter. – Widzisz coś?
– Jeszcze nie wiem – odburknęłam. – Daj mi chwilę.
Okropnie mnie to irytuje, że mój brat kujon jest magiem bitewnym, a ja mam niby znać się na czytaniu magicznych tekstów. Ledwie wystarcza mi cierpliwości na ilustrowane tygodniki, a co dopiero mówić o zatęchłych zwojach.
Nigdy go nie zrozumiecie, powiedziała twarz ze ściany. Potrzebujecie mojej pomocy.
– Musimy go ze sobą zabrać – uznałam. – Jestem pewna, że będę w stanie zrozumieć nieco więcej…
Budynek zatrząsł się w posadach. Chufu wrzasnął i skoczył w ramiona złotego pawiana. Pingwiny Feliksa biegały w kółko jak oszalałe.
– To brzmiało jak… – Grissom pobladł. – Wybuch na zewnątrz. Przyjęcie!
– To dywersja – ostrzegł Carter. – Apopis usiłuje odciągnąć nas od zwoju.
– Oni zaatakowali moich przyjaciół – odparł Grissom zduszonym głosem. – Moją żonę.
– Niech pan idzie! Poradzimy sobie z tym zwojem – krzyknęłam, piorunując wzrokiem brata. – Żona pana Grissoma jest w niebezpieczeństwie!
Grissom uścisnął moje dłonie.
– Zabierz zwój. Powodzenia!
I wybiegł z sali.
Zwróciłam się na powrót ku gablocie.
– Walt, dasz radę to otworzyć? Musimy jak najszybciej wydostać zwój…
Salę wypełnił złowieszczy śmiech. Chrapliwy niski głos, potężny niczym wybuch jądrowy, rozniósł się echem wokół nas:
– Nie sądzę, żeby ci się to udało, Sadie Kane.
Poczułam, że moja skóra zmienia się w wysuszony papirus. Znałam ten głos. Pamiętałam, jak to jest zbliżyć się tak do chaosu: krew zmienia się w ogień, a nici DNA wydostają się na wierzch.
– Myślę, że zniszczę cię za pomocą strażników Maat – oznajmił Apopis. – Tak, to będzie zabawne.
Przy wejściu do sali poruszyły się obsydianowe kriosfinksy. Zablokowały wyjście, stając ramię w ramię. Z ich nozdrzy buchnęły płomienie.
Przemówiły jednym głosem, a był to głos Apopisa:
– Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Żegnaj, Sadie Kane.
Boski. Nie mogę się doczekać premiery! Jak na złość dzień po moich urodzinach. >.< Więc w prezencie raczej tego nie dostanę… xd
Wszystkiego najlepszego Pallas Atena. ;]
Świetnie, czekam na premierę książki. Zapowiada się, jak każda książka Riordana, genialnie.
Super. Coś mi się wydaje że ta części będzie lepsza od dwóch wcześniejszych. Z niecierpliwością czekam…
Ach te niesamowite książki RR ;-). Ja żądam tego prędko w moich rękach! 😀 DRUGI 😀
Ups… Jednak 😀 TRZECI 😀
Nie zniosę tego czekania! Jak na złość nie mogę być na premierze książki
Nie mogę się doczekać! Zapowiada się niesamowicie!:)
Popieram Czekoladkę. Jest w nim to coś… to, co jest we wszystkich książkach Riordana – humor pomieszany z akcją i mitami… A ja 13 wyjeżdżam i będę musiała dłużej czekać
No, boże już się doczekać nie mogę premiery. Mam tą książkę obiecaną jako prezent imieninowy 😀 (Imieniny miałam we wtorek, ale to szczegół)
Nie mogę się doczekać 😀 Kocham Kanów 😀
aaaaaaaaaaaa chce cd ^_^ nie moge się już doczekac XD
NIE!!!!!
DLACZEGO JA MAM ZAWSZE NIESZCZĘŚCIE BYĆ NA OBOZIE KIEDY WYCHODZI NOWA KSIĄŻKA RIORDANA, JA SIĘ PYTAM???!!!!
MAM WTEDY ZIELONĄ SZKOŁĘ!
NIE!!!
PS. Fragment CN bardzo, ale to bardzo mi się spodobał ;).
*CW
Zapowiada się obiecująco. 😀
To jest CUDOWNE!!! Nie mogę się doczekać Czemu te dni nie mogą lecieć szybciej?!?!?! ;(
No mnie się o to nie pytaj… 😉
Ja tam czekam na Znak Ateny, ale w między czasie to też mozna przeczytać xD
Aha i jeszcze takie pytanko: Czy doczekamy się, a jeśli się ddoczkemay to kiedy: przetłumaczenia pierwszego roździału Znaku Ateny na polski na tej stronie???? został opublikowany już parę dni temu, a tłumaczenia w internecie są nie pełne ;D
Jak jutro mam tylko dwie lekcje, więc spróbuję to przetłumaczyć jak przetłumaczę to dam znać 😉
Hah zazdroszczę dwóch lekcji jakby co to w internecie jest początek, jak wpiszesz „znak ateny premiera I rożdział” to drugi link gdzieś… gdzieś tak w połowie strony. Powodzenia ;D’
Ja nie czytam nie chcę sobie psuć niespodziankim.