Spotkanie z dziewczyną
5.
Przeskoczyłem nad małą Hondą.
Słyszałem krzyki przerażonych śmiertelników. Widziałem jak uciekają w popłochu. Czułem na karku oddech Carly, która była tuż za mną. Ból w udzie był bardzo silny, ale tłamsiła go moja żądza mordu. Kurczowo trzymałem swojego gladiusa. Zawsze kiedy byliśmy blisko wiedźmy zaczynał świecić jasnym kolorem cesarskiego złota.
Zrobiłem unik przed przelatującym samochodem. Pociągnąłem za sobą Carly, aby nie dostała dwu tonowym pojazdem. Nie zatrzymywaliśmy się. Cały czas biegliśmy.
Na głównym Stripie wybuchł istny chaos. Ludzie wrzeszczeli, przewracali się. Wszyscy uciekali i szukali schronienia przed potworem oraz nami. Samochody latały w powietrzu, rzucane cały czas przez wiedźmę. Nie wiem czy celowała w nas, czy po prostu chciała każdego uśmiercić. Była niezwykle szybka i silna.
Usłyszałem grzmotnięcie. Wielka ciężarówka uderzyła w ścianę hotelu za nami. Zapaliła się. Ogień powoli zaczął ogarniać cały budynek. Potwór zaśmiał się gromko po czym
zasyczał.
Wdrapałem się na jeden z przewróconych pojazdów. Kiedy tak patrzyłem na to wszystko, aż coś we mnie odżyło. Czułem się wspaniale widząc te wszystkie zniszczenia, przerażonych ludzi.
Uśmiechnąłem się. Jedyne co psuło moją idealną wizję był potwór. Wysoki na cztery metry i długi na sześć. Miał wielką, włochatą gębę węża, z której wychodziły dwie pary
olbrzymich rogów. Z dolnej szczęki wyrastały mu małe rączki, które cały czas się poruszały, jakby wiedźma grała na fortepianie. Ją też cieszył ten popłoch, ale było w tym coś jeszcze innego. Czegoś się bała.
Carly wypuściła kolejną strzałę w jej stronę. Wbiła się w grzbiet potwora, ale nic szczególnego to nie dało.
– Jak powstrzymać Lamię? – wskazała w stronę wiedźmy z wyrzutem. – Nie może skrzywdzić ją żadna broń!
– Nie może – potwierdziłem drapiąc się po brodzie. Obserwowałem policjantów, którzy za wraku swojego radiowozu strzelali do potwora. Kule odbijały się od jej futra i łusek. Wiedźma raz ryknęła i wszyscy funkcjonariusze uciekli.
Spojrzałem na hotele po bokach. Główną uwagę zwróciłem na replikę Wieży Eiffla. Potem spojrzałem na poprzewracane samochody, a następnie zacząłem obserwować czarną osłonę czoła Lamii, która była w kształcie trylobita. Nadal była w nią wbita strzała mojej towarzyszki.
– Mam pomysł! – nagle zawołałem wybijając się z zamyślenia.
– Jaki? – Carly wystrzeliła z łuku kolejny raz.
– Staraj się odwracać uwagę wiedźmy od śmiertelników – wskazałem na lewą część drogi. – Potem ja się nią zajmę.
– Dobra – wzruszyła ramionami i pobiegła w stronę potwora. Ostatnie co zobaczyłem to jak chowa łuk i ściąga swoją gitarę z pleców. Potem się odwróciłem i zeskoczyłem z samochodu.
Zygzakiem podbiegłem do radiowozu omijając przy tym wielu przerażonych turystów.
Podważyłem wgniecione drzwi pojazdu swoim mieczem. Długo się z tym szarpałem, ale w końcu udało mi się. Usiadłem na miejsce kierowcy. Otworzyłem schowek i chwilę w nim grzebałem. Nagle natrafiłem na to czego szukałem. Wyciągnąłem czerwony rewolwer z krótką lufą oraz dwa naboje jak do strzelby. W pośpiechu wysiadłem z radiowozu i pobiegłem na prawą stronę czteropasmowej jezdni. Wielokrotnie schylałem się przed nadlatującymi samochodami. Co jakiś czas zerkałem w stronę Carly, patrząc jak sobie radzi. Skutecznie odwracała uwagę Lamii od śmiertelników, ale niejednokrotnie o mało co nie została trafina dwu tonowym pojazdem. Używała swojego magicznego instrumentu do wkurzania potwora ile tylko wlezie.
Podszedłem do francuskiej kafeterii przy której stała replika Wieży Eiffla. Schowałem gladiusa do pochwy przypiętej u pasa, a pistolet do kieszeni płaszcza. Lekko rozłożyłem ręce i ugiąłem nogi. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem przebierać palcami w powietrzu. Kątem oka widziałem jak po moich ramionach wędrują drobne wiry fioletowego powietrza.
Nie wiedziałem kim jest mój boski ojciec. Zupełnie o nim nic nie wiedziałem, ale nie raz przekonałem się o jego mocy jaką pozostawił mi w spadku. Odkąd walczyłem z Herkulesem, nauczyłem się czegoś ważnego o mojej Mocy. Była szalona i nieokiełznana. Nie do opisania, całkowicie pokręcona. Nigdy nie była standardowa. Dlatego wymyśliłem trochę szaloną teorię. A co jeśli potrafię sam sobie stworzyć taką Moc o jakiej pomyślę? Już na wysypisku zauważyłem, że sama ewoulowała w zależności od mojego nastroju i miejsca, gdzie akurat przebywałem.
Wiry ogarnęły już całe moje ręce. Czułem łaskotanie. Zamknąłem oczy i skupiłem się. Nadal w tle słyszałem tylko krzyki i zgrzyt metalu. Nagle moją głowę wypełnił przeokropny ból.
Poczułem jak zimny pot spływa mi po karku. Otworzyłem oczy.
Znajdowałem się trzy metry nad ziemią. Nie serfowałem na wietrze, ani nie unosiłem się na wirach, które znikły z moich rąk. Po prostu byłem zawieszony w powietrzu, jakby ja i ono stanowiło jedność. Spójną całość.
Kiedy poruszyłem dłońmi poczułem jak wiatr powtarza po mnie te same ruchy. Panowałem nad istotą powietrza! Super!
Powolnymi ruchami ciała skłoniłem ją do tego, aby zaniosła mnie na punkt widokowy repliki Wieży Eiffla. Posłuchała mnie bez żadnego najmniejszego protestu. Wylądowałem bezpiecznie na szczycie metalowej konstrukcji. Wyciągnąłem gladiusa i czerwony rewolwer. Przysunąłem się bliżej barierki.
Wyciągnąłem przed siebie broń palną. Jeszcze nigdy nie strzelałem z takiego małego szajsu, ale kiedyś zawsze musi być ten pierwszy raz. Wycelowałem w potwora i nacisnąłem spust. Nic się nie stało. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że nie włożyłem naboju. Otworzyłem magazynek i wcisnąłem, w dwa z trzech otworów, pociski. Zamknąłem go. Znów wycelowałem w wiedźmę.
Ręce mi nie drżały, a broń nie przemieszczała się na boki. Miałem pewną rękę, którą wyrobiłem sobie podczas nowych wojen punickich.
Nacisnąłem spust, a pistolet wydał przeciągły syk. Widziałem jak pocisk uwolniony z bębenka, leci prosto w potwora zostawiając po sobie jedynie białą smugę. Kiedy strzał dosięgnął Lamii rozegrała się salwa dźwięków i kolorów. Rozbłysło jasne pomarańczowe światło i huk, który rozszedł się po całej okolicy.
Usłyszałem ryk wiedźmy i uśmiechnąłem się pod nosem. Czułem wibracje jakie przebiegały po moim ciele. Zdenerwowanie stwora przemieniało się na mojej skórze w fioletową energię, która była od razu przez nią wchłaniana. Jedynym jej widocznym efektem były iskierki przebiegające po mnie.
Lamia odwróciła swoją poparzoną gębę w moją stronę. Widziałem jak dymiło jej futro. Miała zamknięte oko, z którego ciekła krew. Zasyczała i z szybkością pociągu zaczęła na mnie szarżować. Im była bliżej tym bardziej chciałem uciekać, ale nadal stałem w tym samym miejscu. Czułem coraz silniejsze wibracje.
Potwór wdrapał się po replice Wieży Eiffla. Budowla ugięła się pod ciężarem wiedźmy. Dopiero teraz zauważyłem, że w świeżych oparzeniach od flary, widnieje około sześciu wbitych strzał. Jak widać Carly nie próżnowała.
Stwór zamachnął się na mnie swoją łapą, a ja lekko się cofnąłem i uciekałem jej dwa palce. Lamia zawyła i rzuciła się na mnie całym cielskiem. Była niewiarygodnie szybka. Oplątała
mnie swoim wężowatym ogonem. Gladius wypadł mi z ręki i potoczył się aż do krawędzi punktu widokowego. Cicho przekląłem. Potwór coraz mocniej mnie ściskał. Swoją gębę przysunął bliżej mojej. Jego jedyne zdrowe oko patrzyło na mnie z odwzajemnioną nienawiścią.
Nie szarpałem się, tylko czekałem na odpowiedni moment. Usłyszałem kliknięcie. Spojrzałem w górę na pysk Lamii. Była już tak blisko, że jej zęby lekko muskały moje włosy.
– Mam nadzieje, że więcej się nie spotkamy – zadrwiłem i nacisnąłem spust. Z lufy czerwonego rewolwer wystrzeliła druga flara. Uderzyła w gardziel potwora i eksplodowała jasnym światłem. Lamia zapaliła się razem z repliką Wieży Eiffla. Czułem języki ognia na plecach.
Stwór przez moc uderzenia zaczął bezwładnie lecieć do tyłu. Wypadł za balustrady pociągając mnie za sobą. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Parę sekund za nim prawie spadłem razem z nim, chwyciłem swojego gladiusa i odciąłem tą część potwora, która cały czas mnie trzymała. Usłyszałem jak cielsko Lamii uderza o asfalt.
Ciężko oddychałem. Podniosłem się na jednej ręce i usiadłem na krawędzi punktu widokowego. Kiedy lekko się ruszyłem poczułem odrętwienie w lewym ramieniu. Spojrzałem na nie. Parę centymetrów od serca miałem wbity ząb potwora. Przebity na wylot. Przez podniesioną adrenalinę nie zemdlałem, ani nie czułem bólu. Albo na zębie był jakiś jad, który go łagodził, aby ofiara szybciej się poddała.
Zresztą nie miałem czasu użalać się nad sobą.
Nagle usłyszałem krzyk, który wyróżniał się z pośród wszystkich wrzasków. Spojrzałem na dół i nie dowierzałem temu co zobaczyłem. Zeskoczyłem z punktu widokowego i używając swojej Mocy, delikatnie wylądowałem na ziemi.
Co mnie tak zdziwiło? To, że wiedźma nadal żyła, a co gorsza znów przybrała postać mojej przyjaciółki. Obie tarmosiły się na ziemi. Szarpały się za włosy i kopały. Patrzyłem na to i nie byłem pewien co mam zrobić. Nagle każda z nich odturlała się w przeciwne strony i chwyciły po broni. Ta z lewej podniosła gitarę, a ta z prawej uniosła łuk. Obie w siebie celowały, ze szczerą żądzą krwi w oczach.
– Jack! Zabij tą wiedźmę! – krzyknęła ta z lewej.
– To ona jest potworem! Nie ja, Jack! – odezwała się ta z prawej.
Czy kiedykolwiek mieliście taki dylemat, że nie wiedzieliście co zrobić? To była jedna z takich chwil. Każda z nich była ubrudzona piachem zmieszanym z krwią. Obie miały rany i podarte ubrania. Były całkowicie identyczne. Identycznie się poruszały, a nawet oddychały w tym samym rytmie.
Znów się im przyjrzałem, one po raz kolejny mnie popędziły. Nagle uniosłem miecz za koniec ostrza i rzuciłem nim w Carly, która stała po lewej. Trafiłem ją gladiusem prosto w szyję.
Dziewczyna ostatkiem sił, złapała za klingę broni, ale nie wyrwała jej. Upadła na kolana i zachłysnęła się własną krwią. Potem padła na ziemię i przeobraziła się w dziwną staruszkę z zębami jak u krokodyla. Jedną rękę miała cały czas zaciśniętą na jakimś małym zawiniątku.
Carly podbiegła do mnie i przytuliła się. Słyszałem, że płakała. Prawą, zdrową ręką objąłem ją. Staliśmy w tej pozycji przez jakiś czas, a ja chciałem aby ten moment trwał
wiecznie. Czułem z tego większą radość, niż z całego chaosu jaki powoli milkł dookoła nas.
– Jesteś ranny! – Carly lekko się ode mnie odsunęła i spojrzała na moje ramię. – Mam jeszcze trochę nektaru w termosie.
– Nie trzeba – wyrwałem ząb potwora ze swojego ciała. – Zaraz się zagoi.
– Zapomniałam – dziewczyna odwróciła twarz. – A co z Lamią?
– Jest już martwa – podszedłem do zwłok staruszki. Kiedy wyjąłem swój miecz z jej szyi, zmieniła się w proch. Zawiniątko, które tak mocno trzymała, leżało teraz w stercie szarego
pyłu.
Carly podniosła swoją gitarę i zawiesiła ją sobie na plecach. Z kołczanu wyjęła czarny termos i wypiła z niego trochę nektaru. Ja natomiast wyjąłem z popiołu to dziwne zawiniątko.
Rozwinąłem sznurek i wysypałem sobie zawartość na dłoń.
– Kości do gry? – stwierdziła Carly patrząc na nią. – Czym one są? Jakimś trofeum po potworze?
– Nie – odparłem nadal patrząc na dwa małe sześciany, które mieniły się jasną bielą. – To właśnie jest Róg Obfitości.
– Nie żartuj! – Carly wzięła jedną z kości z mojej ręki. – To nie możliwe.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Poczułem tępe uderzenie w skroń głowy. Ostatnim co pamiętam za nim upadłem i zemdlałem, było stado ludzi z mieczami.
6.
Widziałam tylko ciemność.
– Jack? Jesteś tutaj? – nikt nie odpowiedział. Słyszałam szumienie silnika samochodowego. Cały czas podskakiwałam na jakiejś wykładzinie. Ręce miałam związane sznurem, a głowę zasłoniętą czarną, wełnianą torbą. Próbowałam trochę poruszać nadgarstkami aby wysfobodzić dłonie, ale więzy były solidne. Usłyszałam jakiś jęk.
– Jack? Jack! – krzyczałam. Czułam się strasznie zdezorientowana mając zasłoniętą twarz, ale powoli się przyzwyczajałam… Co ja mówię! Do tego nie da się przyzwyczaić! Cały czas chcesz odsłonić twarz, a każdy dźwięk wydaje ci się inny niż tak naprawdę jest. Nie możesz oddychać. Strasznie wkurzające. Nie wiem, czy miało to związek z tym, że jestem córką Boga Słońca, czy po prostu zaczęła objawiać mi się klaustrofobia.
– Carly? Gdzie jesteś? – usłyszałam głos swojego towarzysza.
– Tutaj! Też masz torbę na głowie? – spytałam go z nadzieją. Jeśli jej nie miał to przynajmniej mógł zobaczyć gdzie się znajdujemy.
– Nie, nie mam – odparł. – Ale wszystko mi się kołysze przed oczami. Ooooo… Moja głowa.
– Opisz gdzie się znajdujemy – ponagliłam go. – Widzisz nasze rzeczy?
– Jedziemy na przyczepie wojskowej ciężarówki. Za nami jedzie nasza furgonetka! Skąd wiedzieli, że jest nasza?! – Jack syknął z bólu. – Znowu wszystko się kołysze…
– Nasze rzeczy? – podskoczyłam na wykładzinie i wylądowałam na plecach. W bok wbijał mi się chłodny metalowy przedmiot.
– Nie ma ich – usłyszałam jak chłopak się szarpie. – Niewiarygodne, że znowu mnie złapali… Co im tym razem zrobiliśmy?…
– Komu? – spytałam obracając głowę w stronę, z której dobiegał głos Jack’a.
– Podpisaliśmy pakt o nieagresji, a oni atakują rzymianina. Pewnie mają nowego władcę.
– Kto? – nadal nie rozumiałam o czym mówi.
Nagle pojazd, na którym jechaliśmy, stanął. Usłyszałam otwieranie drzwi samochodów i kroki. Poczułam ręce na swoich nogach i tułowiu. Zaczęłam się szarpać, ale kiedy ktoś przystawił mi ostrze do gardła od razu znieruchomiałam.
– Spokojnie, Carly – zwrócił się do mnie Jack. – Nie zabiją nas, do puki nie spotkamy się z tym kto po nas ich posłał…
– Skąd wiesz? – przerwałam towarzyszowi.
– Gdyby chcieli naszej śmierci, już byśmy nie żyli.
Trudno było się sprzeczać z taką logiką, więc przestałam mówić i wierzgać.
Poczułam popchnięcie od tyłu i posłusznie zaczęłam iść do przodu. Nie wiem jak długo tak szłam potykając się o wszystko. Ile schodów pokonałam i o ile mebli uderzyłam nogą, czy ręką, ale w końcu stanęliśmy. Usłyszałam zamykanie drzwi za nami i rozmowy paru ludzi. Mówili w jakimś obcym języku, dlatego ich nie zrozumiałam.
Nagle ktoś stojący za mną ściągnął mi worek z głowy.
Najpierw uderzyło mnie jasne światło dobijające się z zewnątrz przez wielką szklaną ścianę. Przed nią w pokoju znajdowało się ogromne, dębowe biurko usłane papierami. Siedział na nim wysoki, trochę gruby chłopak w zbroi rozmawiając z jakąś dziewczyną stojącą koło niego. Po bokach pomieszczenia stało paru strażników ubranych w pomarańczowo-brązowe tuniki. Każdy z nich trzymał włócznię.
Spojrzałam w lewo i zobaczyłam Jack’a. Tak samo jak ja miał związane ręce za plecami. Cały czas przyglądał się dziwnym wzrokiem dziewczynie, która rozmawiała z tym siedzącym na biurku.
Cicho coś powiedział, ale nie usłyszałam co. Było to chyba jakieś imię.
– Witajcie – klasnął w dłonie chłopak siedzący na biurku. Jego przyjaciółka, kiedy skończyła z nim rozmowę obrzuciła nas złowieszczym spojrzeniem (dłużej patrzyła na Jack’a) i podeszła do tego wielkiego okna, które robiło za tylną ścianę pokoju. Jej jasno-brązowe włosy świeciły w blasku przelewającym się przez szybę.
– Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię spotkam, Dylan – odezwał się Jack. – Myślałem, że zginąłeś spadając z Zapory Hoovera.
– Drogi kolego, nazywaj mnie Hanibalem III, bo takie stanowisko piastuję już od roku – chłopak przebierał palcami. – A propo Zapory, to jeszcze nie przebaczyłem ci tego, że mnie z niej zrzuciłeś.
– Sam się o to prosiłeś – Jack uśmiechnął się szyderczo.
– Chwilę! – widziałam, że obaj są gotowi rzucić się sobie do gardeł. – Hanibalu III i reszto, kim wy wogóle jesteście?
– To Kartagińczycy – odpowiedział mi na to pytanie mój towarzysz. – Odłam Obozu Jupitera, z którym walczyliśmy o władzę. Niestety skończyło się zawieszeniem broni po obu stronach, przez wojnę z tytanami.
– Raczej przez to, że nie dawaliście nam rady – wtrącił się Dylan.
– Powiedz to zbielałym kością swoich wojowników leżącym wśród piasków Pustyni Mohawe.
– Nieważne! – Dylan, coś chciał odpowiedzieć Jack’owi, ale w porę mu przerwałam. – Hanibalu III po co nas porwałeś?
– To proste – odparła za niego, dziewczyna stojąca przy oknie. – Wy macie Róg Obfitości.
– Acha – mogłam się tego spodziewać.
Od razu kiedy zobaczyłam tę dziewczynę, sądziłam, że jest jakąś okrutną jędzą. Chyba nawet miałam co do niej rację. Spojrzałam kątem oka na Jack’a, który cały czas się jej
przyglądał. Może coś ich kiedyś łączyło? Nie wiem dlaczego, ale nagle poczułam ukłucie zazdrości. Bardzo mnie to zaskoczyło.
– Odajcie go nam, a umrzecie szybką śmiercią – odezwał się Dylan wyrywając mnie z zamyślenia. – Ręcze wam za to.
– Po co się w to babrać?! – dziewczyna pstryknęła palcami i wskazała nas palcem. – Strażnicy! Przeszukać ich.
Co druga osoba, która stała pod ścianą, podeszła do nas i zaczęła obmacywać kieszenie naszych ubrań. Jedna z nich miała coś podobnego do detektora metalu. Kiedy ręce trzech strażników zbliżyły się zbytnio do moich „atutów”, przyłożyłam im z główki. Większość padła na ziemię, a ten ostatni zachwiał się łapiąc się za twarz. Strażnicy, którzy przeszukiwali Jack’a powalili mnie na kolana swoimi włóczniami. Wtedy mój towarzysz zareagował. Uderzył ich mocnymi kopniakami, a oni jak szmaciane lalki polecieli na szklaną ścianę. Jeden z nich zachaczył o biurko i Dylana, a reszta wybiła szybę. Kiedy przez nią wylecieli, zaczęli krzyczeć, ale blask słońca uniemożliwiał mi dojżenia co ich tak przeraziło. Jack wskazał na rozbite okno głową, a ja od razu zrozumiałam o co mu chodziło. Biegnąc w stronę dziury w szybie, chwyciłam kawałek szkła. Nim do niej dotarłam rozciełam sobie więzy. Kiedy spojrzałam na towarzysza stwierdziłam, że zrobił to samo co ja. Uciekaliśmy dalej.
W końcu dotarłam do rozbitego okna. Odbiłam się od framugi i wyskoczyłam na zewnątrz. Dopiero wtedy przekonałam się jak wysoko się znajdowałam. Właśnie wyskoczyłam z czternastego piętra jakiegoś szklanego wieżowca. Poniżej rozciągał się cały kompleks hotelowy, który w samym środku miał plac z olbrzymim basenem, gdzie zmieściłby się statek śródatlantycki.
Dookoła niego znajdowała się sztuczna plaża, a dalej reszta wschodniego Las Vegas.
Nagle bezwład minął i zaczęłam spadać w dół. Krzyczałam tak mocno, że aż rozbolało mnie gardło. Właściwie, to moje wrzaski przypominały jednostajny pisk. Wymachiwałam kończynami we wszystkie strony. Byłam tak przerażona, że czułam jak serce chce mi wyrwać się z piersi.
Nagle poczułam jak coś łapie mnie za ramiona i przestaję spadać. Spojrzałam w górę i stwierdziłam, że złapał mnie Jack. Nie wiem jak to możliwe, że umiał latać, ale po nim to
mogłam spodziewać się wszystkiego. Podciągnął mnie do góry i brutalnie przełożył przez ramię. Może nie było to wygodne, ale byłam teraz pewniejsza, że nie upuści mnie. Powoli
zaczęliśmy zniżać lot, a ja podziwiałam zachodzące słońce nad pustynią Mohawe. Czułam się bosko i wreszcie zrozumiałam, dlaczego mój tata tak lubi latać swoim rydwanem. A może miało to związek z tym, że byłam tak blisko Jack’a? Znałam go dosłownie od dzisiejszego poranka, a stał się dla mnie kimś więcej niż pokręconym nastolatkiem, który pomógł wydostać mi się ze złomowiska. Stał mi się tak bliski jak Michael i Roosevelt.
– Co o mnie myślisz? – nagle go spytałam.
– Co? – nie zrozumiał o co mi chodziło, ale nie dziwię mu się. Trudno to zrozumieć.
– Co sądzisz o mnie? – spróbowałam jeszcze raz.
– OK… uważam cię za… najfajniejszą dziewczynę, która prawie rozerwała Lamię na strzępy, aby ratować kolegę – roześmiał się. Ja też. – A dlaczego pytasz?
– Nie wiem. Tak po prostu.
Byłam ciekawa co teraz myślał patrząc na słońce znikające za horyzontem, ale wolałam mu nie zadawać kolejnych pytań.
W końcu wylądowaliśmy przy wielkim basenie, dookoła którego znajdowała się sztuczna plaża. Dopiero teraz zauważyłam, że znajdowały się w nim wielkie statki, a przy barku z koktajlami pasły się słonie. Jeden z nich pożerał palmę, jakby była smakowitym kąskiem. Wiedziałam, że to zbytnio przekracza granice normalności.
– Powietrzne karawele – Jack wskazał na statki cumujące w basenie.
– Latają? – spytałam zdziwiona. Ich wygląd przypominał coś co już widziałam w Obozie Herosów, ale nie pamiętałam co. Jakiś szkic, czy rysunek.
– I to jeszcze jak! – chłopak się ożywił. – W czasie nowych wojen punickich, moja centuria ukradła taki i uderzyliśmy nim wprost w ten wieżowiec! Ale były fajerwerki!
Jack wskazał budynek, z którego właśnie uciekliśmy. Nie bardzo mogłam sobie wyobrazić statek uderzający w tak potężną budowlę. A jeszcze bardziej wojny, która toczyła się tu między herosami, a mój zachodni obóz nic o tym nie wiedział. Jak to możliwe? Niezbadane są wyroki bogów…
– A widzisz te słonie co tam stoją?! – wskazał na wielkie leniwe ssaki. – Zabraliśmy takiego do naszego obozu i ustanowiliśmy go maskotką legionu. Nazwaliśmy go Hanibal, aby oczernić przywódcę Kartagińczyków. Lubię tego słonia… To jedyna istota w obozie, która nie patrzy na mnie jak na zdrajcę.
– A co się stało? – spytałam zaciekawiona, rozglądając się dookoła, czy aby nas jeszcze nie zauważył jakiś strażnik.
– Długa historia. Opowiem ci ją jak się stąd wydostaniemy – Jack podszedł i użył swojej Mocy, aby wskoczyć na jeden z powietrznych karaweli. Dotknął balustrady i spojrzał na główny kokpit, którym obsługiwało się statek.
– Mamy tym uciec? – podeszłam bliżej basenu.
– Dlaczego nie? Chyba jeszcze pamiętam jak tym się prowadzi… – Jack lekko dotknął steru. Wtedy rozbrzmiał alarm rozrywający bębenki w uszach. Ze wszystkich wejść, którymi mogliśmy wyjść do reszty kompleksów hotelu, wybiegła prawdziwa armia uzbrojonych nastolatków. Wszyscy mieli na sobie pomarańczowe zbroje, miecze oraz włócznie. Otoczyli nas. Jeden z nich szybkim ruchem wziął mnie na zakładnika przystawiając ostrze do szyi. Jack nie miał innej możliwości jak poddać się. Mocnym uderzeniem głowi miecza, jeden ze strażników powalił mojego przyjaciela na ziemię, a drugi skuł mu ręce kajdankami. Takimi zwykłymi, jakich używa policja. Mnie nadal trzymali jako zakładnika. Najwyraźniej już przekonali się, że Jack’a nie da się powstrzymać, więc posunęli się do oszustwa.
Nagle z głównego wejścia na plaże wyszła ta brązowowłosa dziewczyna, która rozmawiała w wieżowcu z Hanibalem III. Znów zobaczyłam jej szyderczy uśmiech.
– Co za piękna próba ucieczki, Jack – zaklaskała nonszalancko. – A teraz do lochu z nimi.
Podeszła do mojego przyjaciela, którego znieśli z powietrznej karaweli. Złapała go za brodę i podniosła mu głowę do góry. Teraz oboje mogli na siebie patrzeć. Dziwiło mnie to, że nie widziałam w oczach Jack’a nienawiści, jaką to on miał w zwyczaju okazywać swoim wrogom.
– Jacob, Cordelia! – z tłumu wojowników wyszły dwie osoby. – Chodźcie ze mną. Bierzcie więźniów. Uważajcie na chłopaka. Poderżnie wam gardło jeśli spuścicie go z oczu.
Wyższy strażnik wziął mojego przyjaciela od tyłu, za kajdanki i przyłożył mu miecz między łopatki. Mniejszy strażnik, ewidentnie dziewczyna, odebrała mnie z rąk innego wojownika. Też mi przyłożyła ostrze do gardła.
Brązowowłosa dziewczyna pstryknęła i zaczęła iść do wyjścia. Jacob i Cordelia poprowadzili nas za nią, mając na nas oko. Inni wojownicy rozeszli się do swoich spraw. Jedni pozdejmowali zbroje i poszli robić coś na sztucznej plaży. Niektórzy ćwiczyli, a jeszcze inni bawili się ze słoniami. Gdyby nie usiłowali nas zabić przed chwilą, to napewno polubiłabym ich. Byli jak każdy inny normalny heros. Zagubiony i trzymający się własnego społeczeństwa.
Brązowowłosa dziewczyna poprowadziła nas wzdłuż olśniewających korytarzy udekorowanych na wzór Fenicjan. Pięknie to wyglądało. Niebieskie atłasy, biały i błękitny marmur. Kolumny jońskie i malowidła ścienne, które bardzo mnie zaintrygowały. Nie tylko dlatego, że odzwierciedlały każdy najmniejszy detal, ale także, że ukazywały to o czym mówił Jack.
Pierwsze malowidło ukazywało dwóch ludzi w rzymskich zbrojach kłócących się nad stołem z rozłożonymi mapami. Za nimi stał lud. Ten po lewej ubrany był w białe tuniki, a ten po prawej w purpurowe. Następna rycina przedstawiała płonące San Francisco i trzy armie atakujące się wzajemnie. Wyróżniono na rysunku dwie postacie ubrane w ładniejsze stroje niż te walczące dookoła. W tej po prawej rozpoznałam Jack’a. Wtedy nie miał rany na szyi i lekko pociętej brwi. Wyglądał jak Cezar pełen triumfu. Kolejny obraz ukazywał walkę małego rzymskiego oddziału z o wiele większą armią kartagińską. Legionistów ukazano przerażonych, co z pewnością nie było prawdą. Tego czego na pewno nauczyłam się na lekcji historii, było to, że Rzymianie nigdy nie ustępowali i nie odczuwali trwogi. Byli na to zbyt dumnni i głupi. W tle druzgoczącego starcia była przedstawiona Zapora Hoovera i płonące wieżowce oraz armia powietrznych karaweli.
Na następne malowidła nie mogłam już zwrócić uwagi, ponieważ Cordelia obróciła mnie tak, abym patrzyła na okna po prawej stronie korytarza. W końcu wyszliśmy z przepięknych salonów i skręciliśmy w stronę schodów prowadzących w dół. Zeszliśmy po nich do o wiele ciaśniejszego, szarego korytarza oświetlonego jedynie pochodniami. Jego koniec wieńczyły wielkie, stalowe drzwi.
– Jack. Pamiętasz konia trojańskiego? – odezwała się brązowowłosa dziewczyna idąc teraz za nami.
– Zielonego z czerwonym nosem klauna – odparł mój przyjaciel, a ja nie zrozumiałam o co im chodzi.
Nagle Jack zrobił fikołka i przeskoczył nad swoim strażnikiem. Uderzył jego głową o ścianę, po czym rzucił nim o stalowe drzwi wieńczące korytarz. Jacob osunął się na ziemię z jękiem. Był nieprzytomny. Poczułam, że już nie mam ostrza na szyi, więc odwróciłam się aby sprawdzić co się stało z osobą, która mnie pilnowała. Strażniczka dostała mocnym prawym sierpowym od brązowowłosej dziewczyny. Cordelia upadła, nieprzytomna.
– Carly, Lily. Lily, Carly – Jack wskazał najpierw na mnie, a potem na dziewczynę. – Poznajcie się.
– Co? – spojrzałam na nich zdziwiona. – Kim więc ona jest?
– Lily. To z nią podróżowałem, aby zdobyć Róg Obfitości – powoli wyjaśniał Jack. – Rozdzieliliśmy się nad złomowiskiem, kiedy w naszego orła uderzyła płonąca furgonetka.
– Miło mi cię poznać! – Lily przytuliła się do mnie, a ja zdrętwiałam przerażona, czy aby na pewno nie ma przy sobie noża.
Nie wydawała się już złośliwą zołzą, teraz przypomniała mi trochę Reachel, obozową wyrocznię, ponieważ zachowywała się jak hipiska. Zawsze uśmiechnięta i szczęśliwa. Teraz była bardziej przerażająca niż wcześniej.
– Lily, dlaczego pracujesz z Kartagińczykami? – odezwał się Jack, a brązowowłosa dziewczyna puściła mnie. – Co ci strzeliło do głowy?
Lily złapała za wisiorek wiszący u jej szyi.
– No widzisz, Jack – zaczęła się nim bawić. – To, że z tobą poszłam na wyprawę… To nie do końca było z moich dobrych chęci. Kartagińczycy trzymają mojego brata Morty’ego i bałam
się, że jak powiem ci prawdziwy cel mojej wyprawy, to nie weźmiesz mnie ze sobą… a samemu nie odważyłabym się wyruszyć.
Jack złapał ją za rękę, a we mnie coś się zagotowało.
– Gdybyś powiedziała wcześniej, to na pewno nadłożyłbym drogi, aby ci pomóc. Wszystko dla przyjaciół.
Lily spojrzała swoimi wielkimi, zielonymi oczami na niego.
– Chodźcie. Oddam wam wasze rzeczy – dziewczyna chciała dalej iść, ale tym razem ja ją powstrzymałam.
– Uratujemy twojego brata. Tylko powiedz jak? – Lily niepewnie na mnie patrzyła.
– Trzeba pokonać Dylana w uczciwej walce na arenie – odparła. – Tylko w taki sposób da się zdobyć respekt wśród Kartagińczyków.
Zapadła długa cisza. Nagle odezwał się Jack.
– Ja to zrobię. A wy odnajdźcie Morty’ego.
– A skąd Kartagińczycy wiedzą o Rogu Obfitości? – spytałam po chwili.
– Mój brat – odparła Lily. – On był pierwszym, który wybrał się po Róg, ale został przez nich złapany. Powiedział im o tym, że artefakt znajduje się w Las Vegas. Wtedy Dylan
zmobilizował wszystkie wojska aby go odnaleźć, bo stwierdził, że skoro Rzymianie go chcą, to Kartagińczycy muszą go mieć pierwsi. Natomiast kiedy mnie znaleźli na wysypisku, to zaproponowałam im… pewne informacje o Rogu, za życie moje i brata.
– A jak nas znalazłaś? – tym razem odezwał się Jack.
– Kartagińczycy przyjechali furgonetką na złomowisko, po nowe części i zaparkowali ją przy wielkim stalowym czymś…
– Talosie – poprawił ją mój przyjaciel.
– Tak, właśnie. Tylko, że kiedy wracali ze mną, nagle stwierdzili, że ktoś ukradł im pojazd. Od razu wiedziałam, że musiałeś to być ty, Jack. Wtedy jeszcze nie sądziłam, że
podróżujesz sam – zwróciła wzrok na mnie. – Ale czas ucieka musimy się śpieszyć.
Zaczęliśmy biec w stronę schodów.
– Gdzie jest Róg Obfitości? – nagle się odezwałam
– Leży pewnie razem z waszymi rzeczami. Sama nawet nie wiem jak on wygląda, a wy macie tam wiele śmieci. Nic dziwnego, że Hanibal III spytał was o to gdzie go schowaliście, bo nikt nie mógł się połapać w tym wszystkim – odparła Lily.
– A co z twoim mieczem? – tym razem zwróciłam się do Jack’a. – Czymś musisz walczyć z Dylanem!
– Prawdziwy Rzymianin umie posługiwać się wszystkim. Nawet kiedy ma tylko gołe pięści. Ale to wcale nie oznacza, że masz mi nie odzyskać mojego gladiusa! – teraz zwrócił się do Lily. –
Jak znajdę Hanibala III?
– Pobiegnij korytarzem w lewo i dojdź do areny. Dziś są Karneje, więc będzie przemawiał do swoich wojowników. To idealna okazja do walki z nim.
W końcu znaleźliśmy się w korytarzu wzorowanym na wystroju Fenickim. Jack przytulił nas obie i życzył nam szczęścia. Potem pobiegł w lewo, a ja z Lily w prawo.
Miałam szczerą nadzieję, że nic mu się nie stanie. Zbyt bardzo mi na nim zależało abym mogła go stracić.
7.
– Drodzy bracia! Spotkaliśmy się tutaj, aby… – Dylan nie dokończył, ponieważ zauważył mnie idącego pomostem łączącym widownię ze sceną.
Arena znajdowała się pod ziemią, a dokładnie pod całym kompleksem hotelowym. Cała wykonana była z ciemnego kamienia i marmuru. Miała olbrzymi szklany sufit, przez który wpadało jedyne oświetlenie tego miejsca. Widziałem przez niego basen i zwodowane w nim, części powietrznych karaweli oraz drobne rybki. Byłem ciekawy dlaczego, siła nacisku wody, jeszcze nie wybiła tego szkła. Może była zabezpieczona magią, albo Kartagińczycy znali się na architekturze, tak dobrze jak Rzymianie.
Arena od widowni była oddzielona wielką fosą, ciągnącą się dookoła niej. Przez nią prowadził tylko jeden pomost wykonany z drewna.
Widownia pękała w szwach od nadmiaru herosów, którzy zebrali się aby posłuchać przemowy swojego władcy. Było ich około trzystu. Panował między nimi olbrzymi gwar, ale kiedy ja się pojawiłem, wszyscy zamilkli, w oczekiwaniu na to co się teraz stanie. Nie dziwiłem im się.
Kiedy weszłam na arenę, Dylan odwrócił się w moją stronę. Był ubrany w grubą, kartagińską zbroję w brązowe, wojskowe łaty. Miał na głowie hełm z błękitnym pióropuszem. Na prawej ręce miał zawieszoną owalną tarczę wykonaną z cesarskiego złota. Na plecach nosił jakąś długą rzecz owiniętą w biały jedwab.
– I co? Uważasz, że konflikt, który toczy się między nami od lat, zostanie zakończony tu i teraz?! – odezwał się Hanibal III. – Że niby stanę przed tobą do honorowej walki i nie poślę
na ciebie wszystkich moich wojowników?
– Jestem pewien, że tego nie zrobisz – odparłem. – Jesteś uczciwą osobą i napewno nie wysłałbyś swoich ludzi na bezsensowną rzeź.
Po widowni przeszedł szmer zdziwienia. Z pewnością byli zaskoczeni, że wróg chwalił ich wodza. Dobrze wiedzieli, że żaden Rzymianin, by czegoś takiego nie zrobił.
– Drugą kwestią, pozostaje fakt, że musimy stoczyć ten epicki pojedynek – kontynuowałem swoją przemowę. – Nie tylko w imię starych czasów, ale również dla przyszłości, która czeka nasze oba narody. Wyciągaj broń! Wyzywam cię.
– Dobrze wiedziałem, że tak skończy się ten dzień, odkąd dowiedziałem się, że jesteś w mieście – Dylan zdjął z pleców coś owiniętego w jedwab. – Fata już dawno przewidziały to
wydarzenie… i ja również. Dlatego miałem czas, aby się przygotować.
Hanibal III ściągnął płótno z tego co trzymał w rękach, a moim oczom ukazał się kij do wspinaczek wysokogórskich, który od razu przeobraził się w wielką maczugę. Moją maczugę.
Kiedy zobaczyłem ją, aż mnie zamurowało. Moja najsilniejsza broń w rękach mojego wroga numer dwa. Poczułem przypływ złości, ale w porę powstrzymałem go. Kiedy czułem gniew traciłem kontrolę nad sobą i Mocą, co mnie bardzo osłabiało, a nie mogłem pozwolić sobie na to właśnie w tej chwili. Wziąłem głęboki wdech i wydech.
– Zaczynajmy – powiedziałem cicho, ale przez ciszę w całym pomieszczeniu, wszyscy mnie usłyszeli.
Nie chciałem atakować jako pierwszy, bo zbytnio przechyliłbym szalę na korzyść przeciwnika, dlatego zacząłem powoli iść w prawo. Dylan nie był, aż tak subtelny. Uniusł maczugę i rozpoczął szarżę w moją stronę. Odturlałem się w bok, parę sekund nim dostałem bronią wroga w twarz. Dobrze wiedziałem, że nie przeżyłbym takiego uderzenia. Brakowało mi energii do użycia jakiejkolwiek Mocy i źródła skąd mógłbym ją pozyskać. Znów uchyliłem się przed ciosem, ale niestety dostałem maczugą w nogę. Usłyszałem jak coś mi w niej chrupnęło i upadłem na ziemię. Dylan wyprowadził we mnie swój kolejny cios.
~*~
– Która to cela? – spytałam przyciskając kolejnego strażnika do ściany.
Pokonałam z Lily sporą grupkę Kartagińczyków, chociaż tylko ja miałam jakiekolwiek uzbrojenie. I tak mieliśmy szczęście, że większość wojowników, była obecnie na arenie i słuchała
przemowy Dylana.
– 23 – odparł strażnik, a ja mocnym ciosem uderzyłam jego głową o komputer znajdujący się na biurku. Zemdlał i osunął się na posadzkę razem z monitorem.
Wyszłam z Lily, z budki strażniczej znajdującej się na górnych rusztowaniach wielkiego changaru. Byliśmy pod ziemią, a jedynym oświetleniem była pochodnia, którą trzymała brązowowłosa dziewczyna. Było tu strasznie chłodno. Zeszliśmy po stalowych schodach na niższe rusztowanie i pobiegliśmy wzdłuż niego. Przez barierkę zobaczyłam ciemną otchłań pomieszczenia. Z oszklonego sufitu zwisały olbrzymie haki znikające w ciemnej głębi changaru. Byłam ciekawa do czego służyły. W końcu dotarłyśmy do metalowych drzwi, którymi dostaliśmy się do kolejnego szarego korytarza, który wyglądał jak miliony innych jakie wcześniej mijaliśmy. Przez całą prawą ścianę ciągnęły się stalowe wrota opatrzone różnymi numerami. Podeszłyśmy do tych z namalowaną dwudziestką trójką. Lily wyciągnęła pęk kluczy, który wcześniej zabrała strażnikowi. Otworzyła drzwi, które rozwarły się skrzypiąc. Weszłyśmy do środka.
Znaleźliśmy się w małym, ciemnym pomieszczeniu z prowizorycznym stolikiem ustawionym koło pryczy, na której siedział mały chłopak. Wyglądał na jakieś dwanaście lat. Kiedy podeszłyśmy bliżej zwrócił w naszą stronę swoje wielkie okulary. Uśmiechnął się, zeskoczył z łóżka i podbiegł do Lily. Przytulił się do niej.
– Nareszcie! I co? A nie mówiłem, że mój plan się sprawdzi? – odezwał się Morty puszczając siostrę.
– Jaki plan? – spytałam patrząc co chłopak miał na stole przy, którym jeszcze przed chwilą siedział. Leżał tam spakowany plecak i szkic jakiegoś labiryntu.
– To Morty wymyślił ten plan, żebyście mi pomogli go odbić – odparła Lily. – I żebym ja udawała zwolenniczkę Dylana i powiedziała mu gdzie znajduje się Róg Obfitości…
– I włożyła go do kieszeni Jack’a kiedy go złapiesz na powietrznej karaweli, bo dobrze wiedziałem, że będziecie próbowali jedną z nich uciec – dokończył Morty zakładając plecak i chowając swoje papiery do kieszeni bluzy.
– To znaczy, że Jack ma artefakt?! – przeszukałam swoje kieszenie i kołczan w poszukiwaniu kości do gry, ale ich nie znalazłam. – Dlaczego to zrobiłaś? Jeśli Jack przegra, to Dylan dostanie Róg!
– Specjalnie to zrobiła – wyjaśnił za siostrę Morty. – Jack właśnie w tej chwili walczy z Hanibalem III, bez możliwości użycia swojej Mocy, bo swoją energię pozyskuje z takiego
specyficznego źródła zwanego „chaosem”. Jak znajdzie kości, to z nich ją uzyska i wygra.
– Skąd tyle o nim wiesz? – zdziwiłam się.
– Walczyłem u jego boku w czasie nowych wojen punickich. Miałem wtedy dziewięć lat, a i tak byłem głównym strategiem Kartagińczyków – odparł Morty.
– Ale Jack walczył po stronie Rzymu – odezwałam się cicho.
– Nie – odpowiedział brat Lily. – Walczył po stronie wyzwolonych herosów. Był ich władcą i wspierał ich dopóki nie zdradził…
– …go Dylan? – dokończyłam.
Morty pokręcił głową.
– Zdradziła go jego siostra. To ona zrobiła mu tę ranę na szyi. Jedyna jego rana, która nigdy się nie zagoiła – Lily zaczęła bawić się swoim wisiorkiem.
O mało co nie upadłam na ziemię z wrażenia. Znów przypomniałam sobie tę sytuację, kiedy w pracowni Arachne spotkałam zjawę, która powiedziała, że to ona zrobiła komuś ranę na szyi.
Czyli ten duch był siostrą Jack’a?! Czy to on ją zabił?
– Chodźmy – Lily zaczęła iść do drzwi pociągając mnie i Morty’ego za sobą. – Musimy zobaczyć, czy Jack’owi nic nie jest.
Trudno było się z tym nie zgodzić.
~*~
Przeturlałem się w lewo.
Maczuga uderzyła w ziemię, dokładnie w to samo miejsce gdzie jeszcze przed chwilą leżałem. Kiedy spojrzałem w tamtą stronę zobaczyłem wielki krater. Przełknąłem ślinę i powoli zacząłem się czołgać.
Miałem złamaną prawą nogę i nie mogłem wstać. Nie wiedziałem nawet, czy zagoi się tak jak wszystkie moje rany, czy będę musiał jak zwykły śmiertelnik iść z nią do lekarza.
Walczyłem z Dylanem od dłuższego czasu i wiedziałem, że jestem bez szans. Jedyne to co mogło mnie uratować, zwałem teraz cudem. Nie wierzyłem w to, abym mógł pokonać Dylana bez broni, albo przynajmniej mojej Mocy.
Hanibal III zaatakował kolejny raz, a ja ledwo zdążyłem się przed nim uchylić.
– Po co walczysz, Jack? – spytał drwiąco mój wróg. Słyszałem jak tłum na widowni wiwatuje. – Nie chcesz dołączyć do swojej siostry?!
– Skąd wiesz, że nie żyje? – odskoczyłem unikając kolejnego ciosu.
– Każdy ma swoje wtyki w Nowym Rzymie – Dylan zaśmiał się gromko i uniusł maczugę nad głowę.
Tym razem nie miałem zamiaru unikać ataku. Byłem zmęczony i zbyt słaby, aby dalej walczyć, czy raczej uciekać. Sądziłem, że to dobry moment, aby zamknąć oczy. Serce mocno waliło mi w piersi, a ja wcale nie byłem przerażony. Nie bałem się śmierci. Zbyt wiele razy mnie ominęła, abym czuł przed nią respekt, czy trwogę. Martwiłem się jedynie o moich przyjaciół. Czy uda im się z tąd wydostać? Czy przeżyją? Czy Carly będzie za mną tęsknić?
Nagle poczułem falę ciepła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jak kieszeń mojego prochowca się świeci jasną bielą. Wystrzeliły z niej snopy światła i w powietrzu przerodziły się w fioletowe wiry, które od razu przyległy do mojego ciała. Ból w nodzę minął, a ja odturlałem się do tyłu, wstając. Zdziwiony Dylan trafił maczugą w miejsce gdzie jeszcze niedawno leżałem.
Fioletowe wiry całkowicie zostały wchłonięte przez moją skórę i teraz po moim ciele rozchodziły się jedynie iskry. Przyjemnie łaskotały mnie w ręce. Spojrzałem na swoje dłonie.
Iskierki były tu liczniejsze niż na reszcie mojego ciała. Pstryknąłem palcami. Moje palce zapłonęły jasno-fioletowo-niebieskim ogniem. Nie parzył mnie, ale czułem jak bardzo był gorący.
Kiedy Dylan zobaczył co się ze mną stało, przeraził się, ale szybko stłamsił to uczucie w zarodku. Znów zaatakował mnie maczugą. Nie uchyliłem się, tylko złapałem jego broń. Moją broń. Sprawiłem, że ogień przeszedł po maczudze do dłoni Hanibala III, tak aby nie uszkodził samej broni. Dylan odskoczył poparzony.
– Co to ma być?! – syczał z bólu.
Podciąłem go szybkim ruchem, a kiedy wylądował na ziemi przyłożyłem swoją maczugę do jego szyi. Broń połączyła się z ogniem. Tylko jeden ruch i wielki władca Kartagińczyków zginie.
Tłum na widowni zamilkł. Kątem oka zobaczyłem, że wśród herosów na trybunach, stoją moi przyjaciele. Oni też milczeli. Czekali na moją decyzję.
Nagle usłyszałem pojedyncze zawołanie, które jak zaraza ogarnęła wszystkich na widowni. Każdy heros na trybunach skandował jedno i to samo.
– Hanibal IV! Hanibal IV! Hanibal IV! – te słowa wwiercały mi się w mózg, prawie jak ta wiertarka, którą potraktowałem jednego z automatonów na złomowisku.
Spojrzałem na przerażoną twarz Dylana, który uświadomił sobie, że stracił całkowite poparcie ludu. Czekał na śmierć, a ja nie mogłem mu jej zadać. Odsunąłem maczugę od jego twarzy, a ogień z mojego ciała zniknął. Wyciągnąłem rękę. Dylan niepewnie na nią spojrzał i chwycił ją. Pozwolił mi pomóc mu wstać.
Wiwaty na widowni były tak głośne, że martwiłem się o szklany sufit areny. Uciszyłem ich gestem ręki.
– Drodzy bracia i siostry! – zaczął mówić Dylan – Zebraliśmy się tutaj, aby świętować Karneje, ale również po to aby powitać naszego nowego władcę, Hanibala IV! Który od dziś ma pełną władzę nad ludem kartagińskim i fenickim. Co rozkarzesz, panie?
Tłum znów popadł w euforię, ale tym razem umilkł po chwili.
– Oświadczam, że od dzisiaj zawieszenie broni między Rzymem, a Kartaginą dobiega końca, na rzecz pokoju między oboma narodami – mówiłem, a wszyscy słuchali mnie jakbym był bogiem. –
Wrócę tutaj za tydzień i dopiero wtedy będziemy pertraktować z Rzymianami. Na swojego zastępcę ustanawiam, Dylana Redwood’a, aby pilnował moich interesów w czasie mojej nieobecności. A teraz… Rozejść się!
Tłum posłuchał, natomiast ja i były władca Kartagińczyków udaliśmy się do wyjścia i wieloma korytarzami dotarliśmy do sztucznej plaży, gdzie spotkaliśmy się z moimi przyjaciółmi.
Carly przytuliła się do mnie zgniatając mi żebra.
– Jak to dobrze, że nic ci nie jest – puściła mnie, a ja mogłem wreszcie zaczerpnąć powietrza. – Byłeś niesamowity na arenie!
– Dzięki, ale niestety musimy się zbierać – odparłem biorąc od niej swojego gladiusa i pistolet na flary. – Zostały nam jeszcze tylko cztery dni na dotarcie do Nowego Jorku.
– Masz rację – powiedziała Carly. – Jak zaraz minie północ to zostaną nam tylko trzy. Jak mamy pokonać resztę drogi na Olimp, tak aby się nie spóźnić?
– Pozwólcie, że ja coś zaproponuję – odezwał się Dylan. – Rzymski orzeł, którego znaleźliśmy razem z Lily, doszedł już do zdrowia, więc jeśli chcecie to możecie nim polecieć.
Chłopak pstryknął na jakiś strażników, a oni od razu zrozumieli o co chodzi zastępcy władcy. Chwilę później przyprowadzili olbrzymiego ptaka. Kiedy zobaczył mnie i Lily podbiegł do nas, skacząc. Zaczął się do mnie łasić. Pogłaskałem go po dziobie.
– Dzięki, Dylan – podziękowała Carly wsiadając na grzbiet orła.
– Nie ma sprawy – odparł. – Za to, że Jack darował mi życie, będę mu winny, chyba już na wieczność. I pamiętajcie, że zawsze będziecie tutaj mile widziani, niezależnie od tego jak
wielka armia, by was ścigała.
Uśmiechnąłem się do niego, po czym wdrapałem się na rzymskiego orła. Spojrzałem na Lily.
– A ty nie lecisz? – spytałem.
– Nie – odparła. – Muszę odprowadzić brata do Obozu Jupitera. Zresztą już masz idealną kompankę, więc po co ja wam?!
Carly zarumieniła się.
– Jeszcze się spotkamy – zwróciłem się do Dylana, Lily i Mory’ego, po czym uderzyłem piętami, wielkiego ptaka, pod skrzydła. Zwierzę zaskrzeczało i wystartowało.
Unieśliśmy się wysoko nad Pustynię Mohawe, tak że mogliśmy podziwiać panoramę Las Vegas. Zaczęliśmy lecieć w przeciwną stronę, niż horyzont, za którym zniknęło słońce.
Zostały nam trzy dni, a droga nadal była daleka.
Koniec Rozdziału Trzeciego
Od Autora: Rozdział Czwartą prześlę w całości, więc nie będzie tyle użerania się z rozbijaniem rozdziału na części. Pozdro dla fanów!
Dziękuję adminko, że tak szybko się pojawiło!
No i oczywiście pozdro dla fanów!
O bogowie! I JA MAM CZELNOŚĆ WYSYŁAĆ SWOJE BAZGROŁY?! To jest idealne! I masz szczęście, że IV rozdział przesłany zostanie w całości 😀 Pamiętam, że jak brałam się za pierwszy rozdział tego opowiadania, czułam niechęć. Ale mus, to mus. Teraz czekam na każdy kolejny rozdział z jak największą radością i zniecierpliwieniem. Naprawdę zaskoczyłeś mnie tą Lily i jej bratem, malowidłami, walką, maczugą, orłem, Lamią… I ogólnie wszystkim 😀 Mam jedno pytanie: jesteś pisarzem? Jeśli tak, to gdzie mogę kupić Twoje książki?
Zapomniałam zapytać: Co zrobiłeś z Rooseveltem i Michaelem? Liczyłam, że znajdą się w Kartaginie
Tttttoooo to to jesssst NIESAMOWITE!!!!!!!!!!!!!!!! Masz wielki talent pisarski.
Boskie!!!
Fantastyczne!!!
GE-NIA-LNE!!!!
EXTRA!!!
Mam nadzieję, że wyślę IV do świąt. MAM TAKĄ NADZIEJĘ, bo w tym tygodniu czeka mnie jeszcze dużo wkurzających spraw. Cieszę się, że tak dobrze przyjeliście Rozdział III, chociaż niestety musiałem go rozbić na takie bezsensowne fragmenty. Niestety muszę zasmucić was faktem, że powoli zbliżamy się do końca przygód Jack’a i Carly, ale nie zdradzę wam liczby wszystkich rozdziałów jakie ukażą się na tej stronie.
A teraz trochę dla tych pomysłowych: kogo byście chcieli zobaczyć w opowiadaniu „Gra Bogów”? Piszcie.
Chione! Chcę tam zobaczyć Chione :D! Chione (bogini śniegu) i Nemezis (bogini zemsty)! Może być jeszcze Hebe (bogini młodości).