Rozdział II
Fobia
1.
Węże wyczuwają strach.
Przekonałem się o tym kiedy miałem cztery lata. Mieszkałem wtedy w Bostonie razem z mamą i siostrą. Był późny wieczór. Próbowałem zasnąć w swoim łóżku, kiedy poczułem jak coś przesuwa się po moich nogach. Z początku myślałem, że siostra zostawiła swój kabel od laptopa na mojej kołdrze, ale to coś się ruszało. Kiedy otworzyłem oczy przekonałem się, że były to węże. Dwa wielkie pytony. Żółte łuski i brązowe paski zdobiły ich długie ciała. Ślepia, całkowicie złote z małą czarną szparką, wpatrywały się we mnie. Byłem całkowicie sparaliżowany strachem i tylko patrzyłem jak węże zbliżają się do mojej głowy. Nie jestem pewien co później zrobiłem. Pamiętam jedynie jak mama weszła do mojego pokoju i zobaczyła dwa martwe pytony, które ściskałem jakby były pluszowymi zabawkami. Pamiętam, również, że krzyczała. Nie wiem dlaczego, to wydarzenie śni mi się co nocy. Może ma to coś wspólnego z tym, że to jedyny skrawek mojej pamięci, gdzie widzę swój dom i rodzinę. Tylko jedno wydarzenie, które w dziwny sposób sprawiało, że jeszcze byłem tym kim jestem.
Poczułem szarpnięcie, a kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą twarz Lily.
– Dojechaliśmy – powiedziała odsuwając się ode mnie.
Wstałem. Kiedy wyjrzałem przez okno pociągu zobaczyłem obskurną stację. Dotarliśmy do Los Angeles.
Wzięliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Kiedy znaleźliśmy się na peronie była już północ. Na dworcu nie było nikogo oprócz nas. Budynek stacji nie prezentował się zbyt dobrze. Stary i trochę podniszczony. Nic dziwnego. W końcu był to dworzec wschodni. Najgorszy ze wszystkich, a zarazem najbezpieczniejszy dla herosów. Mile stąd znajdował się mały odział legionistów zwany po prostu odziałem LA. Stacjonowali tu, aby w razie czego pomagać herosom. Właśnie dlatego, ta część miasta była najbezpieczniejsza. Dzięki dobremu wsparciu. Jak na ironię to tutaj zginęło więcej dzieci półkrwi, niż w innych częściach Los Angeles. Nie wchodźmy w szczegóły.
– To od czego zaczniemy poszukiwania? – przetarłem lewe oko. Senność powoli mijała, ale odrętwienie nie chciało jeszcze odejść.
– Od Las Vegas – odparła wyciągając z plecaka olbrzymi przewodnik. Takich książek powinno się używać jako taboretów. Niesamowicie grube było to wydanie.
– Dlaczego od Las Vegas? – moja ręka odruchowo powędrowała do gladiusa, którego miałem ukrytego pod płaszczem. – Nie lepiej przetrząsnąć wybrzeże?
– Szukamy Rogu Obfitości, nie? A jakie miasto w Stanach najbardziej pasowałoby do tego artefaktu? Jakie miejsce bez przerwy pożądałoby jedzenia, zabaw i uciech, a Róg mógłby im to zapewnić? – Lily otworzyła gruby przewodnik i zaczęła coś w nim sprawdzać.
– W sumie dlaczego, nie? – wzruszyłem ramionami. – Trzeba złapać pociąg do Vegas.
Postanowiliśmy, więc sprawdzić listę odjazdów do Miasta Drugiej Szansy. Rzymianie mają z tym miejscem dość przykre wspomnienia, ponieważ kiedyś rozegrały się w nim nowe wojny punickie, które przegraliśmy. Walczyliśmy wtedy z wyzwolonymi herosami z naszego obozu, którzy postanowili założyć Nową Kartaginę. Chcieli rozwijać przemysł magiczno-militarny i gospodarczo podporządkować sobie całe zachodnie wybrzeże. Nie mogliśmy na to pozwolić. Wojna trwała dwa lata i zakończyła się wielką bitwą niedaleko Zapory Hoovera. Przewodziłem wtedy naszą armią i tylko dzięki mnie nie rozgromiono nas, ale również nie powstrzymaliśmy wrogów. Wojna skończyła się pokojem, na mocy, którego Rzym nie mógł już wtrącać się w politykę wyzwolonych herosów, natomiast oni uściślili swoje wpływy, tak aby nigdy nie mogli dostać się do San Francisco, ani Los Angeles. Zły układ, ale nawet ja wiedziałem, że bez nowych broni z cesarskiego
złota nie mieliśmy szans z nimi. W sumie tylko dzięki mojej interwencji, udało nam się w ogóle przetrwać.
Z zamyślenia wyrwał mnie rytmiczny odgłos kopania w drzwi. To Lily próbowała dostać się do budynku stacji. Ciągnęła za drzwi, a kiedy nie chciały się otworzyć to próbowała je popchnąć. Były zamknięte, co było dość dziwne, ponieważ stacji nigdy się nie zamykało. Powinna być całodobowa.
Spojrzałem w dół i zobaczyłem jak małe kamyczki, zaśmiecające peron, podskakują w zgodnym takcie wydając przy tym ciche stukanie. Dobrze wiedziałem co to oznacza.
-Lily! – podbiegłem do niej i na siłę schyliłem ją, jednocześnie zasłaniając jej ciało własnym.
Usłyszałem potężny wybuch, a potem szczęk metalu. Kiedy wyjrzałem za ramienia, zobaczyłem jak wagon pociągu, którym tu przyjechaliśmy, zaczął lecieć w naszą stronę. Płonął.
Zbliżał się niewiarygodnie szybko, a i tak widziałem to wszystko jak na zwolnionym filmie. Przeturlałem się na prawo pociągając za sobą Lily. Wagon uderzył z hukiem w budynek stacji.
Rozległ się zgrzyt stali, a potem kolejny wybuch. Kiedy upewniłem się, że nic już nam nie grozi, powoli wyprostowałem się pomagając przyjaciółce wstać.
– Co to było?! – trzęsła się, ale nadal kurczowo trzymała w objęciu swój niewyobrażalnie gruby przewodnik.
– Nie wiem – odparłem szczerze, zdejmując swój futerał na gitarę. Wyciągnąłem z niego kij do wspinaczek wysokogórskich, który w moich rękach zmienił się w maczugę.
Przyjrzałem się stacji. Budynek, w który uderzył wagon, był całkowicie zniszczony. Widziałem jak dach powoli chylił się ku upadkowi. Reszta pociągu nie była wcale w lepszym stanie.
Pogięty metal i wybite szyby. Cały wrak płonął. Niektóre jego wagony leżały na boku, jak cielska wielkich martwych potworów. Kiedy bliżej się im przyjrzałem, zauważyłem coś dziwnego.
Wśród płonącego ognia zobaczyłem ludzką sylwetkę, która powoli zbliżała się w naszą stronę. Lily też ją zauważał. Kiedy postać wyszła z płomieni od razu rozpoznaliśmy w niej tego harleyowca, który razem z nami przyjechał do Los Angeles. Czarna skóra, w którą był ubrany mężczyzna, nie była w żaden sposób zniszczona, nawet nie została osmolona, chociaż facet
wyszedł wprost z ognia. Reszta jego ubrania także była cała. Im bardziej się do nas zbliżał, tym lepiej mogłem się mu przyjrzeć. Miał krótką, czarną brodę, a oczy zasłonięte przez ciemny hełm w kształcie głowy lwa. W ustach trzymał wykałaczkę, jak jakiś tirowiec z przydrożnej knajpy.
– Widzę dzieci, że macie coś co do mnie należy – odezwał się grubym głosem harleyowiec stojąc dokładnie przed nami. Był ode mnie wyższy chyba o dwadzieścia centymetrów. Nadal nie mogłem dojrzeć jego oczu.
– O co panu chodzi? – spytała Lily. Najwyraźniej już odzyskała fason.
– Dzieciaczki, nie próbujcie na mnie swoich sztuczek – mówił dalej harleyowiec przeżuwając wykałaczkę. Nagle zwrócił się wprost do mnie. – Twoja przyjaciółeczka może mnie nie zna, ale ty musisz mnie pamiętać. W końcu nie pierwszy raz się spotykamy.
– Herkules – wycedziłem przez zęby. Nie wiem skąd to wiedziałem. Nie przypominałem sobie, abym kiedykolwiek go spotkał, ale z drugiej strony… Spojrzałem na maczugę, którą nadal trzymałem w lewej ręce.
– Tak. Właśnie to chciałbym odzyskać – Harleyowiec zauważył, że popatrzyłem na swoją ulubioną broń. – Oddaj mi to po dobroci.
Zaczął powoli zbliżać swoją wielką, włochatą dłoń po moją maczugę, kiedy nagle go odepchnąłem. Prawie przewrócił się na wrak pociągu.
– Jack, co ty robisz? – przestraszyła się Lily.
– Nie zabierzesz mi mojej pamiątki rodzinnej! – powiedziałem to tak jakbym wiedział co mówię, ale szczerze powiedziawszy czułem jak ktoś inny kieruje mną. Ktoś potężny i niezmiernie wkurzony na Herkulesa.
– Uczyniłeś duży błąd, dzieciaku! – harleyowiec zaczął się przeobrażać. Zaczęły rosnąć mu mięśnie, sprawiając, że zaczął upodabniać się do kulturysty. Równocześnie zaczął
rosnąć, powoli zbliżając się do sklepienia stacji. Skóra, w którą był ubrany, zmieniła się w prawdziwą skórę. Taką ze zwierzęcia. Natomiast kask przeobraził się w hełm z
oryginalną głowy lwa na szczycie. Kiedy przeobrażenie wreszcie się zakończyło, harleyowiec wyglądał tak jak każdy wyobrażał sobie Herkulesa. Trzy metry wysokości i bicepsy grubsze od pni drzew, a przy tym był niewiarygodnie przystojny. Nie. Był bardzo majestatyczny, nie piękny.
– Jeśli chcesz zatrzymać moją maczugę, musisz mnie najpierw pokonać, dzieciaku! – Herkules krzyknął sprawiając, że ziemia na chwilę zadrżała.
– Skoro ją mam, to czy przypadkiem kiedyś cię już nie pokonałem? – specjalnie z niego zażartowałem, aby wytrącić go z równowagi. Nie wiem dlaczego, ale zawsze kiedy wkurzam wrogów to w jakiś dziwny sposób robię się silniejszy.
Herkules rzucił się na mnie, a ja odskakując w lewo, pchnąłem Lily w prawo. W ten sposób olbrzym uderzył w zrujnowany budynek stacji, a nie w nas. Za nim się jeszcze odwrócił, aby zaatakować po raz drugi, wyciągnąłem gladiusa i wbiłem go mu w łydkę. Krzyknął, ale nie z bólu, lecz z wściekłości. Widziałem jak po moim mieczu spływa ichor, złota krew nieśmiertelnych. Właśnie w tym był problem. Nie mogłem go zabić, niezależnie jak bym się starał. Dlatego musiałem wymyśleć jakiś dobry plan, który go powstrzyma.
Herkules wyrwał mój miecz z ciała i zamachnął się nim na mnie. Odskoczyłem, a w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stałem, pojawiła się szeroka wyrwa. Nie miałem czasu jej podziwiać, ponieważ znów musiałem uchylić się przed atakującym olbrzymem. Oddaliłem się jak najdalej od swojego napastnika. Wtedy Herkules zrobił coś czego się spodziewałem. Cisnął w moją stronę gladiusem, jakby był zwykłym nożem do rzucania. Odbiłem go maczugą tak, że poleciał do góry, a kiedy pod wpływem grawitacji zaczął lecieć w dół, złapałem go za nim dotknął ziemi.
Znów miałem dwie bronię.
– Ty mała larwo! – krzyknął w moją stronę Herkules. – Rozgniotę cię jak robaka!
– Spróbuj, a może ci uwierzę! – odparłem uśmiechając się pod nosem. Poczułem jak nowe siły we mnie wzbierają, kiedy zauważyłem jak bardzo wkurzałem olbrzyma.
Herkules lekko się schylił i podgiął kolana. Dobrze wiedziałem, że szykuje się do szarży. Po chwili przekonałem się, że mam rację, ale zbyt późno zrozumiałem, że olbrzym nie celował we mnie, tylko w Lily. Kiedy to zauważyłem, zebrałem resztki swoich sił i puściłem się pędem, aby powstrzymać rozpędzonego Herkulesa. Wiem, że to szaleństwo, ale kto nie spróbowałby tego na moim miejscu? Tak, właśnie. Nikt by tego nie zrobił.
Bronię upuściłem parę sekund przed tym jak rzuciłem się na Herkulesa. Siłą pędu swojego ciała przewróciłem go. Przeturlaliśmy się po peronie i wpadliśmy na tory. Olbrzym wylądował na mnie, przygważdżając całe moje ciało do ziemi. Czułem jak wrzyna mi się w plecy kawałek szyn. Herkules całkowicie zablokował moje ruchy. Nie mogłem nawet kiwnąć palcem. Olbrzym złapał mnie za szyję i zaczął dusić. Nie muszę opisywać jaki ból się wtedy odczuwa, bo nikt nie chciałby wiedzieć jak powoli umiera się przez brak tlenu. Zaczęły zbierać mi się mroczki przed oczami, a wszystko co widziałem rozmywało się w nierówne plamy. Nagle uścisk olbrzyma rozluźnił się, kiedy dziwna brązowa plama przeleciała mu przez głowę. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że była to maczuga. Nie mogłem stracić takiej okazji. Zebrałem resztki sił z rąk. Czułem jak po skórze przemieszczają mi się fioletowe trąby powietrzne. Wszystkie wędrowały od palców do głowy. Kiedy wszystkie uformowały mi się w lej nad twarzą, krzyknąłem. Strumienie fioletowego powietrza wystrzeliły w górę uderzając w pierś Herkulesa. Siła,
która się przy tym skumulowała była tak olbrzymia, że uderzyła olbrzymem o sklepienie stacji. Nie spadł potem na ziemię. Nadal tkwił wbity w sufit z pochyloną głową i zamkniętymi oczami.
Poczułem szarpnięcie za ramiona i znów stanąłem na równe nogi.
– Dzięki za pomoc – wydyszałem podziękowania dla Lily, bo dobrze wiedziałem, że to ona uderzyła Herkulesa w głowę maczugą. – Jeszcze chwila i byłoby po mnie.
– Nie ma za co – przytrzymała mnie, ponieważ nadal było mi słabo. Lily spojrzała do góry. – Co ty właściwie mu zrobiłeś?
– Szczerze, nie mam zielonego pojęcia – odparłem. – Pierwszy raz coś takiego mi się przytrafiło.
– Pewnie to jakaś zdolność po twoim boskim rodzicu.
– Może – podniosłem swojego gladiusa i schowałem go do pochwy na miecz. – Nigdy go nie poznałem, więc mogę jedynie spekulować.
– Nie zostałeś Uznany? – szczerze dziwiła się Lily.
Uznaniem, nazywano chwilę, kiedy któryś z bogów postanowił przyznać się do bycia rodzicem jednego z herosów. Była to niezwykła i wiekopomna chwila, która potrafiła całkowicie zmienić życie takiego kogoś. Głównie dlatego, że z Uznaniem polepszał się status społeczny w obozie, a jak okazywało się, że jesteś synem lub córką jednego z Wielkiej Trójki, to z dnia na dzień mogłeś zostać centurionem kohorty, a nawet i lepiej. Ja jednak nigdy nie zostałem Uznany. Pozycję wśród Rzymian sam musiałem wywalczyć. Niekiedy nawet chwytając się brzytwy.
Robiłem rzeczy, z których nie jestem dumny, ale w końcu udało mi się zabłysnąć pośród legionistów, ale swój status straciłem razem z rozpoczęciem Prac Herkulesa. Chociaż zostałem banitą to i tak nadal wśród żołnierzy cieszę się większym poparciem niż może na to pozwolić sobie pretor. Nie raz kusiło mnie, aby to wykorzystać, ale jednak tego nie zrobiłem.
– Nigdy – odparłem Lily na jej pytanie. – Nie mam nawet pojęcia kim mój boski rodzic mógłby być. Wiem jedynie, że jest rodzaju męskiego.
– Na prawdę? – Lily potarła brodę jak filozof rzymski. – A może nie…
– Nigdy! – schowałem maczugę do futerału na gitarę i zawiesiłem ją sobie na plecach. – Możemy zmienić temat. Musimy dostać się do Las Vegas, a nasz najbliższy środek transportu został zniszczony.
– No, dobra – dobrze wiedziałem, że mi nie odpuści. – Kilometr stąd, na południe jest przystanek autobusowy.
Kiedy upewniliśmy się, że niczego nie zapomnieliśmy, ruszyliśmy w stronę, o której wspomniała Lily. Nadal było ciemno i dziwnie było iść przez tak duże miasto, którego ulice oświetlone były jedynie mdłym światłem latarni. Lily przez całą drogę nie dawała mi spokoju w sprawie mojego ojca. Ach, te dzieci Minerwy. Żyć herosowi nie dadzą, ale z drugiej strony, wreszcie miałem z kim porozmawiać od czasu skazania mnie na Prace Herkulesa. W końcu od tak długiego czasu spotkałem kogoś, kogo mogłem nareszcie nazwać przyjacielem.
2.
– Miasto Grzechu?
– Tak głosiła przepowiednia, a tylko jedno miasto w Stanach jest tak nazywane – odparłam Michaelowi na jego pytanie. Nadal nie dowierzał mi gdzie musimy się udać. – Las Vegas.
Siedzieliśmy w poczekalni na dworcu centralnym w Knoxville. Dotarliśmy tutaj około czwartej nad ranem i każde z nas odczuwało niebywałą chęć położenia się spać. Zajęliśmy miejsca w kawiarni najbliżej wielkiego okna, tak abyśmy mieli widok na miasto. Na stoliku, przy którym siedzieliśmy stały trzy kubki z kawą. Wzięłam jeden z nich i trochę z niego wypiłam.
– No, dobra. W końcu ty przewodzisz tej misji – zdziwiło mnie to jak szybko Michael zgodził się ze mną. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu to, że miasto, do którego mieliśmy się udać jest na drugim końcu Stanów, albo przypomniał sobie, że w Las Vegas są kapliczki udzielające ślubu na miejscu nawet nieletnim. Łatwo było się domyślić o co mu chodziło.
– Już jestem – do naszego stolika dosiadł się Roosevelt kładąc swój plecak przy nodze. Jak na tak wczesną godzinę, był wypoczęty. Nic dziwnego skoro w obozie wstawał o trzeciej, aby poćwiczyć przed śniadaniem. – Mam bilety… do Dallas.
– Do Dallas?! – spojrzałam na niego jak na idiotę. – Wybieramy się do Vegas, a nie do jakiegoś pipidówa w Oklahomie.
– Dallas leży w Teksasie – poprawił mnie Michael.
– Nieważne – znów zwróciłam się do Roosevelta, ale teraz o wiele spokojniejszym tonem. – To były jedyne dostępne bilety o tej porze dnia, prawda?
– Niestety, tak – olbrzym wziął swój kubek z kawą i wypił ją jednym duszkiem. Nic sobie nie robił z tego, że był to wrzątek. Czasami zastanawiało mnie to, jak on to robi? – Wyjazd jest o piątej. Co będziemy robić, aż do tego czasu?
– Może pozwiedzamy miasto? – zaproponował Michael. – Nie lubię bezczynnie czekać.
– W sumie dlaczego, nie? – wzruszył ramionami Roosevelt.
Dopiliśmy kawę i zebraliśmy swoje rzeczy. Jak na tak wczesną porę, dworzec centralny pękał w szwach od nadmiaru ludzi. Nie wiem co o tej godzinie oni mogli robić w takim miejscu. Przecież można pojechać późniejszym pociągiem, a nie od rana czatować pod kasą, nie? My natomiast nie mieliśmy wyboru. Mieliśmy tydzień na wyjazd do Nevady i drogę powrotną do Nowego Jorku.
Dlaczego dano nam tak mało czasu?
Wyszliśmy na dwór. Od razu uderzyło w nas zimno poranka i nieprzyjemny zapach, albo tylko mnie się tak wydawało. Jak już kiedyś wspomniałam, nie byłam po za obozem od dziewięciu lat. Odkąd rozpoczęliśmy podróż z Nowego Jorku cały czas coś mnie zadziwiało. Zaczęło się od czytnika biletów w metrze, potem nieźle zaskoczyło mnie ilu ludzi potrafi się zmieścić w jednym wagonie, albo to jak później, kiedy wreszcie wyszliśmy z podziemia, zobaczyłam mężczyznę, który siedząc na ławce pracował z dziwnym, małym, czarnym urządzeniem. Michael wyjaśnił mi, że był to laptop. Słyszałam o czymś takim, ale wtedy po raz pierwszy zobaczyłam to na własne oczy.
Przeszliśmy wzdłuż jednej z węższych ulic Bostonu, tak aby nadal widzieć budynek dworca. Żadne z nas nie znało tego miejsca, więc lepiej było się w nim nie zgubić. Zwłaszcza ja.
Kiedy szliśmy przez jakieś stare osiedle, potknęłam się. Wylądowałam na ziemi brudząc sobie bluzę. Roosevelt i Michael rzucili mi się na pomoc, kiedy nagle coś przykuło moją uwagę.
– Stójcie – w kałuży znajdującej się przed moimi oczami zobaczyłam coś niezwykłego.
Wyciągnęłam to z wody i wstałam z ziemi.
– Co znalazłaś? – spytał mnie Michael.
– Guzik w kształcie pajączka – podniosłam go do góry, aby lepiej mu się przyjrzeć.
– Możemy już wracać? – Roosevelt spojrzał na zegarek. – Guzik to nic niezwykłego…
– Jest umazany krwią – odparłam podając pajączka olbrzymowi. – Co jak co, ale ja umiem rozpoznać krew i to zwłaszcza ludzką.
– To co? – zobaczyłam dziwny grymas na jego twarzy. – Może ktoś zaciął się przy szyciu…
– Przyjaciele… – przerwał naszą rozmowę Michael, wskazując coś co było za mną. – Spójrzcie.
Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam dziwny, obskurny budynek. Był duży z wielkim neonowym szyldem nad wejściem. Trochę to trwało za nim go odczytałam. Głosił: „Pająk Tka Sieć”, a pod spodem drobnym druczkiem było napisane: „Zakład krawiecki”.
– Czy myślicie o tym samym co ja? – spytałam towarzyszy.
– Że ma to coś wspólnego z przepowiednią, którą wyjawiła ci Reachel? – odparł Michael.
– Tak, zdecydowanie tak – zaczęłam iść w stronę zakładu krawieckiego. Przyjaciele poszli za mną. Zdziwiło mnie to, że Roosevelt wcale się nie sprzeciwił temu, że zapewne szliśmy w jakąś pułapkę. Wszyscy to czuliśmy, ale również każdy z nas chciał sprawdzić jaki związek ma ten budynek z przepowiednią. Ech. Herosi nawet jak wiedzą, że gdzieś jest niebezpiecznie to i tak muszą tam pójść. Ciekawość po prostu zżera nas od środka.
Pchnęłam drzwi zakładu krawieckiego i wszyscy weszliśmy do środka. Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy było bardzo ciemne. Nikłe snopy światła przedzierały się przez pomalowane na czarno okna. Pod ścianami znajdowały się krosna. Wszystkie pracowały, chociaż nikt przy nich nie siedział. Dziwny biały materiał przewijał się przez nie, przechodząc później w nicie, które znajdowały się w całym pomieszczeniu. Były bardzo gęste i zwisały ze wszystkich stron, a w niektórych miejscach tworzyły kołtuny wielkości człowieka.
Przeszliśmy wzdłuż pracujących krosen i stanęliśmy na środku pomieszczenia. Dopiero stąd dojrzeliśmy schody, po których można było się dostać na balkon prowadzący do gabinetu szefa zakładu. Jak na tak mały budynek, sala, w której się znaleźliśmy była niewiarygodnie wielka, a wszystko było pogrążone w tych dziwnych niciach wychodzących z krosen.
– Strasznie upiorne miejsce – stwierdził Michael rozglądając się po pomieszczeniu. – Aż ciarki przechodzą.
– Michael? – położyłam mu dłoń na ramieniu. – Czy tobie te nici, też nie przypominają pajęczyn?
Usłyszeliśmy pisk, tak jakby zacięła się jakaś nienaoliwiona maszyna. Odruchowo cofnęliśmy się. Nagle rozległ się za nami dziwny stukot. Odwróciliśmy się, ale nic niezwykłego nie zauważyliśmy. Powoli zaczęliśmy iść tyłem w stronę wyjścia.
– Eeee, Carly? – zwrócił się do mnie Michael. – Roosevelt zniknął.
Faktycznie. Rozglądając się po pomieszczeniu nie mogłam go nigdzie dojrzeć. Nie mogłam w to uwierzyć. Jak mógł zniknąć? Przecież cały czas był… za nami.
Stukot się powtórzył. Tylko, że tym razem nie mogliśmy określić, z której strony ten dźwięk do nas doszedł. Strach ściskał mnie za gardło, co było dla mnie bardzo dziwne, ponieważ walczyłam już z czterometrowymi potworami, a jednak nadal bałam się dziwnych odgłosów. Spojrzałam w stronę wyjścia i krzyknęłam. Drzwi, którymi tu weszliśmy, nigdzie nie było. Tylko nici i krosna.
Odwróciłam wzrok i zobaczyłam coś jeszcze dziwniejszego. Koło schodów prowadzących na balkon klęczała zjawa. Była niewyraźna i co jakiś czas się rozmywała, aby później powrócić do swojego normalnego kształtu. Na pewno była dziewczyną ubraną w jasną koszulkę i dżinsy. Kiedy zauważyła, że na nią patrzę powiedziała do mnie coś dziwnego:
– Rana na szyi – zjawa się trzęsła. – To ja mu ją zrobiłam.
Nagle znikła. Nie powiedziałam Michealowi o tym, że ją zobaczyłam. Nie chciałam przerazić go na śmierć. Chłopak ma niską odporność na strach, a urazu na całe życie nie chciałam mu przysporzyć. Wyciągnęłam procę z kieszeni, która w mojej dłoni zmieniła się w złoty łuk w kształcie dwóch złączonych ze sobą węży. Wyciągnęłam strzałę z kołczanu przypiętego do pasa. Kiedy Michael zobaczył, że przygotowuję się do walki, wydobył swój krótki miecz, który miał zawieszony na plecach. Spojrzał na mnie. Teraz, kiedy dzierżył broń już nie był przerażony. To jest właśnie ciekawa zaleta herosów. Kiedy każdy z nas jest uzbrojony, to wtedy psychicznie jesteśmy praktycznie nie do ruszenia.
– Carly – odezwał się do mnie Michael. – Jeśli mamy zginąć, to chcę abyś wiedziała…
– …że mnie kochasz? – dokończyłam za niego. – Już dawno się tego domyśliłam.
– Jak?
– Kwiatki przed Wielkim Domem, raczej nie bez przyczyny utworzyły napis „Kocham Carly”, kiedy Chejron poprosił cię, abyś zrobił z nich jakąś „dekorację” – przewróciłam oczami.
– Uhm – udał, że się zakrztusił.
Szczerze nie zdziwiło mnie jego zachowanie w oczekiwaniu na moją odpowiedź, ale tak naprawdę był dla mnie tylko przyjacielem i nie chciałam tego zmieniać. Nie wiedziałam nawet co mu teraz odpowiedzieć, aby go nie urazić. Z tej sytuacji wyratował mnie obniżający się sufit. Przynajmniej z początku to tak wyglądało. Czarna wielka plama zaczęła się do nas zbliżać. Nie popatrzyłam do góry, aby nie poinformować jej o tym, że wiem iż jest ona dokładnie nad nami. Kiedy zbliżyła się dostatecznie blisko, uniosłam łuk i naszpikowałam ją trzema strzałami, które nakładałam na cięciwę z prędkością broni maszynowej. Michael też ją wreszcie zauważył, kiedy z dziwnej plamy wynurzyło się osiem odnóży. To coś skoczyło na nas wydając przy tym dziwne dźwięki klekotania. Schyliliśmy się przed jej atakiem. Ona natomiast pognała do końca sali i odwróciła się w naszą stronę. Teraz wreszcie mogłam lepiej się jej przyjrzeć.
Ta dziwna plama była tak naprawdę kobietą w fioletowym hitonie. Od razu po jej wyglądzie można było poznać, że jest potworem, a nie człowiekiem, ponieważ z miejsca gdzie powinna mieć włosy, wyrastało olbrzymie cielsko pająka. Kobieta miała osiem oczu. Dwoje ludzkich i sześć czerwonych kropek. Z potężnego cielska pająka wyrastało osiem odnóży, które podtrzymywały potwora. Na jej widok wzdrygnęłam się z obrzydzenia.
– Czego obiad chce od Arachne? – kobieta zwróciła się do nas. – Obiad nie powinien walczyć. Obiad musi być potulny. Smaczny gdy krzyczy.
Nawet gdyby potwór się nie przedstawił to i tak bym go rozpoznała. Wszyscy, którzy uważali na lekcjach o potworach w obozie, wiedzieli o słynnej Arachne, która w starożytności wyzwała Atenę na pojedynek tkacki. Kobieta (bo wtedy była jeszcze człowiekiem) utkała piękniejszą tkaninę, niż bogini, przedstawiającą wszystkich bogów olimpijskich, przez co Atena wściekła się na nią. W szale zniszczyła dzieło Arachne i zmieniła ją w pająka. To właśnie ona dała początek nowemu gatunkowi zwanemu po grecku od jej imienia „arachne”, czyli po naszemu po prostu pająk.
– Obiad? Ja jeszcze śniadania nie jadłem – odezwał się Michael.
– To pewnie ona porwała Roosevelta – wskazałam na kołtuny wiszące wśród nici. – Posprawdzaj kokony. Ja zajmę się jędzą.
Posłuchał mnie i podbiegł do najbliższej mumii utkanej z pajęczyn. Ja natomiast naciągnęłam na cięciwę kolejną strzałę. Tak jak zwykle, uruchomił się mój zmysł, pozwalający zobaczyć mi wydarzenia na trzy minuty w przyszłość. Dzięki temu wiedziałam, że Arachne zaatakuje od lewej, a ja powinnam wystrzelić z łuku dokładnie sekundę przed tym jak spróbuje uderzyć mnie odnóżem. Zrobiłam tak jak ustaliłam.
Pajęczyca syknęła na mnie i zaklekotała. Znów spróbowała zaatakować, ale ja byłam szybsza. Przeturlałam się pod potworem, trafiając go przy tym kolejnymi trzema strzałami. Odskoczyłam w lewo przed włochatym odnóżem pajęczycy. O mało co mnie nie zmiażdżyła. Jak na tak wielkiego potwora, Arachne była niewiarygodnie szybka. Kiedy próbowałam wyciągnąć strzałę z kołczanu, podniosła mnie za nogi sprawiając, że cała amunicja do łuku wyleciała mi na ziemię. Zdążyłam złapać tylko dwie strzały za nim pajęczyca rzuciła mną o schody prowadzące na balkon, z którego można było dostać się do pokoju kierownika. Stopnie mocno wbiły mi się w plecy, kiedy twardo wylądowałam. Jęknęłam. Obróciłam głowę w prawo i zobaczyłam coś znajomego. Na trzecim od dołu schodku leżał mały guzik w kształcie pająka. Wtedy mnie olśniło.
– Michael! – krzyknęłam. – Roosevelt jest w pomieszczeniu szefa zakładu!
Nie wiem czy mnie usłyszał. Nigdzie go nie widziałam, ale zauważyłam parę porozrywanych kokonów, pełnych różnorakich trupów.
Podniosłam się z ziemi jednocześnie chowając guzik do kieszeni spodni. Wtedy poczułam tępe uderzenie od tyłu. Przeleciałam na drugą stronę pomieszczenia. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam Arachne powoli zmierzającą w moim kierunku. Uśmiechała się. Byłaby nawet ładna, gdyby z głowy nie wyrastało jej wielkie cielsko pająka. Z jej ust ciekła dziwna, żółta ślina. Zdziwiło mnie to dlaczego, tak wolno poruszała się. Spróbowałam zejść jej z drogi, ale przewróciłam się. Zerknęłam na swoje stopy. Były oblepione żółtą substancją, która przytwierdziła mnie do ziemi. Spróbowałam się wyrwać, ale to nic nie dało. Spojrzałam na potwora. Arachne z pewnością myślała, że już mnie dorwała, ale grubo się myliła.
Naciągnęłam przedostatnią strzałę na cięciwę. Wycelowałam w pajęczycę. Wtedy oczy węży, zdobiących mój łuk zaświeciły na czerwono, a strzała stanęła w ogniu. Uśmiechnęłam się drwiąco.
– Obiad? – było to ostatnie słowo Arachne za nim dostała moją płonącą strzałą. Zaczęła się miotać podpalając jednocześnie nicie znajdujące się w całym pomieszczeniu. Cała sala stanęła w ogniu. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że nie mogę się ruszyć. W duchu zaczęłam panikować.
Nagle cielsko Arachne runęło na ziemię zgniatając parę krosen. Nadal płonęło, ale przez pierś wyrastała jej dwumetrowa włócznia. Za ciała potwora wyłonili się moi przyjaciele.
Michael podbiegł do mnie i uwolnił swoim mieczem od dziwnej, żółtej substancji, natomiast Roosevelt wyciągnął swoją broń z klatki piersiowej Arachne. Splunął na twarz martwego potwora, który rozpłynął się w proch.
Szybko wydostaliśmy się z płonącego zakładu krawieckiego. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się na ulicy, puściliśmy się pędem w stronę dworca centralnego. Zostało nam około dziesięciu minut do odjazdu naszego pociągu. Po drodze, oddałam Rooseveltowi guzik w kształcie pajączka. On skwitował to tylko nikłym uśmiechem, jakbym to co zrobiłam było dobrym żartem.
3.
Nigdy nie słuchajcie herosa, który twierdzi, że dobrze idzie.
Przewodnik Lily sprawił, że zgubiliśmy się w mieście, które odwiedzałem setki razy. Jak to w ogóle możliwe? Szliśmy przez uliczki różnorakiej wielkości i o różnym poziomie czystości.
Dochodziła piąta i chciałem dostać się jak najszybciej do Las Vegas. Może miałem tydzień na znalezienie Rogu Obfitości, ale trzeba pamiętać o tym, że jeszcze musiałem w tym czasie dotrzeć na Olimp, a to miejsce znajdowało się na drugim końcu Stanów. Rzymianie mają bardzo dużo problemów z dostawaniem się do siedziby bogów. Jedna trzecia podróżujących zwykle nigdy nie wraca, a to z niewiadomych powodów. Jednego zje potwór, a inny zostanie zmasakrowany przez stado dzikich wiewiórek. Czasami wydawało mi się, że ta podróż na drugie wybrzeże, jest specjalnie nam utrudniana, jakby bogowie nie chcieli, aby Rzymianie często ich odwiedzali. Zawsze ciekawiło mnie, dlaczego tak jest i niestety niedługo miałem się o tym przekonać.
– Możesz przestać nucić „Attoro Dominatus”? – spytałem Lily, bo ta piosenka nie dawała mi spokoju od ostatnich trzydziestu minut. – Zaczyna mnie to już wkurzać.
– Myślałam, że to ty śpiewasz tę piosenkę… – odparła moja przyjaciółka.
Dobra. Kiedy oboje nie wiemy kto od ponad pół godziny śpiewa ten sam utwór, to można się było spodziewać tylko dwóch rzeczy. Albo dziwnego kolesia, który chodził za nami z radiem, albo potwora. Nawet nie dziwiło mnie to co okazało się prawdą.
Powoli odwróciliśmy się i ujrzeliśmy coś co przysporzyło nas o dreszcze. Stał przed nami czarnoskóry chłopak z wielkim ciemnym afro. Był ubrany w poszarpane dżinsy i zieloną koszulkę o dwa numery za dużą na niego, na której widniał napis: „ANTYSEMICJA Choroba? Czy styl życia?”. Na swoje ogromne afro założył malutką czapkę rastamana. W rękach trzymał duże, oldskulowe radio.
– Faun – stwierdziłem, kiedy czarnoskóry chłopak pomachał do nas, po czym wyciągnął puszkę z kieszeni.
– Witajcie, heroskowie – zwrócił się do nas. – Wreszcie mnie zauważyliście! Jej!
– Mogłeś sam do nas zagadać, a nie chodzić za nami – odparła Lily. – Nie gryziemy. Jeszcze.
– Dobra, dobra. Uspokójcie się, heroskowie – czarnoskóry chłopak nadgryzł puszkę. – Mam sprawę do was.
– A dlaczego sądzisz, że w ogóle cię wysłuchamy? – spytałem go. Dobrze znałem fauny. Zawsze chciały tylko wyżebrać trochę drobnych i nic po za tym.
– Bo chcecie dostać się do Las Vegas – odparł czarnoskóry chłopak.
Szybkim ruchem wyciągnąłem gladiusa i przyłożyłem mu go do szyi. Faun zaczął się pocić.
– Skąd to wiesz? – wycedziłem przez zęby.
– Idę za wami dostatecznie długo – odparł.
– Jack. Zostaw go – Lily skłoniła mnie do schowania broni. – No to czego chcesz, faunie?
– Tak przy okazji zwą mnie Luzak – zachichotałem. – Chcę, abyście pomogli mi pozbyć się olbrzymiego węża z domu.
– A co nam za to zaoferujesz? – spytała Lily.
– Wąż schwytał rzymskiego orła. Jeśli zabijecie gada, to będzie wasz – Luzak dokończył swoją puszkę. W radiu zaczęła lecieć piosenka „Who let the dogs out”.
Rzymskie orły były wielkimi ptakami, na których zwykle latali rzymscy medycy lub zwiadowcy. Były to bardzo majestatyczne zwierzęta, których nie każdy mógł dosiąść. Wielkie i piękne, a przede wszystkim potrafiły pokonywać duże odległości nie męcząc się przy tym zbytnio. Dobrze wytresowany rzymski orzeł to skarb dla każdego legionisty.
– Dobra. Pomożemy ci – odezwałem się do fauna.
– Przysięgasz na imię matki Luzaka? – spytał mnie czarnoskóry chłopak.
– A przysięga na Styks nie wystarczy? – zażartowałem. Faun zrozumiał kawał i zabeczał.
Po krótkich ceregielach z Luzakiem, w końcu skłoniliśmy go do tego, aby zaprowadził nas na miejsce problemu. Okazało się, że dom fauna nie był, aż tak daleko. Weszliśmy do jednego ze starszych bloków i po schodach dostaliśmy się na szczyt budynku.
– Tylko niech wam portki nie spadną z waszych nieowłosionych nóg – ostrzegł nas czarnoskóry chłopak za nim otworzył stalowe drzwi prowadzące na dach. Lily przewróciła oczami, a ja wyciągnąłem miecz.
Faun otworzył drzwi i cała nasza trójka wyskoczyła na zewnątrz. Od razu uderzył nas w nos swąd zgnilizny. Wszędzie były porozwalane puszki, szczątki metalów, pudła po pizzy i inne śmieci żarcio-podobne. Zauważyłem nawet działający telewizor z nadgryzioną anteną. W środku tych odpadków leżał sobie siedmiometrowy wąż. W świetle poranka jego łuski błyszczały czystym złotem. Z jego kołnierza wystawały setki kolców długich chyba na dwa metry. Wąż owinięty był wokół dużego orła. Pióra ptaka były brązowe, ale w świetle promieni słonecznych przyjęły kolor jasnej pomarańczy. Zwierzę spojrzało swoimi pięknymi oczami na mnie i skrzeknęło, kiedy potwór mocniej owinął się wokół niego.
– To Pyton – odezwała się Lily wyciągając nóż ze swojego trampka. – Ten wąż, którego zgładził Apollon.
– Jakieś słabe strony? – spytałem przyjaciółkę, robiąc popisowy młynek w powietrzu swoim mieczem.
– Pod kołnierzem ma nieosłoniętą część skóry – odparła.
Wąż podniósł swoje cielsko na parę metrów w górę i syknął w naszą stronę. Luzak cofnął się do drzwi i zabeczał. Nie czekałem, aż potwór zaatakuje. Zacząłem biec w lewo, aby potem zrobić zwód i pobiec w prawo. Pytona na chwilę to zdezorientowało. Wykorzystałem to przybliżając się do niego. Uderzyłem gladiusem w skórę potwora. Miecz odbił się z brzdękiem nie robiąc żadnej krzywdy wężowi. Orzeł znów zaskrzeczał.
Pyton wykorzystał moje zakłopotanie tą sytuacją i rąbnął mnie głową. Poleciałem do tyłu, lądując wśród stosu puszek, które trochę złagodziły upadek. Szybko z nich wyszedłem i oceniłem sytuację. Wąż ma tylko jedno słabe miejsce za kołnierzem. Trzyma orła w mocnym uścisku. Jesteśmy na dachu. Plan sam ułożył mi się w głowie.
– Lily! – krzyknąłem do przyjaciółki. – Zajmij się orłem jak go uwolnię! Udobruchaj go!
Kiwnęła głową, a ja spojrzałem Pytonowi prosto w oczy.
„Węże wyczuwają strach”. A czy same się boją? Jeśli nie, to teraz będą miały czego się obawiać. Mnie.
Zacząłem biec prosto na potwora, mocno trzymając gladiusa w prawej ręce. Pyton widząc co robię wystrzelił prosto na mnie. Parę sekund przed tym, jak wąż powinien uderzyć we mnie całym swoim ciężarem, podskoczyłem do góry i wylądowałem na karku zwierzęcia. Złapałem za rogi potwora i wykorzystując pęd stworzenia skłoniłem go siłą, aby skręcił w prawo. Oboje wypadliśmy po za dach. Zaczęliśmy spadać w dół. Cztery metry nad ziemią wąż wbił zęby w ścianę przeciwległego bloku, a końcem swojego ogona wsparł się na budynku, z którego przed chwilą spadliśmy. Pyton utworzył ze swojego ciała wielki transparent zawieszony nad ulicą. Pewnie nawet tak go widzieli śmiertelnicy z dołu. Powoli wstałem, nadal trzymając się rogów potwora. Jedną ręką uniosłem miecz do góry, po czym wbiłem go w małe, nieosłonięte miejsce pod kołnierzem węża. Pyton zmienił się w proch. Jedyną rzeczą jaka po nim pozostała, była
jego skóra, z którą powoli zacząłem spadać w dół. Asfalt przybliżał się bardzo szybko. Nie bałem się.
Nagle poczułem pazury na swoich ramionach. Przestałem spadać. Spojrzałem do góry i ujrzałem olbrzymiego orła, który mnie trzymał. Siedziała na nim Lily. Pomachała w moją stronę i uśmiechnęła się. Nakazała orłowi wznieść się wyżej. Wtedy zobaczyłem dach, z którego przed chwilą spadłem. Stał na nim Luzak i tańczył z radości, że wreszcie odzyskał swoje gniazdko. Może ohydne, ale własne. Kiedy mnie zobaczył, zasalutował jak żołnierz przed swoim oficerem. Było w tym dużo komizmu, ale lepsze takie pożegnanie niż żadne.
Kiedy orzeł wznosił się coraz wyżej, ja w tym czasie wspiąłem się po nim i usiadłem za Lily na grzbiecie ptaka.
– To co? Ładnie to tak spadać bez przyjaciółki? – zażartowała.
Skwitowałem to tylko uśmiechem, którego na pewno nie zobaczyła.
– Las Vegas. Nadchodzimy! – Lily skłoniła orła, aby zaczął lecieć na wschód. Było już dość jasno i oboje mogliśmy podziwiać panoramę Los Angeles z lotu ptaka. Dosłownie. Jeszcze przez długi czas mogliśmy się cieszyć widokiem miasta, które w końcu ustąpiło miejsca terenom zielonym. Lecieliśmy w stronę wschodzącego słońca.
Nagle coś w nas uderzyło.
4.
– I co sądzisz?
– Trochę zbyt „teksański” jak na ciebie – odparłam Rooseveltowi na jego pytanie. Byliśmy obecnie w sklepie z pamiątkami w Dallas. Do miasta dojechaliśmy, tak około ósmej wieczorem, ponieważ pociąg miał drobne opóźnienia. Noc spędziliśmy w pobliskim hotelu, a wstaliśmy około piątej rano. Zjedliśmy śniadanie w jakieś restauracji niedaleko dworca. Do odjazdu autobusu do Albuquerque została nam godzina, więc znów rozważyliśmy co możemy porobić to tego czasu. Postanowiliśmy poszlajać się po centrum i przez to właśnie wylądowaliśmy w sklepie z pamiątkami. Pełno było tu śmieci typu, koszulki z flagą Teksasu lub Konfederacji. Dziwne kule śnieżne oraz kubki, ale kiedy je przeglądałam nagle zauważyłam coś co rozśmieszyło mnie, aż do bólu brzucha. Zobaczyłam Roosevelta w kowbojskim kapeluszu. Nie wiem skąd go wytrzasnął. Olbrzym zaczął się w nim przeglądać przed lustrem i robić dziwne pozy oraz miny. Znów zaczęłam się śmiać.
– Chyba go kupię – stwierdził Roosevelt po jakimś czasie.
– Będzie pasował do twojego pajączka – dodał zgryźliwie Michael. – Możesz dokupić jeszcze różowe budki małej kowbojki.
Roosevelt o mało co nie uderzył go. W porę powstrzymałam jego zamiary.
Michael od czasu walki z Arachne zrobił się strasznie zgryźliwy. Nie byłam pewna co jest tego przyczyną, ale się domyślałam.
– Uspokójcie się – spróbowałam załagodzić sytuację. – Na pewno będziecie mieć z czym walczyć jak dotrzemy do Las Vegas.
Przestali skakać sobie do gardeł. Roosevelt podszedł do kasy i zapłacił za swój nowy kapelusz. Michael odprowadził go wzrokiem. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Naszym oczom ukazał się brukowany placyk, dookoła którego znajdowały się różne sklepy i kawiarnie. Na samym jego środku stała duża fontanna, przed którą siedział żebrak grający na gitarze. Przed nogami miał ustawiony futerał na instrument, w której znajdowały się pieniądze. Nie wiem dlaczego, ale przyjrzałam się im lepiej i aż mnie zatkało.
– Chłopaki – zwróciłam na siebie uwagę przyjaciół. – Ten koleś grający na gitarze, przed nami, musi być potworem lub czymś innym, nienaturalnym.
Oboje spojrzeli najpierw na żebraka, a potem na mnie. Najwyraźniej nie dostrzegli tego co ja.
– Ale dlaczego, Carly? – spytał mnie Roosevelt.
– Widzicie jego futerał na gitarę. Znajdują się w niej monety – wskazałam głową w stronę fontanny. – Ale to nie dolary, tylko… drachmy.
Drachmy były grecką walutą używaną w starożytności. Z jednej strony znajdowała się na nich gałązka oliwna, a z drugiej jeden z dwunastu bogów olimpijskich. Herosi nadal używali tych monet, jak zwykłego środka płatniczego, chociaż przestały być wykorzystywane przez śmiertelników już wieki temu. Można było za nie kupować przedmioty w sklepiku obozowym, płacić za iryfon, albo przekupić bardzo nachalnego satyra. Tyle, że te pieniądze, były również używane przez potwory, dlatego jak widziano jakiegoś nieznajomego z garścią drachm, to można było spodziewać się po nim wszystkiego.
Niestety ciekawość, jak zwykle wzięła górę. Powoli podeszliśmy do żebraka, który grał jakąś spokojną, fankową melodię. Teraz mogłam przyjrzeć się mu lepiej. Miał jasne,
rozczochrane włosy i ciemne okulary. Usta przyozdabiał mu buntowniczy uśmiech. Żebrak ubrany był w zlepek czegoś, co kiedyś pewnie było czarnym płaszczem i kupą gazet.
– Dzień Dobry… – przywitałam się wrzucając jedną drachmę do futerału na gitarę.
Żebrak jakby się ożywił. Podniósł wzrok i spojrzał na nas.
– Carly i reszta – wyśpiewał to, przygrywając do tego nową melodię. – Wysłuchać was nie omieszkam.
-Skąd… – znów spojrzałam na wyzywający uśmiech żebraka i uświadomiłem sobie, kim tak naprawdę był. – Tata? Co ty tutaj robisz?
– Próbuję wygrać zakład – odparł Apollo wstając. Nadal wyglądał jak lump.
– Jaki zakład? – spytał boga Michael.
– Że jako pierwsi zdobędziecie Róg Obfitości – żebrak zaczął grać jakąś jazz’ową melodię.
– Pierwsi? To ktoś jeszcze szuka Rogu? – spytałam zaskoczona. Takie wieści to nic dobrego, zwłaszcza, kiedy doprowadzają do starcia z nieznanymi ludźmi lub istotami.
– Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie, ale pomogę ci z dotarciem do niego, tak abyś to ty go zdobyła – bóg zaśmiał się.
– Jak? – spytał Roosevelt poprawiając swój nowy kapelusz.
– Pozwolę wam polecieć moim rydwanem – Apollo przestał grać. – Zakład opiera się na tym, że bogowie nie mogą pomóc żadnej osobie, która wybrała się po Róg Obfitości. Ale nie zabrania wsparcia dla ich towarzyszy. Dlatego wymyśliłem, że jeden z twoich przyjaciół poprowadzi rydwan, a nie ty. Chociaż byłabyś w tym najlepsza. Dobra. To który z was ma prawko?
– Ja mam – Roosevelt podniósł rękę.
– OK – bóg wskazał na parking znajdujący się przy placyku. Podał Rooseveltowi kluczyki. – Mój pojazd, to ta jasno pomarańczowa furgonetka. Odpala się normalnie, a przy reszcie pomoże ci Carly. W końcu już nim latała.
Nigdy nie zapomnę tych ośmiu minut. Przeleciałam wtedy przez pół kontynentu, spalając jakieś pola uprawne w Californii i Teksasie. Ach. Tak, czy siak, nadal pamiętałam jak prowadzi się rydwan Apolla, chociaż minęły już dwa lata.
Na pożegnanie objęłam tatę, a on mocno mnie przytulił, mówiąc coś po grecku. Potem zostawiliśmy go samego przy fontannie, a sami poszliśmy w stronę parkingu. Furgonetki długo nie szukaliśmy, ponieważ była najbardziej rzucającym się w oczy, pojazdem wśród samochodów. Wyglądała, jak te stare auta hipisów z lat osiemdziesiątych. Wsiedliśmy do niej. Roosevelt usiadł na miejscu kierowcy, ja obok niego, a Michael zajął wygodne poduchy z tyłu. Jak na boski pojazd, był niewiarygodnie brudny. Wystrój, też pozostawiał wiele do życzenia.
– A jak potem oddamy ten wóz, twojemu tacie? – spytał mnie Michael.
– Sam wróci, jak z niego wysiądziemy – odparłam. Wiedziałam o tym, ponieważ już to kiedyś widziałam.
Roosevelt przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód zadrżał, a silnik odpalił. Olbrzym wrzucił pierwszy bieg.
– Tylko lekko naciśnij pedał gazu – ostrzegłam go. – Inaczej możemy uderzyć o…
Nie dokończyłam, ponieważ cały pojazd gwałtownie zaczął lecieć w górę. Czułam jak siła pędu wbijała mnie w siedzenie. Cały pojazd trząsł się i wydawał dziwne dźwięki. Przez okno zobaczyłam, że zaczął płonąć. To dobry znak, oznaczający, że jesteśmy na wysokości paru tysięcy metrów nad ziemią.
– Wciśnij pedał hamulca, a potem pociągnij za tą czerwoną dźwignię! – rozkazałam Rooseveltowi, ponieważ zaraz mogliśmy spalić się żywcem. Ironiczne w tym, było to, że my byśmy spłonęli, ale pojazd pozostałby w nienaruszonym stanie.
Olbrzym posłuchał mnie. Kiedy zrobił co mu kazałam, pojazd przestał lecieć w górę i zatrzymał się w powietrzu. Usłyszeliśmy dziwny jęk silników. Dokładnie przed maską naszej furgonetki przeleciał samolot, o mało co nie zahaczając o nas skrzydłem. Patrzyliśmy na tą sytuację w niemym zdziwieniu. Michael skomentował to tylko krótkim słowem „Wow”. Kiedy pojazd przeleciał, zauważyłam, że miał rozgrzany do czerwoności kawałek skrzydła.
– Dobra. Teraz LEKKO wciśnij pedał gazu i włącz to coś – nakazałam Rooseveltowi.
Furgonetka wystrzeliła przed siebie powoli obniżając lot. W końcu znaleźliśmy się na tyle nisko, że widzieliśmy już ziemię. Zbliżając się do niej, ujrzeliśmy w końcu nikłe
światła miasta, leżącego na pustyni.
– Panie i panowie, proszę przygotować pasy. Zaraz lądujemy w Las Vegas – Michael udał pilota.
Wszyscy roześmialiśmy się w tej samej chwili. Wreszcie dotarliśmy do celu naszej podróży, a właściwie to tylko nam się tak wydawało, ponieważ chwilę później stało się coś dziwnego.
Nasza furgonetka uderzyła w orła. I to nie w takiego zwykłego ptaka, lecz w orła giganta. Rąbnięcie było tak potężne, że Roosevelt stracił całkowicie kontrolę nad pojazdem. Zaczęliśmy pikować prosto w dół. Przed nami pojawiła się olbrzymia sterta żelastwa.
Zamknęłam oczy i czekałam na to co nieuchronne.
Koniec Rozdziału Drugiego
Kontynuacja – wkrótce
Pytanie od autora: Który z bohaterów wam się najbardziej podobał i dlaczego?
Siiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiwietne! Koniecznie napisz CD!
Mam kilka zastrzerzeń typu: STARAJ SIĘ NIE ROBIĆ LITERÓWEK!!! itp.
Moje ulubione opowiadanie na blogu. Było kilka błędów, ale przy treści mogą iść się bujać 😀
Arachne, Herkules, Apollo, Pyton i faun w jednym rozdziale? Twoi bohaterowie się nie nudzą 😀
Końcówka genialna, a długość nie ma nic do zarzucenia. Jedno pytanie: kiedy CD? Już wysłany?!
CZEPIASZ SIĘ MNIE (ARACHNE), JA PRZYCZEPIĘ SIĘ DO CIEBIE!
Robisz literówki i błędy językowe (mieszasz związki wyrazowe), a do tego format jest momentami wprost „cudowny” (choć to akurat na 99,9% wina bloga)… Co jeszcze… ODWAL SIĘ OD PAJĄCZKÓW!!!
Ale dwie rzeczy muszę Ci oddać: piszesz wspaniałe, długie opowiadania.
Oj, Arachne, Arachne. Czcigodna Arachne jest wrednym potworem nie możesz zaprzeczyć. Poza tym fajnie się ją wkręca do opek :). Zawsze można na nią zwlić jakąś tragedię w opowiadaniu :). Ale ty jesteś bardzo fajna. Temu też nie można zaprzeczyć :D.
Opo bardzo fajne, punkt dla ciebie, Perses- 😉 😀 :).
Ależ to długie 😀 z pół godziny czytałam ;).
Zdarzają się literówki i drobne błędy, ale całość jest świetna. Dużo się dzieje, a bohaterowie nie próżnują. Czekam na cd 😀
Błędy są, jak w każdym opowiadaniu, ale treść jest świetna. To prawda, blog trochę (chyba) zniekształcił format, ale i tak jest ekstra 😀
Uwielbiam, uwielbiam Długie i wciągające opowiadania, przy których można się odprężyć.
Mi się najbardziej podoba…. Chyba Jack, bo ma taki fajny charakter. Trochę taki „niegrzeczny chłopiec” 😀