„I hate everything about you…
(So) why do I love you?”
Ostrożnie odwijam karteczkę i przez sekundę wpatruję się w zawartość… Mało. Drżącymi palcami wyjmuję zaledwie jedną cieniutką płytkę czegoś, co z wyglądu przypomina krówkę. Przez chwilę walczę ze sobą, ale, jak zwykle, przegrywam.
Substancja momentalnie rozpuszcza się w moich ustach, pozostawiając po sobie leciutki smak imbiru. Po moim ciele rozlewa się przyjemne ciepło i momentalnie odpływam.
###
„-Co on mówi?- pytam zmęczonym głosem.
-Mówi, że twoja babcia to… nie znam tego słowa…- Mick nadal mi pomaga, nawet po tym, co się stało… Jest niezastąpiony. Ściskam jego maleńką dłoń, a mój pięcioletni brat tłumaczy dalej:
-Chodzi o boga-dziewczynę…
-Co? Na pewno dobrze zrozumiałeś?- w moim głosie pobrzmiewa wątpliwość.
-Tak, na pewno.- czyli wszystko jasne… Powinnam była się domyślić już w momencie, gdy okładał tego *** tira kijem od szczotki…
-Mick, spadamy.- mówię z lekka histerycznie.- To chyba jakiś ćpun.- brat wpatruje się we mnie tępo.
-A co to jest ćpun?- wiem, że nic nie zrobimy, dopóki mu nie wyjaśnię (już to przerabialiśmy, ze słowem niecenzuralnym).
-To taki człowiek, który specjalnie bierze rzeczy, które mu szkodzą i sprawiają, że gada głupoty.- wyjaśniam cierpliwie, chociaż osoba, o której rozmawiamy, stoi tuż obok nas.
Chyba coś mi się z głową porobiło… Po wypadku wsiadłam do śmierdzącego petami, przedpotopowego samochodu z nieznanym mi chłopakiem, który na sto procent nie ma prawa jazdy i którego nawet nie rozumiem… Dałam się wywieźć za miasto, na jakieś zadupie, gdzie nie ma nic poza cholernymi truskawkami… i co więcej, zabrałam z sobą brata-przedszkolaka. Gratulacje, Biliku, dostajesz nobla w kategorii „najgłupsza osoba na świecie”… Ale, do ***, czego można się spodziewać po dziewczynie, która właśnie straciła rodziców?!
-Hej!- musiałam stracić kontakt z rzeczywistością. Głupia, głupia, głupia! Mick ciągnie mnie za zakrwawiony rękaw i wygląda tak, jakby zaraz miał się rozpłakać… Czyli tak, jak wygląda od pół godziny.
-On mówi, że ty pójdziesz dalej, a ja nie. Mówi, że smok mnie zje! Billy, ja nie chcę!- mały zaczyna panikować, czepiać się moich spodni i deptać po zdeformowanym glanie. Przez ostatnie trzydzieści minut chyba był w szoku, a teraz otępienie zdaje się powoli mijać…
-Powiedz mu, że może się wypchać. Nigdzie bez ciebie nie idę, mały. W OGÓLE nie zamierzam NIGDZIE iść. No chyba, że do domu.- Do domu… cholera. Czy wytrzymałabym snucie się po pustym mieszkaniu chociaż przez godzinę? Wątpię- popłakałabym się natychmiast…
Mick kończy tłumaczyć, a jego rozmówca gwałtownie protestuje i zaczyna mówić tak szybko, jakby go ktoś gonił. Aż dziwię się, że mój brat w ogóle jest w stanie go zrozumieć…
-Słuchaj!- pięciolatek wygląda na podekscytowanego. Nawet pod warstwą brudu widać, że jego policzki są zaróżowione.
-Słucham! Mów i spadamy.
-On mówi, że ja też mogę wejść. Że ty jesteś… specjalna… i że ja też będę, jak coś wypiję…
-Nie!- przerywam mu, nie na żarty przerażona.- Nic od niego nie bierz, to pewnie jakieś świństwo!- Mick tłumaczy moją wypowiedź, zanim zdążę zasłonić mu usta. Nieznajomy chłopak znów tokuje w tempie karabinu maszynowego, na koniec kładąc jedną dłoń na sercu, a drugą podnosi w górę, jakby przysięgał.
-On obiecywuje… na Styx… że nic nam nie będzie. Mówi, że może pokazać.- jestem zbyt przerażona, by opierniczyć Micka za „obiecywuje na coś”.
W mózgu zapala mi się czerwona lampka i rozlegają się głosy „UWAGA! UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO!”. To nie ćpun, tylko dealer! Chociaż nie, bez sensu, dealer sam gówna nie bierze… Mam kompletny mentlik w głowie. Musimy się ewakuować… może samochodem? ***, nie umiem prowadzić… ale to nie może być trudne…
Musimy stąd wiać, choćbyśmy mieli odlecieć na skrzydełkach z kurczaka… Jak ten koleś chce dla nas dobrze, to ja jestem Jola Rutowicz.
Gość może sobie przysięgać i na własne jaja, a ja i tak mu nie uwierzę!
Chłopak upija z plastikowej butelki łyk czegoś, co wygląda jak olej i uśmiecha się (we własnym mniemaniu) uspokajająco. Patrzę na Micka, chcę mu powiedzieć, że zwiewamy do samochodu, ale… dostrzegam coś kątem oka. Czy ja mam zwidy, czy ten gość naprawdę świeci?!
Zamieram wpół kroku…a mój młodszy brat to wykorzystuje. Wyrywa z ręki nieznajomego butelkę i wypija połowę zawartości, drugą połową oblewając swój błękitny skafander.
-Dobre!- oznajmia. Ja jednak jestem wściekła.
-Wypluj to! Natychmiast!- wydzieram się, jednocześnie potrząsając bratem.
-Bo…co?- nie przychodzi mi do głowy żadna sensowna odpowiedź, więc udzielam bezsensownej:
-Bo…on tam naszczał!- Mick zaczyna się śmiać, jego policzki są zaróżowione, a błękitne oczy szkliste. Coś jest nie tak, cholera, bardzo nie tak!
-Różowe słonie, Billy! Zobacz, latają! I trąbią! Lećmy z nimi, Billy!- O w ***!
Mick osuwa się na ziemię.
Uśmiecha się.
I staje w płomieniach.
-NIE!!!- powstrzymując mdłości, obsypuję ciało brata piaskiem, ale ogień strzela coraz wyżej, a wokół unosi się tłusty odór palonego mięsa. Co dziwne, wydaje mi się, że Micka w ogóle to nie boli. Uśmiecha się. Do końca.
Powoli się odwracam i napotykam wzrok chłopaka. Nawet przez łzy widzę go bardzo wyraźnie. Jego czarne włosy. Jego rozszerzone źrenice. Jego uśmiech.
-***! Morderca! *** ***!- rzucam się na niego i zaczynam okładać go pięściami, a w miejscu, gdzie moje ciało styka się z jego skórą, pojawiają się krwistoczerwone ślady oparzeń.”
***
Budzę się na ziemi, zwinięta w kłębek. Dłonie, stopy i twarz są przeraźliwie zimne, ale resztę ciała pokrywa gorący, klejący pot.
Drżę lekko i zbiera mi się na wymioty.
Nienawidzę tego.
A jednak nie mogę bez tego żyć.
Powalone, wiem. Całe moje życie jest powalone.
***
Chwiejnie wychodzę z lasu i siadam na ławeczce, trawiąc wspomnienia. Dotychczas widziałam domową sielankę sprzed wypadku: dzień, gdy urodził się Mick, lekcja robienia pierogów, której udzielałam Mary, godzina spędzona w środku lasu, w oczekiwaniu na pomoc drogową, mającą zabrać naszego zbuntowanego nissana do warsztatu…
To były maleńkie skrawki normalnego, dobrego życia, wydzierane pazurami z tej nowej, niezrozumiałej rzeczywistości bólu, strachu i niepewności. To tylko ochłapy, ale mnie wystarczały, bo wiedziałam, że nic więcej nie mogę mieć… Niczego innego nie chciałam. Ale teraz nawet to mi zabrano.
Zobaczyłam TEN dzień.
Dzień, w którym straciłam ojca i (już drugą) matkę, a zaraz potem także brata…
W momentach takich jak ten naprawdę myślę, że życie jest nic nie warte.
***
Po dziesięciu minutach siedzenia napełnia mnie siła. Tak dzieje się zawsze- za kilka godzin pobudzenia muszę zapłacić najpierw krótkim omdleniem, a później przeraźliwym bólem głowy i gorączką… Teraz o to nie dbam. Mam ochotę skakać, tańczyć i śpiewać. Lecz zamiast tego idę na trening.
Wszyscy już tam są i gadają o czymś, wyraźnie poruszeni i zaniepokojeni, a ja po raz milionowy przeklinam to, że nic nie rozumiem.
Jakiś wysoki gościu ucisza ich krzykiem, zapewne każąc przygotować się do zajęć.
Gdy milkną ostatnie rozmowy, instruktor zaczyna objaśniać, co będziemy dziś robić, ale nie zadaję sobie trudu i nawet nie próbuję słuchać- i tak nic by to nie dało. Zamiast tego podryguję w miejscu, bo nie mogę doczekać się części praktycznej.
Instruktor daje sygnał do rozpoczęcia ćwiczeń, krzycząc coś niezrozumiałego. Jego zdarty głos brzmi dla mnie jak bawoli ryk…
Nie jestem pewna: widzę go? słyszę? wyczuwam?
Kij wie.
W każdym razie odwracam się na ułamek sekundy przed tym, jak Mistour próbuje klepnąć mnie w ramię. Jego środkowy palec przypadkiem muska mój policzek. Oczywiście, natychmiast odskakuję, ale i tak jest już za późno- na twarzy pozostaje mi paląca jak ogień czerwona pręga i tracę czucie w szczęce. Palec chłopaka na szczęście nadal jest sprawny. Jedynie zmienił kolor- zamiast czarny jest teraz szkarłatny. Dłonie trochę się nam uodporniły.
Mistour coś mamrocze, uznaję, że to przeprosiny. Wzruszam ramionami, na znak, że nic nie szkodzi i możemy zacząć. Wyciągamy miecze.
###
Tak, wiem. Powiedzenie, że jesteście zdziwieni, byłoby eufemizmem. Prawdopodobnie macie ochotę wiać szybciej, niż jeździ Kubica… przyzwyczaicie się. Ja też na początku wpadałam w panikę na widok nastolatka z TAKĄ bronią. To nie jest oręż dla młodzieży!
Noże- spoko, sama potrafię ich używać. Pałki- powszechne na osiedlach i wśród kiboli. Petardy- kiepski ze mnie pirotechnik, ale znałam kilku o wiele lepszych, zbliżonych do mnie wiekiem. Rzutki- dość popularne, łatwo je zrobić i jeszcze łatwiej ich używać (jedyna wada jest taka, że to broń jednorazowa). Glany- nawet nie pytajcie. Ale miecze? Do spacyfikowania dresa raczej ich nie użyjesz…
Myślałam, że to chore i że zabiją mnie w ciągu trzydziestu sekund. A jednak… odkryłam, że jestem w tym całkiem niezła…
Szermierka jest trochę jak taniec. Nie bezsensownie brutalna jak osiedlowa bójka na kije i achtungi, nie prymitywna i zwierzęca jak walka na pięści w szkolnej toalecie. Fizycznie nie różni się od nich za bardzo, ale nie o to chodzi. Ta różnica jest w mojej głowie.
W tym jest coś magicznego. Coś, co sprawia, że to kocham.
***
Przepuszczam pchnięcie pod ramieniem i blokuję miecz pod pachą, mniej więcej w połowie jego długości. Próbuję zrobić dźwignię, przekręcając się tak, by płaz dotknął mojej klatki piersiowej, ale Mistour jest za silny i nie pozwala mi dokończyć obrotu. Zna tę sztuczkę. Zna ją aż za dobrze. Trenujemy razem już od tak dawna, że rozpoznajemy nawzajem swoje ulubione zagrania…
Pozornie impas. Miecz chłopaka jest zaklinowany między moją klatką piersiową, a ramieniem tak, że Mistour nie jest w stanie nim poruszyć w zagrażający mi sposób, ale za to z łatwością przykłada mi lewe przedramię do gardła i pomimo bólu zaczyna mnie dusić.
Oczy zachodzą mi mgłą, charczę i zaczynam na oślep okładać go płazem po krzyżu…
I nagle wszystko wybucha, tonę w morzu czerwieni…
***
-Morderca! ***! Tchórz! Śmieć! ***! Gnój! Zabiję cię, gnoju! ***! ***! Przerobię na szaszłyki! Utopię w szambie! Za…- urywam wpół słowa, a mój miecz zawisa w powietrzu jak zamrożony. ***! Znowu!
Nie zrozumiał słów, ale zrozumiał intencję. Patrzy na mnie, jego oczy to praktycznie same źrenice.
Zakrywam usta dłonią. Znów! Znów straciłam kontrolę!
***
Siedzę na drzewie z twarzą ukrytą w dłoniach i macham nogami w powietrzu, podczas gdy pulsujący ból powoli wkrada się do mojej głowy. Oddałabym wszystko za jedną płytkę imbirowego specyfiku.
Zaciskam pięści.
Nienawidzę go. Czasem tak strasznie go nienawidzę, że kontrolę przejmuje ta najmroczniejsza część mnie.
Ta, która go wyzywa. Ta, która mu grozi. Ta, która wyciąga miecz. Ta, która rozpala dawny płomień.
###
Na początku nienawidziłam go każdą komórką, każdą cząsteczką, każdym atomem ciała, nienawiść była w każdym moim słowie, w każdej myśli, w każdym ruchu i oddechu.
Jednak powoli, bardzo powoli zaczęłam się przełamywać. Stopniowo spychałam negatywne uczucia w głąb siebie, na samo, samiuteńkie dno. Uwięziłam je za cienką barierą, gdzie bulgoczą niczym jezioro magmy… A czasem gwałtownie wydostają się na zewnątrz w postaci erupcji niczym nieuzasadnionej agresji…
Nienawidzę Mistoura.
Ale… on jest jedyną osobą, która w ogóle się do mnie zbliża. Gdyby nie on, nie miałabym do kogo gęby otworzyć ani z kim ćwiczyć na zajęciach. Gdyby nie on, prawdopodobnie cały czas siedziałabym gdzieś w kącie, osowiała i milcząca.
Nie jest ideałem. Nie jest nawet normalnym człowiekiem. Zrobi wszystko, by osiągnąć cel. Zabije mi brata. Poda mi narkotyk. Będzie groziła mi mieczem… Ale jest. I chyba w najbliższym czasie nie zamierza zniknąć.
Czasem, gdy jest mi naprawdę źle, lubię obwiniać go o całe zło na świecie: globalne ocieplenie, głód w Afryce, Justina Biebera, mój antytalent lingwistyczny… i wypadek, w którym zginęli moi rodzice. Tak jest łatwiej.
Można nie zauważać wszystkich dziwnych rzeczy naokoło. Można nie przyjmować do wiadomości tego, że jest się uzależnionym i nawet się nie wie, od czego. Można nie przejmować się tym, że jest się poza nawiasem społecznym. Można po prostu TRWAĆ, a życie zostawić innym.
Chce mi się płakać, a jednocześnie mam ochotę kogoś (czytaj: Mistoura) kopnąć. To miejsce przypomina mi obóz wojskowy pełen członków jakiejś osobliwej sekty, której filozofia bazuje na wierzeniach starożytnych Greków. Ale… oni wszyscy wydają się tacy… szczęśliwi. Owszem- są zgonieni do nieprzytomności. Owszem- ćwiczą do upadłego. Owszem- robią mnóstwo kompletnie nieracjonalnych rzeczy. Ale jest w nich „to coś”. Widać to w ich oczach. Jest tam taki specyficzny błysk. Pewność. Determinacja. Cokolwiek robią, mają przed sobą jakiś wyższy cel. Cel, który jest wart każdego poświecenia.
Nagle cisza zaczyna mi przeszkadzać. Więzić. Dusić. Trzęsę się cała, a skronie wciąż pulsują, ale mam ochotę krzyczeć, chcę zrobić COKOLWIEK co sprawi, że przestaną boleć mnie uszy.
I przypominam sobie ulubioną piosenkę mamy:
Archanioły śląskiej ziemi
W naszych sercach lilia lśni
Archanioły śląskiej ziemi
Wierzymy też w lepsze dni
Archanioły śląskiej ziemi
Weźcie nas pod skrzydła swe
Archanioły śląskiej ziemi
Nie zmienię się!
Jej głos ze wspomnień nakłada się na mój własny, razem wznoszą się i opadają…
To tylko refren, resztę tekstu zabrał mi czas. A jednak… czuję się lepiej. Tak, jakby mama była tuż przy mnie. Bo… może jest? Gdyby mogła wybierać, kim stanie się po śmierci, to jestem pewna, że góry zyskałyby kolejną opiekunkę. Mama kochała góry. Kochała Polskę, choć z niej nie pochodziła…
Mówiła, że jej ojczyzną nie jest Ameryka, kraj, który się jej wyrzekł, lecz Polska, którą darzy bezwarunkowym przywiązaniem. Mama nie mówiła po angielsku, lecz po polsku i co więcej: robiła mniej błędów, niż osoba używająca tego języka od urodzenia… Chodziła po polskich górach, lasach i polach, czasem zabierając mnie ze sobą. Śpiewała polskie piosenki…
Kochała ten kraj. A zwłaszcza góry. Dlatego też od jej śmierci zawsze wyobrażam ją sobie jako anioła, otaczającego swymi skrzydłami osoby i miejsca najdroższe jej sercu.
W mojej głowie jest właśnie archaniołem śląskiej ziemi.
Bierze mnie pod swoje skrzydła.
Słyszę w uchu jej głos: Nie zmienię się!
***
Gwałtownie powracam do rzeczywistości, gdy Mistour niespodziewanie ciągnie mnie za nogę, zwalając z drzewa. Klnę i masuję dolną część pleców, ale przepełnia mnie też dziwna ulga. Przyszedł! Nie obraził się, ani nie uznał mnie za na tyle niebezpieczną, by trzeba było się ode mnie całkowicie odcinać.
Po raz tysięczny przychodzi mi do głowy, że byłby najlepszym przyjacielem na świecie… gdyby nie to, że zabił mi brata i faszeruje mnie podejrzanymi substancjami…
Nienawidzę go za to.
A jednak zaczynam mówić.
-Strasznie cię przepraszam… Poniosło mnie… Ale wiesz, ja czasem naprawdę cię nienawidzę… Nie potrafię tego wytłumaczyć… Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam… A jednocześnie najgorszym… – Mistour słucha uważnie, jakby to mogło mu pomóc w zrozumieniu słów w nieznanym mu języku. Tak wyglądają wszystkie nasze rozmowy: jedno gada, a drugie stara się zrozumieć, albo po prostu słucha głosu. Może dla kogoś normalnego to bez sensu… Ale my przecież nie jesteśmy normalni.
Teraz mówi Mistour. Jak zwykle, nie rozumiem jego słów, ale przez te dwa lata nauczyłam się czytać między wierszami. Wiem, że chłopak jest trochę przestraszony, a trochę zaciekawiony, ma też lekkie poczucie winy…
Skurcz.
Łapie mnie niespodziewanie. Nogi są jak przymurowane, a ruszanie rękoma sprawia potworny ból. Biorę głęboki wdech.
-Dasz mi?- Mistour marszczy brwi, jego mina mówi „nie rozumiem”, więc z wysiłkiem podnoszę prawą dłoń i palcem wskazującym rysuję po wewnętrznej stronie lewej maleńki kwadracik. Nadal brak zrozumienia.
Wzdycham i z jękiem bólu siadam na ziemi, a potem zaczynam rozmasowywać kończyny.
-Tak strasznie mnie wkurza, że nie mogę się z tobą dogadać.- mówię żałośnie.- Próbowałam się uczyć mówić po twojemu, ale nie wychodzi… Jakbym miała w mózgu jakąś blokadę…- Mistour słucha jak zaczarowany, ale dla mnie to smutna prawda. Cudem wykułam kilka podstawowych zwrotów, takich jak „F*** you”, „Shut up”, „S***” i „The largest caffe you have, please”. Przez siedem lat mieszkania w Stanach! To już nie jest brak zaangażowania czy talentu- to normalnie jakaś klątwa…
-Cały czas mówię ci prawdę, ale ty nie rozumiesz moich słów… Równie dobrze mogłabym kłamać, mogłabym przeklinać albo cię obrażać… I tak nie zauważyłbyś różnicy…- w głowie mi się kręci, jestem osłabiona i zaraz zacznę ryczeć. Po raz drugi w ciągu dwóch godzin tracę kontrolę.
^^^
Unoszę się na wprost siedemnastoletniej dziewczyny. Ze zdziwieniem rozpoznaję w drzewie, na którym stoi, sosnę Thalii. Nie znam natomiast języka, w którym śpiewa dziewczyna. Jest dziwny, szeleszczący, jakby zjadała foliowe woreczki, a potem próbowała je zwymiotować… Jej długi, czarny warkocz kołysze się monotonnie w rytm ruchów głowy… ruchów, które znam. Znam je tak samo dobrze jak wzniesioną do nieba twarz, rozpostarte ramiona i nienaturalne wygięcie kręgosłupa, połączone ze staniem na palcach. Ona nie śpiewa w moim języku. Ale śpiewa dokładnie w tej samej pozycji, co ja.
Nagle jej oczy otwierają się, a ja znów czytam z nieziemsko zielonych tęczówek i otchłani źrenic jak z otwartej księgi.
W połowie heroska. Uzależniona od ambrozji. Nie zna angielskiego. Nie ma rodziny. Nie ma przyjaciół. Rozmawia z nią tylko jedna osoba i jedynie dzięki temu jeszcze nie zwariowała. Nie wie, dlaczego tu jest, ani nawet GDZIE jest…
I najwyraźniej mnie nie widzi: unoszę się na wprost niej i macham dłonią, ale dziewczyna wpatruje się w coś za moimi plecami, zatopiona w myślach.
Żal mi jej. Naprawdę mi jej żal. Ale nawet gdybym próbowała ją pocieszyć, nie zrozumiałaby… ***…
-Aj!- krzyczę zaskoczona i odwracam się błyskawicznie, gotowa do walki, gdy ktoś znienacka klepie mnie w ramię. Przed sobą widzę jednak młodą, czarnowłosą kobietę… Kobietę, którą skądś znam! Widziałam ją wieki temu, we śnie. Była wtedy młodsza i nie aż tak poważna, siedziała na uschniętym drzewie, machając nogami…
-Nerezza?- moja wypowiedź to coś pomiędzy pytaniem, a stwierdzeniem. Kobieta uśmiecha się, ale samymi wargami. Jej fioletowe oczy pozostają nieruchome i bez wyrazu.
-Tak. Pozwalam ci tak mnie nazywać.- mówi, jakby była to dla mnie wielka łaska, o której normalni ludzie nawet nie marzą, a to oznacza, że albo jest niemożliwie nadęta, albo… albo jest boginią.
-A więc…- ze zdenerwowania zapominam, że od tego wyrażenia nie zaczyna się zdania-… Nerezzo… Czy mogłabyś oświecić mnie w kilku kwestiach?- kiwa głową na tak, więc biorę głęboki oddech i zaczynam bombardować ją pytaniami:
-Czy ja umarłam?- bogini zaprzecza jednym ruchem ręki, wiec poruszam kolejną nurtującą mnie sprawę:
-Co to za miejsca? Czy one są prawdziwe? Gdzie się znajdują? Bo nie znam kraju, gdzie odbywają się walki gladiatorów… Ani nie widziałam w obozie żadnej osoby nie mówiącej po angielsku… Ani tym bardziej kogoś, kto jest bogiem tylko w jednej czwartej… Czy istnieje na świecie inny obóz? A może to przyszłość lub przeszłość?- oddycham ciężko, jak po pięciokilometrowym biegu w pełnym rynsztunku, a Nerezza znów uśmiecha się samymi wargami i po chwili odpowiada.
-Ach… Zapomniałam już, jacy jesteście wy, śmiertelnicy i herosi…- mówi z lekką pogardą w głosie… Tak, to na pewno jest bogini.
-Myślicie, że wasz świat jest jedyny i niepowtarzalny, czujecie się dumni i wyróżnieni… A wcale tacy nie jesteście. Światów jest wiele, podobnie jak wymiarów, rzeczywistości, alternatyw, wyborów…
-Więc to inne światy?- przerywam jej, poniewczasie uświadamiając sobie, że nie jest to zbyt grzeczne. Ale Nerezza się nie obraża. Powstrzymuje się nawet od makabrycznego pseudo uśmiechu.
-Tak, inne. Starsze. Ten akurat oddzielił się dość wcześnie…
-I dlatego werbują półkrwi herosów?- znów wpadam jej w słowo, ale jestem zbyt bliska zrozumienia tajemnicy, by się tym przejmować. Z niecierpliwością czekam na to, co powie bogini, ale ona jakby to wyczuwa i mam wrażenie, że delektuje się moją niepewnością… Lecz w końcu odpowiada:
-Tak. Tu jest inaczej, niż u was. Nawet złamanie przysięgi na Styks ma inne konsekwencje… Siedem, pięć i trzy. Mówi ci to coś?- jej „uśmiech” powraca, przyprawiając mnie o gęsia skórkę i powodując, że w głowie mam pustkę…
-Yyyy… piętnaście?- już gdy to mówię, wiem, że nie o to chodziło. A Nerezza nie zamierza mnie oświecić, tylko wznosi twarz do nieba i robi coś, co mogłoby uchodzić za wywracanie oczami. Zdaje się mówić „Na Zeusa, jaka ona głupia!”. Jest mi trochę wstyd, ale z drugiej strony jestem wściekła… Mam ochotę wygarnąć tej ***, pyszałkowatej ***, co myślę o tak ostentacyjnym wywyższaniu się, ale osoba, którą w myślach określam takimi epitetami, że uszy więdną, zmienia temat, zanim zdążę zebrać się na odwagę.
-Dobrze, nie mam wiele czasu. Musisz jej pomóc, dziewczyno.- w jej głosie pobrzmiewa niecierpliwość, ale jestem zbyt wściekła, by tak łatwo się poddać i złośliwie o wszystko pytam:
-A niby dlaczego, co?- odpowiedź mnie zaskakuje…
-Bo to moja wnuczka, dziewczyno!- jej głos pali jak kwas, ale chcę zapytać jeszcze o te srebrne plamy na skórze siedemnastolatki… jednak Nerezza jakby to przewiduje i mnie uprzedza:
-Radziłabym ci nauczyć się dobrych manier… A w szczególności zmienić sposób odnoszenia się do starszych…- nie wytrzymuję i znów jej przerywam, wyrzucając z siebie małe tsunami wściekłości:
-Nie zmienię się.- mówię cicho, prawie warcząc- Nigdy się nie zmienię. A już na pewno nie dlatego, że ty mi każesz!- ostatnich słów nie wykrzykuję tylko dlatego, że jakoś nie mogę podnosić głosu… A szkoda, bo bardzo bym chciała wygarnąć stającej przede mną osobie, co o niej myślę. Doprowadza mnie do szału i nawet nie wiem, dlaczego. A może po prostu… nie chcę wiedzieć?
-Szkoda czasu na przepychanki.- mówi, jakbym jej śmiertelnie nie obraziła- No już! Pomóż jej!- ruchem głowy wskazuje w dół, gdzie podczas naszej rozmowy zaszły pewne zmiany.
Po pierwsze: dziewczyna zeszła z drzewa.
Po drugie: pojawił się przy niej ciemnowłosy chłopak. Jego oczy, podobnie jak fragmenty twarzy i dłonie, są czarne niczym bezgwiezdna noc. I równie nieprzeniknione- nie da się z nich wyczytać absolutnie niczego.
-Połóż jej rękę na głowie!- rozkazuje Nerezza, a ja (wyjątkowo) wykonuję polecenie bez szemrania.
I nagle niezrozumiała gadanina siedemnastolatki przekształca się w potok angielskich słów. Co nie znaczy, że nabiera sensu.
-Nienawidzę cię, cholerny idioto! Nienawidzę wszystkiego, co ciebie dotyczy!- krzyczy bliska płaczu dziewczyna- Nie cierpię tego, że nigdy mnie nie zrozumiesz, nie cierpię tego, że nie jestem w stanie cię zniechęcić ani przestraszyć, nie cierpię tego, że mimo tego, że zabiłeś mi brata, zachowujesz się ja mój najlepszy przyjaciel… Ale…wiesz co? Siebie też nie cierpię… Za to, że pomimo tego wszystkiego cię kocham. I za to, że nawet mogę ci to powiedzieć. Bo i tak nic nie zrozumiesz…- ostatnie zdanie kończy się głuchym szlochem. Dziewczyna ukrywa twarz w dłoniach, a wtedy chłopak odpowiada dwoma słowami:
-Jesteś pewna?- dziewczyna gwałtownie unosi głowę, a jej szkliste od łez oczy rozszerzają się z zaskoczenia i strachu.
Cudowne! Jak zawsze zresztą. 😉 Arachne, od jakiegoś czasu zmieniłaś chyba styl pisania, lecz i tak nie przestanę wielbić Twych opek. 😉 Naprawdę piękne.
Ooo… pierwsza. 😀
Genialne! Jak zawsze. I urywek tekstu piosenki od Three Days Grace <3
Wspaniałe. Po prostu genialne.
OŻEŻ ***!!! *** MOJEGO WORDA!!!
Bawił się w kurpiowskie wycinanki i ominął ostatnie poprawki… ja pierpapier, nie bawię się tak!
Mało być:
„Z dedykacją dla wszystkich fanów Three Days Grace i czytelników książek J. Verne.”
Word, I hate everything about you!
Kurdę, czy zawsze jak zaczynam coś łapać w twoich opowiadaniu, musi się wydarzyć coś, co sprawia, że jestem zagubiona ja w Mirabilandi?
Więc dlaczego sądzę, ze twoje opowiadania są genialne? 😀
Wydawało mi się że Arachnr IV (1) było o czym innym… Trochę się zgubilam… Mniejsza z tym, ja *** to jest genialne! Świetne! Cudowne! Padam na kolana I myślę nad czumuż to moi nędzni herosi XIX wieku ukazaly się razem z tym geniuszem… A byłam z nich zadowolona… To jest cudne
Myksa, nie pier***! Ale masz rację- jedynka była o czymś innym, a trójka będzie wyglądać w ogóle kosmicznie… Teraz każda część jest jakby oddzielnym opowiadaniem, połączonym przez jedną postać…
Erynia, naprawdę? Bo nie zauważyłam… A o co dokładnie chodzi? Co konkretnie się zmieniło?
Arachne. Wpędzisz mnie do grobu! To opko bije na głowę moje ostatnie, a byłam z niego zadowolona!
Zgubiłam się już w drugim akapicie. Jakbym coś rozumiała, to pewnie bym napisała, że to j geniusz, ale … naprawdę by się jakieś wytłumaczenie przydało.
I jak czytam o uzależnionych herosach, to się boję o autorów takich opek…
przy tobie moje opka to badziew na czterech kółkach kłaniam się twojemu geniuszowi