Resztę nocy przeleżałam pod łóżkiem i właśnie tam znalazł mnie rano Travis Hood. Stanowczo kazał mi wyjść, ale ja tylko jeszcze bardziej się skuliłam i udawałam, że nie słyszę. Grupowy próbował mnie wyciągnąć, chwytając za ramię, ale kłapnęłam na niego zębami, więc dał sobie spokój i postanowił wezwać wsparcie- Clarisse.
Córka Aresa wkroczyła do domku, tupiąc głośno rozwiązanymi traperami i bez żadnych ceregieli podniosła mebel, pod którym się ukrywałam. Nawrzeszczała na mnie i (przy okazji) na wszystkich pozostałych lokatorów jedenastki, a potem jak burza wypadła na dwór.
Nie czułam się najlepiej, ale postanowiłam nie kusić losu (a raczej panny La Rue) i pójść na śniadanie oraz ewentualnie spróbować coś w siebie wmusić.
Aktualnie siedzę na ławce, ściśnięta pomiędzy Connorem, a nieokreśloną Aello i sączę czarną kawę z wiadrem cukru (normalnie nie słodzę, ale teraz muszę przemycić do organizmu jakieś kalorie). Hoodowie szepczą coś między sobą, ja jestem zajęta powstrzymywaniem wymiotów, a moja sąsiadka jest z natury małomówna (w jej słowniku doliczyłam się równo czterech wyrazów: „daj”, „spać”, „spieprzaj” i „ŁAZAAAM!”), więc domyślacie się pewnie, jak porywająca jest nasza konwersacja.
Bezmyślnie mieszam napój. Próby wmuszenia w siebie czegoś diabli wzięli- całe jedzenie wylądowało w płomieniach (wraz z prośbą, bym nie obrzygała Pana D.)… Czuję pulsowanie tuż nad lewą brwią i już wiem, że cały dzień będzie skopany- tępy, męczący ból głowy nie da mi spokoju przynajmniej do jutra…
Plusk! W mojej kawie ląduje rzodkiewka. Patrzę podejrzliwie na synów Hermesa, ale wyglądają na równie zaskoczonych jak ja, natomiast Aello… Aello uśmiecha się od ucha do ucha, co w połączeniu z jej niezwykłymi oczami (jedną tęczówkę ma stalowoszarą, a drugą ciemnoczerwoną) sprawia, że przypomina Kota z Cheshire.
Nie walnij jej, nie walnij jej nie walnij jej…- powtarzam w myślach. Aello jest… eee… nieco…yyy… niezrównoważona. Nie do końca zdrowa psychicznie. Świrnięta. To osoba, która zanim zabije przeciwnika, przez chwilę tańczy z nim walca, która nie potrafi się bać i z okrzykiem „ŁAZAAAAAAAAAM!” rzuca się na chordę kilkumetrowych potworów, a potem morduje je, nucąc radośnie i wirując jak bąk lub wplatając w jatkę elementy baletu „Jezioro Łabędzie”. W pewnym sensie jest bardziej przerażająca od Clarisse. Córce Aresa zdarzało mi się przygadać, czasem się z nią nie zgadzałam, często się z nią biłam… Z Aello nie zadarłam nigdy- jest zbyt nieprzewidywalna.
Wzdycham głośno, wyciągam rzodkiewkę palcami (przy okazji je sobie parząc), a następnie wrzucam ją w ogień, jakimś cudem trafiając.
Niech ona mnie nie wkurza! Dzisiejszy dzień jest wystarczająco dupny!- proszę w myślach bogów.
Naglę słyszę donośny rechot. To Clarisse manifestuje swoją wesołość, rycząc niczym bawół. Po chwili dołączają się do niej inni, a ja nawet nie jestem zła- wprost przeciwnie, również zaczynam się śmiać. Może ktoś dorosły, jakiś śmiertelny nauczyciel z pierdyliardem dyplomów i iksylionem lat doświadczenia, któremu powaga aż się uszami wylewa, uznałby, że jesteśmy świrnięci. Myliłby się- właśnie takie chwile pozwalają nam nie zwariować w czasach zagrożenia.
Ryzykuję i upijam łyk kawy. Dziwnym trafem rzodkiewka nie wpłynęła negatywnie na jej smak- gdyby tak było, napój dostałby sto jeden punktów w stustopniowej skali obrzydliwości. A tak ma tylko sto…
Pociągam kolejny łyk i krzywię się, bo gorący napój poparzył moją poranioną jamę ustną. Cholera! Muszę coś zrobić, żeby następnym razem się nie pogryźć.
Mimowolnie drżę na samą myśl o „następnym razie”…
***
Macham nogami w powietrzu. Siedzę na murze, który pozostał po wywiezieniu gruzów, popiołów i innych śmieci ze spalonego rok temu magazynu. Taa… sfajczył się dokładnie w moje urodziny! Po prostu super prezent… Choć w sumie zagrożenie życia, pożar oraz „odwiedziny” walącego gnijącym trupem i bagnem potwora to nic nadzwyczajnego w życiu herosa. To po prostu zdarzenie, jakich tysiące. Ale, pomimo tego, pamiętam, jakby to było wczoraj…
Płomienie pełzające po deskach, falujące ściany dymu, nieznośny żar, poparzoną ręka, wybite okno, czerwoną paczuszkę wielkości mojej dłoni, która mogła wysłać cały obóz na Marsa… I wołanie tajemniczego chłopaka.
Do tej pory nie wiem, skąd się wziął i kim był. Nikt tak naprawdę go nie znał, jedyną osobą, z którą w ogóle rozmawiał był Luke… Bo chyba za „rozmowę” nie uznaje się kilku krzyków wytłumionych przez duszące opary palonego lakieru do drewna…
Wyciągam nóż i zaczynam wydłubywać nim nową dziurę w i tak już zmasakrowanym pasku… Ostrze wchodzi z łatwością, choć towarzyszy temu nieprzyjemny dźwięk, od którego jeżą mi się włosy… No tak, skaj. Kurde, jak ja nienawidzę tego badziewia! Następny pasek jaki sobie wyszukam będzie z prawdziwej skóry. O! A może uda się znaleźć taki z metalowymi…
Ułamek sekundy po tym, jak rozlega się trzask, mój nóż już frunie, a ja jestem na nogach z mieczem w dłoni.
-Zachciało ci się herosów, paskudo?! No to chodź!
-Idę, idę!- rozlega się znajomy głos, a ja prawie spadam z wysokości czterech metrów. O cholera! Z krzaków wynurza się potargany Allan.
-Kurcze, już po raz drugi na powitanie chcesz mnie zabić! To jakiś twój zwyczaj, czy jak? Wiesz, tak sobie myślę, że prościej i bezpieczniej jest żółwika przybić. Aaa… to chyba twoje?- unosi nóż.- Bo jakimś dziwnym trafem wylądował parę centymetrów od mojej stopy…- oddycham z ulgą, w duchu błogosławiąc krótki zamach, wykonany praktycznie bez udziału łokcia. Gdybym nie rzuciła w takim pośpiechu, prawdopodobnie syn Apolla wyjmowałby właśnie ostrze z brzucha.
-Czekaj, zaraz zlezę.- mówię. Korci mnie, by po prostu wybić się i zeskoczyć, ale wiem, że lądowanie byłoby nader bolesne, więc zamiast tego ostrożnie opuszczam się po rozwalonym murze. Udaje mi się wcisnąć czubki butów w jakieś szczeliny (to cud, bo glany to nie jest raczej obuwie odpowiednie dla alpinistów), jednak z tej strony nie ma dogodnych uchwytów na dłonie. Przeklinając w myślach, zawisam na czubkach poranionych palców dwa metry nad ziemią i ostrzegam przyjaciela:
-Odsuń się, bo ci na łeb spadnę.
-Złapać cię?- pyta chłopak. Gdybym nie była zajęta utrzymaniem się na ścianie, z chęcią walnęłabym go w… głowę.
-Wypad za krzaki. I stuknij się w łeb.- czekam jeszcze kilka sekund, a potem mięśnie moich ramion i łydek się buntują, więc lekko odbijam się od muru i spadam na ugięte nogi. Auć! Truchtam w miejscu, by pozbyć się kującego bólu w stopach, a Allan podchodzi do mnie i podaje mi nóż i bluzę.
-To twoje, oddaję. Stoisz na warcie, tak?- pyta chłopak.
-Tak. A ty lepiej zasuwaj do szpitala, bo mamy Aresowca na stanie. On wrzeszczy, że chce iść, Clarisse wrzeszczy, że ma iść, wszyscy rozsądni wrzeszczą, że ma zostać… ogólnie super, wielka kłótnia starych ciotek…- podnoszę wzrok i widzę, że chłopak patrzy na mnie poważnie.
-Nie zagaduj mnie, Arachne. Już cię znam. Wiem, co umiesz.- po tych słowach odwraca się i szybko odchodzi.
-O ja…!- wyrywa mi się. Przez własną durnotę straciłam przyjaciela. W pierwszym odruchu chcę pobiec za chłopakiem i pogadać z nim (lub walnąć go w twarz), ale zdaję sobie sprawę, że jeśli to zrobię, to Clarisse mnie zamorduje i zje na surowo. Jak każdą inną osobę, która odważy się zejść z posterunku. Wzdycham więc i obchodzę ścianę, by znów się na nią wdrapać.
Zarzucam bluzę na ramiona. Nie dlatego, że jest mi zimno, po prostu nie bardzo mam co z nią zrobić. Głęboko wciągam powietrze i analizuję zapachy. Na pierwszym planie woń chłopaka, który nie mył się przez co najmniej trzy dni. Wzruszam ramionami. Nie przeszkadza mi to. Dobra, co jeszcze? Ambrozja, to na pewno. I dym, jakiś czas temu, jeszcze przed atakiem na sosnę, byłam na ognisku. Ziemia. Trawa. Kilka innych zapachów…
Nagle coś sobie uświadamiam.
Może to nie inni ludzie czują zbyt mało. Może to ja czuję zbyt wiele… i słyszę zbyt wiele… a widzę zbyt słabo…
Mam ochotę walnąć się w twarz. Arachne, głupolu, w kupie zbiórka! Zaczynam wpatrywać się w rekordowo nudne i wybitnie nieciekawe krzaczory, jakby były co najmniej Koloseum w Rzymie. I nie przejmuję się tym, że łamię jedną z podstawowych zasad obserwacji- jeśli się na czymś nie skupię, to mnie szlag trafi.
***
Dzień był w miarę spokojny, nie „odwiedziło” nas zbyt wiele potworów. Po prawdzie, przypałętała się tylko jedna, nie do końca sprawna umysłowo drakaina, która próbowała pozabijać nas fałszywie śpiewaną piosenką Biebera i butelką po jabolu. W każdym razie zbiegliśmy się jak banda debili, a wystarczyło jedno cięcie miecza, by „Bejbe” skończyło się w połowie zwrotki. Uff! Do tej pory mnie uszy bolą! Do tej pory, czyli do kolacji. Jestem jednocześnie głodna i bliska wymiotów. Zbliża się pora snu… Drżę na samą myśl o tym, co dziś w nocy wypełźnie z mojego jakże kochanego umysłu… Zmutowane kaczki wyśpiewujące „Bejbe”? Nie, było. Krwiożercze szczotki do włosów i szampon z kwasu? Też było. Żyły wypełzające spod skóry? Dupa, też było. Taa, jak się znam, to będzie coś „oryginalnego”…
Zostawiam obskubaną kanapkę na talerzu, z czego natychmiast korzysta Travis- chleb kończy w jego żołądku. Dobrze, że harpie znów pracują… Dwie przygotowują posiłki, a reszta patroluje granice, byśmy mogli posilić się w spokoju. Ciekawe, czy będą łazić po dworze też w nocy? A jeśli nie… Jeśli nie, to już wiem, co zrobię.
Uuoo. Czekam na CD… I już boję się jej kolejnych snów…
jak zwykle pozchizowane i genialne. czekam na cd! 😀
Geniusz! Ale niech coś ciekawszego zacznie się dziać! Styl masz … nie do opisania.
Jak zwykle bosko! Twój geniusz nie ma końca!
Genialne! Jak zawsze świetne. Kocham Twoje opka 😀 😀
Fajne jak zwykle. Tylko nie przeklinaj.