Allan kuli się na ziemi, wśród zeschłych liści. Drży. W ostatnim momencie lekko zmieniam tor lotu śmiercionośnego ostrza, tak że mija jego głowę o kilka centymetrów i wbija się głęboko w ziemię. Gdyby Nareau był zwykłym mieczem, mógłby się wyszczerbić. Gdyby to była zwykła sytuacja, może by mnie to obchodziło. Ale ani moja broń, ani ta chwila nie są zwyczajne.
Padam na kolana. Mówię coś, o wiele za głośno, prawie krzyczę. Słyszę samą siebie niewyraźnie, jakbym miała w uszach watę. Dotykam odsłoniętego ramienia Allana by nim potrząsnąć i doznaję szoku: chłopak jest zimny jak lód. Szybko wstaję z klęczek i z wysiłkiem ciągnę go w górę. Gdy stoi już w miarę pewnie, zmuszam go, by popatrzył mi w twarz. Chcę, by wiedział, że jest wśród przyjaciół, że nie jestem kolejnym potworem, z którym musi się zmierzyć tej nocy. Chcę powiedzieć mu milion różnych rzeczy: że jest bezpieczny, że zaraz zaprowadzę go do Obozu, że dostanie ciepłe jedzenie i że będzie mógł się wyspać. Ale to, czego chcę, w jednej sekundzie rozpada się, niczym lustro rozbite kamieniem.
Allan płacze. Łzy ściekają po jego twarzy, tworząc jasne ścieżki w grubej warstwie brudu. W ułamku sekundy uświadamiam sobie, że coś jest nie tak. Że stało się coś cholernie złego. Chcę zapytać, o co chodzi, ale w tym momencie dzieje się coś dziwnego. Allan przytula się do mnie, a ja jestem tak zaskoczona, że nie protestuję. Chłopak opiera się o mnie, chwieje się, jakby za chwilę miał się przewrócić, jego podbródek wbija się w czubek mojej głowy. Zaczyna trząść się jeszcze mocniej, już nie z zimna lecz od płaczu, zupełnie jak małe dziecko.
-Już dobrze, wszystko dobrze, nic ci się nie stanie, wszystko w porządku…- szepczę, próbując uspokoić nie tylko Allana, ale też siebie. On przecież nie robi nic niebezpiecznego, po prostu bardzo, ale to bardzo potrzebuje pocieszenia i opieki. Jest jak małe dziecko, które ktoś pobił… „A kiedy ostatnio widziałaś „małe dziecko” o głowę wyższe od ciebie i trzymające w kieszeni nóż?”- mówi jakiś wredny głosik wewnątrz mnie, ale każę mu się bujać u mantikory na ogonie. Mam wielką ochotę odskoczyć lub zastosować „pakiecik przeciwzbokowy”, ale zamiast tego zaczynam głaskać chłopaka po włosach i znów szeptać uspokajające słowa.
Po kilku minutach Allan zaczyna mówić. Jego głos jest niewiele głośniejszy od oddechu, a kolejne fale dreszczy rwą słowa na strzępy, więc niewiele rozumiem. Docierają do mnie tylko dwa słowa, powtarzane w kółko: „Zabiłem ją, zabiłem ją, zabiłem ją…”
Stoję jak zaczarowana, nadal machinalnie głaszcząc chłopaka po głowie. Tam, gdzie wbija się teraz jego broda niedługo na sto procent znajdować się będzie porządny siniak… Czuję, że coś ciepłego spływa na moje włosy…
-Opowiedz mi.- szepczę- Opowiedz.
Już myślę, że popełniłam błąd, bo chłopak trzęsie się coraz bardziej, ale nagle przestaje, zastyga w bezruchu. Zaczyna mówić, a jego głos brzmi, jakby czytał sprawozdanie z własnego pogrzebu.
-Biegłem przez las. Usłyszałem coś i chciałem sprawdzić… Zza drzew wypadła dziewczyna. Była ranna, u kresu sił. Na mój widok stanęła… i wtedy wyskoczył piekielny ogar. Strzeliłem do niego, ale chybiłem.- w tym momencie Allan traci zimną krew, powracają łzy i dreszcze.- Gdybym wtedy trafił… Gdybym nie był takim cholernym nieudacznikiem… Powinienem trafić! Nie nadaję się do niczego…- a potem już tylko szlochał.
-Opowiedz mi.- upominam się i robię to nie dla siebie, lecz dla niego. Jestem w stanie z łatwością dośpiewać sobie ciąg dalszy, ale wiem, że jeśli chłopak wyrzuci z siebie to, co go gryzie, może będzie mu odrobinę łatwiej. Proszę ponownie:
-Opowiedz mi.- widzę, że mój przyjaciel się spina, ale zaczyna wypluwać z siebie słowa, jakby każde z nich sprawiało mu ogromny ból.
-Ta dziewczyna… popatrzyła na mnie. W jej wzroku była prośba… „Ratuj mnie!”, to mówiły jej oczy. Nie miała już sił uciekać ani się bronić. Ogar wziął ja za kark… i podrzucił, jak szmacianą lalkę… Spadła głową w dół, na kamienie… Nie przeżyła tego… Jej…- zacina się, ale sekundzie kontynuuje, choć mam wrażenie, że w swojej wypowiedzi opuścił jedno zdanie- A ja stałem. Tylko stałem i patrzyłem. A mogłem coś zrobić! To moja wina!- trzęsie się i raz po raz traci równowagę, omal nie przewracając także mnie. Odsuwam go, ale bardzo delikatnie, żeby nie pomyślał, że go olewam i z nową siłą dociera do mnie, jak bardzo musiał zmarznąć. Bez namysłu zdejmuję bluzę i otulam nią chłopaka, zapinając zamek pod szyję i nakładając kaptur. Zimne powietrze natychmiast atakuje moje ramiona, które momentalnie pokrywa gęsia skórka. Pójście do Obozu i ogrzanie się zyskują najwyższy priorytet, więc prawą ręką obejmuję ramiona Allana (mam z tym niejaki problem, ponieważ znajdują się one na wysokości mojego czoła) i wolno prowadzę go w stronę dalekich zabudowań.
Podczas dwudziestominutowej wędrówki cały czas powtarzam, że będzie dobrze. Chłopak jest tak wyczerpany, że kilkakrotnie potyka się o własne nogi, w pewnym momencie łapiąc moją lewą dłoń, z całej siły wbijając nią paznokcie. Powstrzymuję się, by nie syknąć z bólu i nie wyrwać ręki, prowadzę Allana dalej. Mój przyjaciel zdecydowanie musi się przespać i coś zjeść. W tej kolejności.
Gdy dochodzimy do drzwi infirmerii, ze złością odkrywam, że znowu są zamknięte. Tak jakby ktoś specjalnie starał się utrudnić nam życie. Dwa razy z furią kopię w zamek, ale nic to nie daje, a wręcz szkodzi Allanowi, który porusza się coraz bardziej chwiejnie. Klnę siarczyście i kierujemy się w stronę domku Apolla.
Nie pukam do drzwi. Walę w nie. Słyszę odgłosy szamotaniny, donośne łupnięcie, gdy coś ciężkiego upada na podłogę i kilka starogreckich przekleństw. Po pięciu sekundach drzwi się otwierają i staje w nich Andy z łukiem gotowym do strzału. Gdyby teraz zwolnił cięciwę, pocisk trafiłby w sam środek mojego czoła i prawdopodobnie przeszedłby na wylot… Coraz bardziej pociąga mnie takie wyjście. Nie musiałabym martwić się sytuacją w Obozie, która przerosła mnie już w kilka minut po otruciu sosny. Nie musiałabym martwić się o rannych. Nie musiałabym martwić się o nic…
Prawie żałuję, gdy Andy opuszcza broń i zaskoczony mruga gwałtownie.
-Co jest?- pyta i nie czekając na odpowiedź bierze swojego brata pod ramię i pomaga mi przeprowadzić go przez próg domku i posadzić na łóżku. Jest zadziwiająco silny jak na dziesięciolatka, gdyby nie on prawdopodobnie zwalilibyśmy się na podłogę.
Andy zaczyna przetrząsać piętrzące się na podłodze góry gratów w poszukiwaniu nektaru, ale raz po raz zerka na Allana, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Chyba nie rzucił się na starszego brata z okrzykiem radości, nie zaczął go przytulać i chodzić mu po głowie tylko dlatego, że widział, w jakim on jest stanie. Ci dwaj są jak rodzina, chociaż mają różne matki…
Zdałam sobie sprawę z tego, że Allan nadal kurczowo trzyma moją rękę, więc zaczęłam powoli, jeden po drugim, odginać jego smukłe palce, ukazując pozostawione przez paznokcie krwawe półksiężyce. A potem popełniam błąd: patrzę w jego twarz. Chłopak ma „minę małego szczeniaczka”. „ Dlaczego mi to robisz?”- pytają jego oczy, a potem stają się wilgotne i znów zaczynają płynąć z nich łzy… Nie powiedział wszystkiego, jestem tego pewna. Coś nadal zżera go od środka. Mam wrażenie, że w jego opowieści brakuje jednego, bardzo istotnego fragmentu. Brakuje samego sedna, tego, co uczyniło przeżycia w lesie tak traumatycznymi, co sprawiło, że Allan się załamał…
Andy tryumfalnie unosi dłoń zaciśniętą na butelce po coli wypełnionej nektarem. Spoglądam na miejsce, gdzie młodszy syn Apolla znalazł napój bogów i z obrzydzeniem stwierdzam, że pojemnik został wydobyty spod wysokiej na ponad pół metra sterty brudnych ubrań, okraszonej gęsto zapisanymi i pokreślonymi lub podartymi kartkami wyrwanymi z zeszytu w pięciolinię. Chociaż w sumie… może dzięki temu nektar będzie w miarę ciepły… W końcu procesy gnilne robią swoje…
Andy otwiera butelkę i podaje ją Allanowi, ale osiąga tylko tyle że połowa napoju zamiast w ustach chorego ląduję na jego (i moim) ubraniu- ręka mojego przyjaciela wciąż okropnie się trzęsie. Wzdycham i osobiście przytrzymuję naczynie przy jego ustach. Nie obywa się, oczywiście, bez krztuszenia i prychania, ale przynajmniej rozlewamy o wiele mniej.
Po kilku minutach Allanowi robi się lepiej. Nie trzęsie się już tak bardzo, ale wciąż tamuje mi krążenie w ręce. Wtedy Andy zaczyna wydawać dyspozycję. Czuję ulgę, że nie muszę tego robić ja, ale trochę denerwuje mnie, że rozkazuje mi dziesięciolatek.
-Ty masz spać, jeśli się dowiem, że wyłaziłeś przed ósmą, to przysięgam, że spiorę ci tyłek twoim własnym łukiem i będę miał gdzieś, że jesteś moim starszym bratem.- przez całą wypowiedź celuje palcem w Allana, który, o ile to możliwe, zaciska palce jeszcze mocniej. Potem Andy zwraca się do mnie:
-Nie mogę nic ci kazać, Arachne, ale tobie również radziłbym się położyć. Wyglądasz jak trup! Czy ty w ogóle spałaś?- kręcę głową i odpowiadam:
-Pilnowałam obozu. Nic nie przylazło, ale może w każdej chwili. Wracam na dwór.- wstaję, ale syn Apolla zagradza mi drogę.
-Idziesz do domku.- mówi z naciskiem.- Kładziesz się spać. Inaczej w worki pod oczami będziesz mogła zmieścić pół obozu.- zarzuca łuk na ramię i wychodzi nie czekając na odpowiedź. Wprawdzie to, że po pięciu sekundach wraca, by zabrać polar, nieco psuje efekt, ale i tak widać, że jest zdeterminowany.
Boskie! Aż nie wiem jak opisać ten rozdział! Jestem już zbyt zmęczona, by wymieniać co mi się najbardziej podobało.
Super, jak zwykle. W języku polskim jest tylko jedno słowo, które może oddać wszystkie cechy tego opowiadania – ZAJ*BIŚCIE! Nie ja powinienem pisać książki – ty powinnaś. W moim opowiadaniu brakuje emocji – u ciebie jest ich pełno, ale nie wydaje się, jakby było ich zbyt wiele. No i teksty głównej bohaterki – są jak polewa na cieście – bez nich smakuje dobrze, z nimi – zaj*biście. 😉
Jak zwykle świetne opowiadanie.
@Voyt
@*Annabelle*
Weźcie jakieś tabletki na en.
Chyba że czekacie na opowiadania Arachne 😀
Sorry za „en”. MIało być „sen”.
Hehehe. Ja czekam z niecierpliwością na następną część, bo opowiadanie jest GENIALNE!
Ja też będę czekać z niecierpliwością i mam nadzieję, że się doczekam bo opowiadanko jest superowe.
Voyt, słowo, którego z takim upodobaniem używasz nie pochodzi z języka polskiego, lecz z łaciny podwórkowej. 😀
Na następną część chyba trochę poczekacie, bo jeszcze „leżakuje”, a ja chwilowo nie mam czasu się tym zająć (pisząc ten komentarz jednocześnie uczę się chemii).
W końcu się doczekałam!!! Ostatnio wysiadło mi WI-FI i (słusznie) bałam się że przegapię premierę. Mogę powiedzieć tylko to, że opowiadanie jak zawsze jest GENIALNE, HEROSOWE, BOSKIE, ZAJEBISTE, SUUUPEROWE, ŚWIETNE, ZAJEFAJNE I eee… zabrakło mi przymiotników, ech… Arachne – wymiatasz!!! 😀 😀 😀
PS: Jakby tak popatrzeć to fani i fanki Arachne calutką dobę piszą komentarze, czytają opowiadania i powtarzają, że Arachne jest genialna. To chyba dobry znak???
UWIELBIAM CIĘ ARACHNE, ALE JELI NIE BĘDZIESZ DALEJ PISAŁA TO ZROBIĘ CI KRZYWDĘ!!!!! CZEKAM NA CD!!!!!!!! 😀
Wątpię, żebyś dała radę coś mi zrobić (potrzebowałabyś broni palnej lub czegoś innego działającego na odległość), ale spoko, chyba nie będziesz musiała próbować- nie zamierzam przestać pisać. Podręczę was jeszcze trochę… 😉
Arachne, ty się określ w końcu!
No właśnie!!! Dlaczego nie jesteś jeszcze określona? Jeszcze trochę a zacznę myśleć, że twoim ojcem jest Dionizos i dlatego, że jest taki zapominalski jeszcze Cię nie uznał!
Super! Super! Super! Chcę więcej! Zarąbiste
Arachne, jak ty to robisz, że twoje opowiadania są tak zaje*iste! 😀
Kiedy następna część???!!!
Już wysłana, czeka w kolejce.
genialny rozdział