-Nie.
-Jak to „nie”?
-Tak to. Po prostu.
-Ten chłopak może umrzeć! Allan, bądź człowiekiem! – mówię łamiącym się głosem.
-Nie jestem człowiekiem. A przynajmniej nie całkiem. Nie pozwalam ci, słyszysz? Masz leżeć! A z nim…- widzę, że konwulsyjnie przełyka-… sobie poradzimy. Jakoś. Nie wiem jak, ale jakoś…
-Słuchaj, ja naprawdę już dobrze się czuję…
-Ale jak go zobaczysz, poczujesz się gorzej. Zemdlejesz albo co.
-Uwierz mi, robiłam już gorsze rzeczy…- nie kończę, bo chłopak mi przerywa.
-Arachne, naprawdę, podziwiam cię i w ogóle, ale to… chyba nie ma na świecie nic gorszego.- widzi, że już otwieram usta by zaprotestować, więc dodaje:
-Z resztą nie przeszłaś specjalistycznego szkolenia…- w tym momencie tracę panowanie nad sobą i wpadam mu w słowo:
-…tylko podstawowe. Tak jak wy wszyscy! Więc przestań wymyślać nieistniejące problemy i po prostu pozwól mi to zrobić!- zapada cisza, ciężka jak ołów. Widzę, że chłopakowi też zaraz skończy się cierpliwość i wybuchnie, więc złośliwie proponuję:
-A jeśli zamierzasz się wydzierać, to wyjdź. Ranni potrzebują spokoju.
-Świetnie. Rób, jak chcesz.- mówi i odchodzi. Krzyczę za nim, żeby spadał, skoro jest tchórzem. Słyszę trzy następujące po sobie trzaśnięcia: pierwsze, gdy drzwi z wielką siłą walą we framugę i odskakują od niej, drugie, gdy odbijają się od ściany i trzecie, gdy ostatecznie się zatrzaskują. Zupełnie nad sobą nie panując, wykrzykuję kilka wyzwisk. Ściany tłumią dźwięki, jestem jednak niemal pewna, że usłyszał.
Mam ochotę coś rozwalić. Powoli liczę do dziesięciu i dopiero potem wstaję. Jest nieco lepiej, ale nadal jestem wściekła. „Uspokój się, Arachne!”, rozkazuję samej sobie. Przeklinając pod nosem, przechodzę pomiędzy dwoma rzędami łóżek. Zajęte są tylko trzy. Clarisse ma zamknięte oczy i oddycha równomiernie. Na jej policzki powróciło już nieco koloru. Dalej leży syn Hermesa, ze zmiażdżoną stopą zawiniętą luźno w trójkątną chustę i ułożoną na stosie poduszek. „Śpi jak zabity.”- myślę, i wzdrygam się, widząc te słowa, jarzące się czerwono w moim umyśle. Śpi jak zabity…jak zabity…zabity…
Odganiam czarne myśli i pokonuję kilka metrów dzielące mnie od ostatniego pacjenta. Syn Aresa jest bardzo blady. Widać, że stracił dużo krwi. Rękę ma grubo owiniętą bandażami powyżej których widzę opaskę uciskową.
Na stoliku obok leżą białe rękawiczki, odkażona igła i nitka w sterylnym opakowaniu. Wszystko jest przygotowane, brakuje tylko jednego. Potrzebna jest osoba, która założy rękawiczki, chwyci igłę i wbije ją w ciało.
Po raz pierwszy ogarniają mnie wątpliwości. Patrzę na chłopaka i rozmyślam o tym, co mam zrobić. A jeśli, próbując pomóc, zaszkodzę? A jeśli, zamiast wyleczyć, zabiję? Jeszcze dwie minuty temu byłam zdecydowana i miałam niezachwianą pewność, teraz jednak waham się. A może zostawić to w spokoju i liczyć, że rana sama się zasklepi? Zostawić czy zaszyć, zostawić czy zaszyć, zostawić…
Decyzje. Jak ja ich nienawidzę. Kiedy tylko można, uciekam od nich. Ale teraz nie mam wyjścia- muszę wybrać i prawdopodobnie od tego wyboru zależy życie człowieka.
Próbuję odwlec ten moment, chociaż o kilka minut i postanawiam obejrzeć ranę. Po prostu kupuję czas i dobrze o tym wiem. Nie muszę widzieć tej ręki, żeby wiedzieć, że obrażenie jest paskudne. Odwijam jednak pierwszą warstwę bandaży. I zamieram. Na zewnątrz opatrunek był nieskazitelnie biały, jednak tu widać wyraźne, rdzawe plamy zaschniętej krwi, które na mgnienie oka przybierają w moim umyśle kształt znaku zapytania.
Zaciskam usta. Jeśli przesiąkło aż tutaj…
Kręci mi się w głowie, więc oddycham głęboko. Podchodzę do kranu. Myję i dezynfekuję ręce. Zastanawiam się przez chwilę, czy już włożyć rękawiczki i postanawiam, że jeszcze nie. Znów biorę głęboki wdech i ze wszystkich sił staram się nie rozpłakać. Właściwie kompletnie nie wiem, co robię. No, niby wiem, ale nie wiem. To porąbane, ale tak właśnie czuję. A resztek pewności siebie pozbawia mnie to czyściuteńkie pomieszczenie, nieskazitelne prześcieradła i sterylne narzędzia. Jak na ironię, gdybym miała tylko zwykłą igłę, nitkę, wodę utlenioną, bandaż i chusteczki do nosa, tak jak trzy lata temu, czułabym się lepiej. W razie czego mogłabym zrzucić wszystko na brak odpowiednich narzędzi… Chociaż… czy w takiej sytuacji w ogóle bym spróbowała? Trzy lata temu ryzykowałam tylko swoje życie, z resztą miałam jedenaście lat i myślałam, że zjadłam wszystkie rozumy…
Gdy odwijam opatrunek, po moich policzkach płyną łzy. Każda warstwa bandaży jest czerwieńsza od poprzedniej. Ostatnie są w całości przesiąknięte…
Widziałam już wiele, naprawdę wiele, ran. Niektóre na ciałach innych, sporo na moim własnym. Ale nic, co oglądałam w przeszłości, nie mogło przygotować mnie na TO. W moim żołądku chyba wybuchła Trzecia Wojna Światowa, rozpaczliwie staram się nie zwymiotować. Czepiam się stołu, wywalam język i oddycham przez usta.
Rana ma kilkanaście centymetrów, ale wciąż sącząca się krew uniemożliwia dokładne oszacowanie jej długości. Brzegi są poszarpane, w paru miejscach płaty skór odchodzą od ciała… To nie jest ślad po cięciu noża. To coś nieporównywalnie gorszego. Róg nie był ani tak gładki, ani tak ostry jak sprężynówka. I na pewno nie był czysty…
Drżę na myśl o tym, jakie świństwa mogły się dostać do rany. Może właśnie dlatego krew nie krzepnie?
Zakładam rękawiczki i nawlekam igłę. Usta, bez zgody mózgu, zaczynają wyśpiewywać starogreckie przekleństwa. Przygryzam wargę. Mam nadzieję, że chłopak dostał dość dużą dawkę środka nasennego. Nie byłoby przyjemnie, gdyby ocknął się w środku szycia. A szycia będzie sporo, bo rana jest poszarpana…
Jedną drżącą dłonią wbijam igłę w skórę, drugą przytrzymuję razem brzegi rany. Igła jest bardzo ostra, o wiele lepsza od tej sprzed trzech lat, i z łatwością przebija sprężyste ciało. Robi mi się jeszcze bardziej niedobrze, o ile to w ogóle możliwe. By powstrzymać mdłości, powracam do wyśpiewywania litanii przekleństw. Przeciągam nić i wbijam igłę po raz drugi.
***
Gdy po ponad półgodzinie kończę zszywanie, jestem roztrzęsiona i zlana potem. Rękawiczki mam uwalane krwią, która wciąż sączy się z rany. Jest lepiej, niż przed zaszyciem, ale nadal nie jest dobrze. Nie tworzą się strupy.
Gdy podnoszę głowę, by zdjąć rękawiczki i cisnąć je do kosza, zauważam na stole niewielką tubkę. Z pewnością wcześniej jej tam nie było. Wstaję, by ją obejrzeć i widzę przyczepioną do niej kartkę.
Jak miło o poranku
uratować życie
głupkowi.
Arachne, to powinno pomóc. Bogowie też czasem coś robią, wiesz?
Apollo
PS: Czy podoba ci się mój wiersz?
PSS: Tak, wiem że jestem boski.
Z namaszczeniem odkręcam tubkę. Nie wiem, co jest w środku, nie rozpoznaję tego zapachu. Kojarzy mi się ze świeżym górskim powietrzem… Postanawiam zaufać bogu. Nabieram na palec odrobinę maści i ostrożnie nanoszę ją na brzeg rany.
Przez kilka sekund nic się nie dzieje, a potem specyfik twardnieje, tworząc skorupę. Smaruję całą powierzchnię zaszytego rozcięcia i wkrótce większa część ręki syna Aresa jest jaskrawofioletowa. Jestem tak zestresowana, że mi odbija. Przez chwilę myślę, że chłopakowi nie spodoba się kolor opatrunku. A potem walę się w czoło dłonią w umazanej rękawiczce. Kogo to obchodzi? Ważne, że będzie żył.
Wrzucam rękawiczki do śmietnika i pędzę na oślep, byle dalej od krwi i szpitalnego smrodu. Chcę znaleźć Allana. Może jeszcze godzinę temu, gdy byłam na niego wściekła, mogłabym mu powiedzieć „A nie mówiłam?”. Ale nieprzyjemne przeżycia sprawiły, że nie mam już siły i ochoty się z nim kłócić.
Zwalniam obok stajni. Dopiero teraz zauważam, że jestem boso. No tak, buty zostawiłam w domku, bo nie chciało mi się ich wiązać, a w trakcie walki nie miałam jak po nie wrócić. Teraz chodzenie po kamieniach, ostrej trawie i liczne potknięcia się mszczą. Ranki, choć opatrzone, bolą jak cholera. W myślach dziękuję pedantycznym duchom natury. Wolę nie myśleć, co by było, gdyby na ziemi leżało szkło…
W obozie jest pusto. Nic dziwnego, jest przecież chwilę po siódmej. Normalnie dopiero zbieralibyśmy się na śniadanie. A teraz wszyscy pewnie siedzą w domkach i odsypiają. Może syn Apolla też postanowił się zdrzemnąć?
Zawracam i kieruję się w stronę siódemki.
Wewnątrz domku zastaję jednak tylko Andy’ego, zajętego poprawianiem opatrunku na własnej ręce.
-O, już się obudziłaś.
-Tak. Widziałeś Allana?- pytam.
-Nie. Myślałem, że siedzi z wami w szpitalu.- chłopak spuszcza głowę i wraca do wiązania bandaża. Mówi cicho:
-Mamy problem. Ten syn Aresa…- w tym momencie przerywam mu:
-Już wszystko w porządku. Wasz tatusiek mi pomógł.- widzę, że to zrobiło na nim wrażenie, wygląda na zdziwionego, może nawet trochę zazdrosnego.
-Naprawdę? Zwykle nie raczy ruszyć palcem… A co do Allana, to nie wiem. Może robi obchód po domkach i sprawdza co u rannych? Kazaliśmy tym w lepszej formie wyjść ze szpitala, bo się oddychać nie dało. Może być w jedenastce. Tam jest ten poparzony. Albo u Afrodyty.-milknie na chwilę, a potem kończy z wyraźnym rozbawieniem- Triss się przewróciła i ma siniaczka na nodze. Jest taaaaaaaaka biedna…- w tym momencie nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Wychodzę bez słowa.
Przez następną godzinę chodzę i wypytuję o Allana. Najpierw wstępuję do Hermesa, zakładam buty i pytam jedyną w miarę przytomną osobę, czy nie widziała mojego przyjaciela. Nie widziała. Potem dowiaduję się, że nie było go ani u Afrodyty, ani u Aresa. Coś zaczyna dławić mnie w gardle. Pełna obaw, idę do Wielkiego Domu.
Dionizos jak zwykle popija dietetyczną colę i układa pasjansa. Gdy pytam, czy widział syna Apolla, odpowiada:
-O tak. Widziałem tego twojego głupiego kumpla.- kładzie królową kier na królu pik i dopiero potem kończy- Jak wybiegał z obozu. A teraz spadaj i daj mi skończyć pasjansa.
Suuper! Tylko mogłoby być trochę dłuższe 😉
Fajne! Bardzo się wciągnęłam!
Nie wiem co napisać… Ręce i nogi odmawiały mi posłuszeństwa gdy czytałam opis rany… Zrobiło mi się nawet niedobrze… Muszę się napić zaschło mi w gardle… Niesamowite. Uwielbiam twoje opowiadania Arachne. Ale to opowiadanie to majstersztyk… Biedny Allan… Mam nadzieję, że się znajdzie. Nie mogę się doczekać ciągu dalszego… 😉
Bardzo fajne, podobają mi się te emocje, z jakimi opisałaś operację. Chociaż ja to bym zrobił to śmieszniejsze 😉
Yyy… no to właśnie moja opinia o Tobie zrobiła skok na główkę. Jak można śmiesznie opisać coś takiego?! Bo ja sobie tego nie wyobrażam. Voyt, robiłeś kiedyś coś takiego? Wiesz, jakie to uczucie, gdy mokra od krwi igła ślizga się w dłoni i trzeba użyć siły całej ręki, by w bić ją w ciało? Masz pojęcie, jak śmierdzi krew? I jak od tego smrodu kręci się w głowie? I przede wszystkim: jak wygląda rana? Wyobrażałeś to sobie kiedyś? Bo mi nasuwa się jedno skojarzenie: usta rozchylone w obłąkańczym śmiechu, z wywalającym się ze środka językiem mięsa…
Jeśli potrafisz zrobić z czegoś takiego komedię to na prawdę gratulacje.
PS: Sorry, trochę się wnerwiłam, ale co poradzę. Ja piszę po swojemu, Ty po swojemu i tak jest dobrze. Uwielbiam Twój humor, ale nie chcę Cię małpować. To by podchodziło pod plagiat.
Bardzo ciekawe. Raz zrobiło mi się niedobrze, ale poza tym super.
Bardzo mi sie podoba 😛 choć przy moim częstym występowaniu migreny od razy zrobiło mi sie niedobrze. Zgadzam się, że tego się raczej humorem nie opisze ale są na świecie cudotwórcy.
Dionizos oczywiście swoje i ciekawe gdzie jest Allan? Czekam na cd
Super!!! Błagam o jak najszybszy CD 😀 !!!
Następna część jeszcze „leżakuje”. Za jakiś czas ją wyślę, ale od razu ostrzegam, że jest mocna: sporo przekleństw (niestety, takie mam słownictwo, a jak jestem wkurzona albo przerażona to dodatkowo bawię się w słowotwórstwo i wychodzą prawdziwe mutanty) i dość dziwne przemyślenia (m in. porównanie bogów olimpijskich do dresów). Więc OSTRZEGAM!
Kocham twoje opowiadanie *.*, Dioni jak zwykle wciągnięty w coś rozrywkowego ; D
super! opis rany- blee… Ale ogólnie świetne.
Allan wg. mnie będzie zdrajcą ( moje optymistyczne myślenie)
😉
Czekam na cd, i żeby była długa!!!
swietne ale jak opisywałaś rane i wgl. to mi sie słaabo zroniło. i dalej mii sie ręce trzesą…
ciekawe