Szłam szybkim krokiem przez szkolny korytarz, z opuszczoną głową, trzymając książki pod pachą. Zmierzałam na mój znienawidzony przedmiot – język polski. Dyktando! Koszmar każdego dyslektyka. Nauczyciele wiedzą, jak podręczyć uczniów, mnie szczególnie. Zresztą nic dziwnego – wcale nie zabiegałam o ich przychylność, a wręcz przeciwnie, pyskowałam do nich ile wlezie, kłóciłam się i stawiałam. Po drodze do sali mijałam rozmaitych ludzi – ich też nie lubiłam. Wśród nich przeważali wysportowani, umięśnieni i przygłupi chłopcy i puste księżniczki, tworząc przeróżne, zamknięte na innych grupy. Ja swojej nie miałam – nie posiadałam wielkiego domu, bogatych rodziców i modnych ciuchów. Wychowałam się w innym środowisku – mieszkałam z ojcem w nieciekawej dzielnicy. Dlatego też zostałam odrzucona przez szkolną społeczność. Wcześniej wielokrotnie mnie dręczono, jednak po jakimś czasie nauczyłam się skutecznie bronić i teraz cała ta „śmietanka” obrzuca mnie tylko pogardliwymi spojrzeniami, omijając z daleka. Moją najlepszą i jedyną przyjaciółką została Amelia – znałam ją od dzieciństwa. Trzymałyśmy się razem, próbując przetrwać w tym miejscu. W sumie nie wiem, jak się tu dostałyśmy. I nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze mnie nie wywalili.
Kim jestem? Mam na imię Emila. Charakteryzują mnie długie, rude włosy, blada cera i wyraźne, możne nawet nazbyt ostre rysy twarzy. Zazwyczaj ubieram czarne, gotyckie ubrania, słucham dość ostrej (ale bez przesady) muzyki, łażę po różnorakich koncertach i czasem sama próbuję swoich sił w grze na perkusji, gitarze czy skrzypcach. Pasjonuję się także sportami – pływam, trenuję siatkówkę i koszykówkę. Czy się wyróżniam? Tak, zdecydowanie i wcale nie zamierzam tego zmieniać – mało obchodzi mnie zdanie tych „pustaków”. Wmaszerowałam do sali (spóźniona, a jakże), walnęłam wyzywająco książki na ławkę i usiadłam na krześle. Spojrzałam się na niską, krępą blondynę – polonistkę, która postanowiła jednak (jak zawsze) podjąć ze mną walkę:
– Witam cię Emilio. Usiądź prosto, zabierz nogi ze stołu i wyjmij kartkę, piszemy dyktando. Po moim trupie – pomyślałam, nie zmieniając swojej pozycji.
– Nie słyszałaś, co powiedziałam?
– Słyszałam.
– To wykonaj polecenie.
Ani drgnęłam.
– Przestań wreszcie i posłuchaj, tracimy czas – usłyszałam za sobą piskliwy głosik Alberta – klasowego kujona. Może jego wygląd na to nie wskazywał (nie był chudy, nie nosił okularów, innymi słowy nie pasował do stereotypów), ale zachowywał się bardzo klasycznie – kablował, zawsze wszystko umiał i się wywyższał. Wtedy jednak miał rację, napiszą dyktando chociażby przez ostatnie pięć minut. Będą mieli po prostu bardzo mało czasu. Uśmiechnęłam się na myśl o ich złości. Dobrze im tak, kto mnie dręczył w pierwszej klasie tej szkoły?
– Oczywiście, już się robi – odparłam, po czym wyrwałam kartkę z zeszytu i rzuciłam w chłopaka.
– Natychmiast się uspokój! – krzyczała nauczycielka, ale puszczałam jej uwagi mimo uszu.
I pewnie rozpętałoby się kolejne piekło gdyby nie pan Czarek (jedyny pracownik tej szkoły, którego darzyłam szacunkiem), który zadyszany wpadł do sali. Wydawał się być bardzo przejęty, bo nie zważając na purpurową twarz pani Elżbiety, od razu przeszedł do rzeczy.
– Przepraszam panią na chwilę, muszę porozmawiać z Emilą.
Zwrócił się do mnie:
– Pakuj się, biegnij do szatni i przebieraj się. No już, raz, dwa. Grasz dzisiaj z Króliczkami.
Z naszymi Króliczkami?! Ja nie mogę!
– Przeciwko?
– Orłom
Jeszcze lepiej. Pierwsza drużyna z ostatnią. Kto wpadł na taki pomysł?
– Ale ja nie trenuję piłki nożnej – próbowałam nie dopuścić do swojej kompromitacji.
– Bez żadnego „ale”. Wiem o tym doskonale, ale jesteś jedną z najbardziej wysportowanych dziewczyn. Musimy zagrać. Gdyby chodź trochę interesowało cię życie szkoły, to wiedziałabyś, że uczniowie z Liceum III przyjeżdżają do nas w ramach jakiegoś projektu, gdzie musimy współpracować. I dyrektorzy wymyślili, że dla umilenia czasu, odbędzie się mecz na pobliskim stadionie.
– No to super – powiedziałam z przekąsem.
– Nie narzekaj tylko biegnij już.
Ruszyłam do szatni, ciesząc się jednocześnie, że ominęłam sprawdzian. Lepiej grać niż siedzieć na tej nudnej lekcji. Po jakimś czasie byłam już gotowa i zdruzgotana patrzyłam na moją grupę. Dlatego właśnie unikałam piłki nożnej. Jak można grać z tipsami, rozpuszczonymi włosami i (o zgrozo!) w spódniczkach?! Króliczki (co to za nazwa?) składały się z blondi wyhodowanych w solarium i chudych, nieśmiałych dziewczyn. Wszystkie wybrały ten sport, bo na któryś musiały się zdecydować, a (jak powszechnie wiadomo) nie dbamy za bardzo o piłkę nożną, więc na treningach nic się nie robi. Zresztą mało mnie to wszystko obchodzi. Jeszcze im wszystkim pokażę!
Wyszłam na boisko totalnie podminowana. Obrzuciłam wrogim spojrzeniem trybuny, a potem przeciwniczki – jedenaście silnych, wysportowanych, regularnie trenujących dziewczyn. Oczywiście pewnych siebie, a jakże. Przecież Króliczki są ostatnie w rankingach i tabelach, a Orły pierwsze (ewentualnie drugie).
Mecz rozpoczął się. Od razu przejęłam piłkę, zgrabnie ominęłam atakującego i z rozpędu kopnęłam.
Słupek. Rozległy się jęki rozczarowania. Tupnęłam nogą ze złością. Nagle zakręciło mi się w głowie, a obraz przed oczami rozmazał się, jakby trybuny pokryła gęsta mgła. I wtedy poczułam ciepło. Wypełniło i rozgrzało moje ciało od stóp do głów, dotarło do każdej komórki i pobudziło do pracy. „Sport to twój żywioł”- stwierdził kiedyś pan Czarek. I teraz wiem, że miał rację.
Piłka znalazła się u drużyny przeciwnej, ale, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, odebrała ją chuderlawa okularnica i podała do mnie. Nie zastanawiałam się długo, przejęłam i kopnęłam po raz kolejny. Przez następne kilka sekund widziałam, jak biało-czarna kula unosi się nad ziemię, prześlizga się tuż koło ręki bramkarza i wpada do bramki.
Goooollll!
Na stadionie zapanowała cisza, później gwałtownie przerwana przez wrzask i wiwaty uczniów Liceum I. Przez resztę meczu czułam się jak bogini- zdawałam się unosić nad ziemią, jakbym była niesiona przez niewidzialne skrzydła. Biegałam, ale nie męczyłam się, z łatwością omijałam przeszkody i celnie strzelałam. Zawsze byłam dobra w sporcie, ale nigdy nie posiadałam tyle energii. Działałam na pełnych obrotach – podanie, strzał, gol. Za każdym razem podnosiła się wrzawa, a trener Czarek przybierał coraz to bardziej zaszokowaną minę. Spotkanie zakończyło się (Uwaga! Proszę usiąść!) wynikiem 7:4 oczywiście dla nas. Młodzież się cieszyła, a nauczycielom i dyrektorowi zabrakło słów. Szybko zeszłam z boiska i, ignorując nadmierne zainteresowanie moją osobą, (wyobraźcie sobie, jaka nagle stałam się lubiana i popularna) przebrałam się i ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. Lekcje mam gdzieś – jestem zmęczona. Ominęłam już wiekowe drzewa i pokaźną grupkę osób, przeszłam bez zawahania przez zieloniutki trawnik i widziałam już rozmazany kształt przystanku, gdy nagle usłyszałam:
– Emilio! Zaczekaj! Naprawdę świetnie grałaś! Nie wiem, jak udało Ci się zmotywować zespół do pracy! – krzyknął nauczyciel wf-u, podbiegając do mnie.
– Bardzo mi miło, ale muszę już iść – odpowiedziałam pośpiesznie, intuicyjnie wyczuwając kłopoty.
– Poczekaj chwilę, nie zajmę ci dużo czasu.
Spojrzałam na niego wyczekująco.
– Pomyślałem, że możesz dołączyć na jakiś czas do drużyny i pomożesz nam zdobyć mistrzostwo – zaproponował Pan Czarek.
Poczułam się tak, jakbym walnęła głową w mur.
– To niemożliwe. Gram już w składzie w siatkówkę, kosza i do tego pływam.
– To sobie jeszcze trochę pobiegasz. Z resztą to pomysł dyrektora. Pierwszy trening jutro na siódmej godzinie lekcyjnej.
– Mam religię – odparłam pełna nadziei.
– Wiem o tym, ale katechetka na pewno cię puści.
Ja nie mogę, czego się jeszcze nie robi, żeby zdobyć zawodnika? To mnie prześladuje od dziecka. Odmówiłabym, ale perspektywa poznęcania się nad Króliczkami bardzo mi się podobała.
– Przyjdę, ale teraz niestety śpieszę się. Do widzenia – rzuciłam i odeszłam, zostawiając rozpromienionego, młodego mężczyznę daleko w tyle.
Po pięciu minutach dotarłam do przystanku, wpakowałam się do przepełnionego autobusu i wciąż myślałam o dzisiejszych, trzeba przyznać – dziwnych wydarzeniach. Byłam tak przejęta, że wyszedłszy z autobusu i rozpocząwszy mozolny powrót do domu, nie zauważyłam, że ktoś mnie śledzi. W pewnym momencie wyrwałam się z zamyślenia i zorientowałam się, że coś jest nie tak. Aby sprawdzić moje podejrzenia przyśpieszyłam. Osoba za mną wykonała to samo. Wyraźnie za mną szła i nawet się z tym nie kryła. Znałam tę okolicę bardzo dobrze i wiedziałam, jakie typki tu chodzą. Zaczęłam układać sobie w głowie skomplikowany plan ucieczki i ewentualnego odparcia ataków, gdy poczułam, że ktoś łapie mnie za ramię. Kto? Chłopak, który za mną podążał. Zadnim zdążył cokolwiek zrobić czy powiedzieć, z rozmachu przywaliłam mu w twarz. Blondyn złapał się za nos i zachwiał. Następny cios trafił w kolano, potem brzuch. Leżał, zwijając się z bólu, a ja zaczęłam uciekać.
– Poczekaj chwilę, daj mi wytłumaczyć! – usłyszałam rozpaczliwy krzyk.
Mimo wszystko odwróciłam się. Patrzę, a blond włosy chłopak zamiast nóg człowieka ma zwierzęce, zakończone kopytami.
Szok? Mało powiedziane. Moja postawa radykalnie się zmieniła. Podeszłam do niego, wpatrując się jak w obrazek i zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest efektem badań jakiś szalonych białych fartuchów, którzy to, dysponując niezwykłą wiedzą, skrzyżowali kozę z człowiekiem.
– Wiedziałem, że przyjdziesz, gdy zobaczysz moje nogi – zaczął – twoja ciekawość jest ogromna. Widziałem dzisiaj twój mecz, świetny, genialnie grasz.
– Dać autograf? – Mimo niezwykłości sytuacji nie wahałam się z odpowiedzią.
– Chętnie, ale….
– Chyba żartujesz. Zresztą nie będę z mutantem gadać. Jeśli jesteś kolejnym moim nowym „fanem” to spadaj, bo znów ci przyłożę – przerwałam mu.
– Myślisz, że się dam? – odparł wyzywająco, chwiejnie się podnosząc.
– Nie, w żadnym wypadku. Będziesz się bronił tak zaciekle jak chwilkę wcześniej – odparłam pogardliwie. Po co ja z nim w ogóle gadam?
– Wzięłaś mnie z zaskoczenia – stwierdził. Zrezygnował już z „kozich nóżek”.
– Oczywiście, musiałeś być nieźle zaskoczony. I zdziwiony. Dlaczegóż to dziewczyna, którą śledzisz w dzielnicy o tak złej sławie cię zaatakowała?
– Przestań.
– Ty też, zresztą nie widzę sensu prowadzenia dalej tej rozmowy. Żegnaj – odparłam i zamierzałam odejść, ale zatrzymał mnie.
– Zawsze jesteś taka niemiła i wroga? – spytał.
– Raczej tak, szczególnie dla ludzi- zwierząt.
– Satyrów.
– Co? – wyrwało mi się.
– Jestem satyrem.
– Popatrzyłam na niego z wyraźnym politowaniem.
– Co się tak patrzysz?
– Wiesz, zrobiło mi się ciebie żal – stwierdziłam łagodnie, prawie z czułością – Zachowuję się podle, a ty jesteś pewnie człowiekiem, który został poddany jakimś skomplikowanym eksperymentom i mu się w główce pomieszało. Powinnam ci współczuć. Nawet odwiozłabym cię do psychiatryka, ale nie mam czym.
– Jestem normalny!
– Jasne, jesteś zupełnie normalnym satyrem z mitologii greckiej. Zapewne w poniedziałki gawędzisz z Muzami Apolla, we wtorki grasz w karty z Minotaurem, a w niedziele szalejesz na balu u Zeusa – śmiałam się.
– Nie, to niemożliwe, zresztą zmieńmy temat.
– Dobrze, a więc przejdźmy do rzeczy. Czego chcesz, panie satyrze?- spytałam.
– Mam na imię Robert.
– Czego chcesz panie satyrze? – kontynuowałam niestrudzenie.
Chłopak westchnął i zaczął wymyślać jeszcze większe bzdury:
– Jesteś córką bogini Nike.
– Aha. Coś niesamowitego – Udawałam zainteresowanie i przejęcie – Co tak milczysz, mów dalej.
– Dlatego wygraliście wtedy ten mecz. Chodzę do Liceum III i siedziałem na trybunach. Doskonale wiem, jak trenujecie. Towarzystwo siada na ławkach i gada, a potem rozchodzi się do domów. Z chłopcami jest inaczej, ale te dziewczyny są beznadziejne. Zresztą od dziecka wygrywasz w zawodach sportowych.
Zamilknął, ewidentnie czekając na moją reakcję. Pewnie spodziewa się jakiegoś szoku – pomyślałam.
– Tak właśnie myślałam – odpowiedziałam i osiągnęłam zamierzony cel – zaskoczyłam go.
– Nie skwitujesz tego złośliwym komentarzem?
– Nie.
– To świetnie. Nike już cię zaakceptowała jako swoją córkę. Pamiętasz zawroty głowy i ciepło, które cię ogarnęło? Pokazała wtedy, że uznaje cię jako swoje dziecko. Chodź ze mną, zamieszkasz teraz w Obozie Herosów, bo tu grozi ci niebezpieczeństwo. Uśmiechnął się, myśląc, że udało mu się mnie przekonać.
– Jasne, już idę. – Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem zmierzałam dalej, kierując się w stronę mojego mieszkania.
– Ej, gdzie idziesz!?
– Do Obozu Herosów! Przecież sam o nim mówiłeś! – odkrzyknęłam.
– Ale to nie tędy!
Już go nie słuchałam. Wydawał mi się coraz bardziej podejrzany, więc puściłam się biegiem. Początkowo próbował mnie gonić, ale szybko go zgubiłam. Ta część miasta to na prawdę labirynt – tysiące ulic, uliczek, starannie ukrytych przejść. Wszystko otoczone ponurymi, szarymi, obsmarowanymi i brudnymi domami. Nie trzeba nawet szybko biegać – skręcisz tu, wrócisz tam, ominiesz kilka ulic, puścisz się skrótem, znowu zboczysz w lewo i już. Wariat zgubiony, a Ty stoisz przed moim domem. I tak właśnie zrobiłam. Po chwili znalazłam się przed niewyróżniającym się budynkiem. Pchnęłam rozlatujące się już drzwi i ruszyłam schodami na górę. Mieszkałam w skromnym, dwupokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze. Matki nigdy nie znałam, zginęła w wypadku samochodowym, gdy miałam kilka miesięcy. Przez całe życie mieszkałam z tatą, pracującym w sklepie z częściami samochodowymi. Zarabiał niewiele, ale pieniędzy wystarczyło na opłacenie rachunków i życie przez calutki miesiąc, aż do kolejnej wypłaty. Zastałam go siedzącego w kuchni. Czytał gazetę, popijając herbatę.
– Jak tam w szkole? – usłyszałam pytanie.
– Dobrze. Graliśmy mecz.
– Twoja drużyna wygrała?
– Tak.
– Jak zwykle – Uśmiechnął się, a na jego twarzy pojawiły się zmarszczki. Miał rude włosy, związane w kucyk, zgrabny nos, drobne usta i zielone oczy. Ku jego rozżaleniu odziedziczyłam po nim wszystkie te cechy i stanowiłam jego kopię, a on zawsze chciał, żebym była taka, jak moja matka.
– Dołączyli mnie do drużyny piłkarskiej – powiedziałam, a on skwitował to skinieniem głowy.
– Wiesz, na ulicy zaczepił mnie jakiś delikwent, który miał nogi kozy i w dodatku twierdził, że jest satyrem, a ja córką bogini Nike. Śmieszne! Do tego chciał zabrać mnie do Obozu Herosów. – Roześmiałam się, ale gdy spojrzałam na ojca, uśmiech zniknął. Zbladł i patrzył się w jakiś punkt nieobecnym wzrokiem. Napotkawszy moje świdrujące spojrzenie, natychmiast zmienił postawę, odchrząknął i odpowiedział:
– Rzeczywiście dziwne. I co zrobiłaś?
– Przed czy po tych rewelacjach?
– I przed, i po.
Streściłam mu krótko spotkanie, nabywając stopniowo wątpliwości, więc zakończyłam krótkim pytaniem:
– To nie jest prawda, nie?
– Obawiam się, że satyr nie kłamał. Jesteś herosem. Bogowie olimpijscy i stworzenia mitologiczne faktycznie istnieją, tylko ludzie ich nie widzą za sprawą specjalnej mgły. Jesteś heroską, córką Nike- bogini zwycięstwa. Od lat obserwuję u ciebie podobieństwa. Zauważyłaś, że zawsze wygrywasz zawody sportowe, kłótnie i bójki? To twój talent.
– Skoro tak, to dlaczego nigdy nie odniosłam sukcesu w żadnym konkursie?
– Twoje umiejętności nie są oczywiście bezgraniczne – zwyciężając wszystko zyskałabyś niesamowitą i groźną moc. Wierzono, że Nike opiekuje się sportowcami i wojownikami, więc posiadasz niezwykły talent w tych dwóch dziedzinach. Wiąże się też z tym twój charakter – ostatnie zdanie wypowiedział charakterystycznym, wymownym tonem. I miał rację. Upór, odwaga, dążenie do celu, wytrzymałość, wytrwałość – czy to nie cechy wojownika? Razem z tymi „walorami” wiązały się problemy wychowawcze – upomnienia, wezwania do szkoły i inne numery.
– To dlatego wygraliśmy mecz? Dlatego czuję się lekko, jakbym latała, podczas gry?
– Tak, dokładnie – odpowiedział, odzyskując już w miarę normalny kolor twarzy.
– No dobrze, ale co to ten Obóz Herosów? – chciałam tym pytaniem zakończyć tę bezsensowną rozmowę.
– To takie miejsce, gdzie mieszkają i szkolą się herosi. Są tam bezpieczni i mogą doskonalić swoje umiejętności obok sobie podobnej młodzieży.
Tego się nie spodziewałam.
– I mam niby tam mieszkać?
– Najzupełniej.
– Świetnie, niezmiernie się cieszę i czuje się zaszczycona tą atrakcyjną propozycją, ale wybacz, nie skorzystam – odparłam natychmiast, wstając od stołu.
– Nie ma mowy – oprócz tych zdolności, możesz mieć także inne. Poza tym tu nie jesteś bezpieczna.
– Jakoś przeżyłam całe szesnaście lat i zdaje się, że wygrywam walki, więc…. – nie dokończyłam.
– Zastanów się jeszcze.
– Jasne – rzuciłam i wyszłam z pokoju.
Nie, ja w to nie wierzę – powtarzałam sobie w myśli – Świat zwariował! I razem z nim mój ukochany tatuś!
Jednak wyjaśniałoby to wiele rzeczy, na przykład mecz i moje samopoczucie podczas gry. Ale mam tak po prostu opuścić to wszystko? Zostawić treningi, zawody, instrumenty, przyjaciółkę i wyjechać? A skąd pewność, że stamtąd wyjdę? Takie i podobne myśli kołatały mi w głowie. Dobrze wiedziałam, że tata nie zmusi mnie do wyjazdu, że da mi prawo wyboru. Usiadłam na parapecie. Za oknem rozciągał się dość ponury widok – szary, zaniedbany placyk, który miał być podwórkiem i otaczające go dwupiętrowe, pomazane budynki. Kiedyś posadzono tu roślinność, elegancko postawiono ławeczki i huśtawkę. Kiedyś. Teraz zostały tylko połamane ławki, od których odchodziła farba i dwa drzewa, a ślad po huśtawce i trawie zaginął. Z nudów wodziłam wzrokiem po całym chodniku i rozmyślałam. Przeniosłam wzrok na niebo i słońce, które mnie dzisiaj oślepiło. Zrozumiałam, co zrobię. Może inni rozmyślaliby nad tym kilka dni. Wszyscy, ale nie ja. Pojadę. Mało tego – zamierzam się tam dobrze bawić.
A teraz zostawiam Was, drodzy czytelnicy i idę się pakować.
Fajne!!! Gratulacje!
Fajne.
Super
wow, ale charakterek… będzie CD?
Dziękujemy za miłe komentarze 😀 Jeśli chodzi o ciąg dalszy, to jeszcze nie wiemy.
Filio, czekam na Twoje dane do wysyłki nagrody
Fajne
i wersja super sportowczyni mi się podoba 😛
Gratulacje!!! Świetne opowiadanko:)
Genialne opowiadanie~!
Tak w ogóle to moim zdaniem powinnaś dalej pisać to genialne opowiadanie,ale to będzie Twoja decyzja.Każda jaką podejmiesz będzie dobra.
super to jest