Echidna.
Od pasa w górę ciemnowłosa kobieta o złowrogich, zielonych oczach. Od pasa w dół – olbrzymie cielsko węża, pokryte połyskującymi szmaragdem łuskami.
Próbowałam wycofać się do kabiny, ale kończyny jakby mnie nie słuchały. Po prostu wrosłam w pokład. Dosłownie.
Siłą woli sprawiłam, by w mojej dłoni pojawił się srebrny łuk refleksyjny.
Niestety, na niewiele się zda, kiedy mój cel jest parę kroków dalej. Zacisnęłam palce na mocnym drzewcu.
Sprawdzony sposób na wyrzucenie spięcia z umysłu zawiódł. Pierwszy raz.
Bo do tej pory zawsze walczyłam ramię w ramię z Artemidą i łowczyniami. Teraz ich nie było, a Rose i Louisa gdzieś wywiało. Czyli, że muszę radzić sobie sama.
Trybiki w mojej głowie pracowały z zabójczą prędkością.
Sama, uzbrojona jedynie w łuk i tępy scyzoryk, zakupiony na jakimś straganie, nigdy nie dam jej rady. Ale gdybym…
Tymczasem Echidna była coraz bliżej. Nachylała się nade mną tak, że czułam na twarzy jej cuchnący zgnilizną oddech. Dobra. Wiem co zrobię.
Zwieję jej. I zawołam Louisa i Rose.
Nagle odzyskałam czucie w nogach. Mój absurdalny plan wydawał mi się w tej chwili tak cudowny, że strach wyparował jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Czekałam na chwilę nieuwagi ze strony Echidny, kiedy coś wydało mi się dziwne.
Dlaczego mnie nie zabiła, korzystając z okazji?
Dobra. Będę zastanawiać się później. Teraz…w nogi!
Nie minęła chwila od momentu, w którym postawiłam pierwszy krok, kiedy Echidna rozsypała się w szarobrunatny pył, a spiżowe ostrze z metalicznym brzdękiem upadło na pokład.
Cofnęłam się jak poparzona. Przy barierce stała Rose. Pas, na którym zwykle nosiła miecz, ozdabiał tylko puginał.
Wypuściłam głośno powietrze.
Być może uratowała mi właśnie życie.
– Na co się gapisz? – powiedziała drżącym głosem. – No co?
Zdałam sobie sprawę z mojego głupkowatego wyrazu twarzy. Potrząsnęłam głową, a córka Afrodyty zbliżyła się by podnieść miecz. Nabrałam powietrza równie głośno, jak wcześniej wypuściłam. Dziewczyna patrzyła na mnie wyczekująco.
Przyjrzałam jej się.
W jej oczach nie było już wrogości. Była…właściwie nie wiem, co.
Wzruszyłam ramionami. Rose prychnęła i sprężystym krokiem powędrowała w stronę baru.
W końcu nie wytrzymałam.
– Rose, czekaj! – wydarłam się. Zatrzymała się, a ja dobiegłam do niej moim najlepszym sprintem, roztrącając na wszystkie strony zgromadzonych ludzi.
Zapanowała niezręczna cisza.
– Rose…ja…no, nie chcę się…kłócić…już… ee…. no. – powiedziałam, rumieniąc się. Zawsze, ale to zawsze, kiedy się denerwowałam, sepleniłam i gubiłam się w słowach.
Przez chwilę nic nie mówiła. Bałam się, że mnie spoliczkuje, albo coś. Ona tylko się uśmiechnęła i przytuliła mnie, tworząc zagrożenie dla moich delikatnych żeber.
Co jak co, o taką siłę jej nie posądzałam.
– Dobra…- wyjąkałam – mogłabyś mnie…puścić?
Cofnęła się, wyraźnie speszona.
– Oj. Sorry. – Jej uśmiech rozciągał się od ucha do ucha – po prostu strasznie się cieszę.
Resztę dnia spędziłyśmy na ględzeniu o wszystkim i o niczym, wprawiając biednego Louisa w osłupienie.
Dopiero wtedy, kiedy niebo pokrył aksamitny granat, usypany tysiącami migoczących gwiazd, powlokłam się, stopa za stopą, do kabiny. Ułożyłam się wygodnie na pryczy i zasnęłam z cudowną świadomością posiadania nowego przyjaciela. Znaczy, przyjaciółki…
Przez następne kilka dni nie działo się nic godnego waszej cennej uwagi. Dopiero…któregoś tam dnia (nie mam pamięci do dat), stało się COŚ.
COŚ było Feme, jak później poinformował mnie Louis. Taką skrzydlatą córką Gai, mającą więcej oczu i uszu od samego Argusa.
Ale skąd mnie, łowczyni Artemidy, było to wiedzieć.
Pożeraliśmy właśnie obiad (przez tą cholerną ustawę, każącą łowczynią nie jeść mięsa, musiałam zadowolić się zieleniną), kiedy coś świsnęło mi dokładnie koło ucha. Zatrzymałam się w pół ruchu, z plastikowym widelcem w ustach, i zerknęłam na moich towarzyszy. Najwyraźniej też usłyszeli dźwięk.
Powoli obróciliśmy się na barowych stołkach przystawionych do startej lady.
Nic. Nic, oprócz tego, że w powietrzu wisiało coś niepokojącego. Śmiertelnicy zgromadzeni na pokładzie też musieli to wyczuć, bo zaczęli rozglądać się po statku w całkowitej ciszy.
Przed moim nosem śmignęła jakaś smuga o nieokreślonym kształcie i kolorze, wywołując coś na kształt podmuchu wiatru.
– Co to…? – szepnęłam przez zęby. – Bo ja…
– Ciii. – uciszyła mnie Rose. – Chyba wiem… Aaa!
Przedmiot lecący w naszym kierunku zmusił nas do padnięcia na ziemię. Zakrywając głowę rękoma, patrzyłam przez palce w stronę, z której nadleciał pocisk. Nic tam nie było. Przynajmniej według mnie.
Ludzie, jak bardzo się myliłam!
W miejscu, gdzie wcześniej stał okrągły stolik (w magiczny sposób uległ detonacji) zmaterializowała się postać rodzaju żeńskiego.
Była stosunkowo niska, jak na potwora. Miała krótkie, postrzępione włosy, wyglądające tak, jakby strzygła się tępym nożem kuchennym. W oczach lśniły niebezpieczne ogniki, a twarz rozświetlał paskudny grymas uśmiechu. Była ubrana jedynie w skąpą przepaskę biodrową, a z łopatek wyrastały długie na półtora metra pierzaste skrzydła.
– Na Styks! – jęknęłam. Usłyszałam metaliczny wydźwięk miecza wydobywanego z pochwy.
Nagle stwór rozpędził się, i zaczął biegać w kółko. W sensie, że wokół nas.
To, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o mdłości.
Potwór najpierw się rozdwoił, potem rozdwojone potwory się roztroiły, roztrojone zamieniły się w cztery identyczne stworzenia. Później straciłam rachubę.
– Dobra – mruknęłam, a w mojej dłoni pojawił się łuk – co robimy?
– Yy…s-stoimy w…w miejscu. Jak n-na razie. My-myślę, że powinniśmy coś naprawdę zrobić! – powiedział Louis. Jąkał się. Czyli, że jest naprawdę źle.
Przełknęłam ślinę. Paskudy krążyły w zawrotnym tempie. Czułam, jak kręci mi się w głowie.
Wkrótce nie widziałam nic, oprócz wszechobecnych smug. Ciągle się zbliżały, zacieśniając i tak nieduży krąg. Jak, na Zeusa, mamy z tym walczyć?
Wystrzeliłam kilka lekkich strzał. Parę wbiło się w lśniący bielą pokład, lot innych zatrzymał się na balustradzie, a jeszcze inne przeleciały i przez nią, po czym wpadały do wody z cichym chlupnięciem.
Nie trafiłam ani razu. Popatrzyłam żałośnie na długi, zdobiony ornamentami łuk refleksyjny. Broń, która rzadko kiedy zawodziła, była bezużyteczna.
Znowu.
Z westchnięciem, kazałam łukowi wraz z kołczanem zniknąć. Wydobyłam z pochwy krótki sztylet, z którym od ataku Echidny się nie rozstaję.
– Pff… – jęknęłam – chyba…
Nie dokończyłam. Rose i Louis zaszarżowali. Bez skutku. Potworom udawało się uniknąć ciosu.
W pewnym momencie Louisa odrzuciło do tyłu. Podbiegłam do niego, jak ostatnia idiotka. Nie spojrzałam nawet na tamto coś.
Dopadłam do chłopaka, i upewniając się, że wszystko jest ok., rozejrzałam się.
Dotarło do mnie, że potwór chce odciągnąć Rose.
Dziewczyna stała na drugim końcu statku, a drogę do nas oddzielała jej teraz mieniąca się srebrem, ruchoma smuga. Co chwilę cięła mieczem. Ostrze przechodziło przez ciało potwora jak…jak przez masło, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.
Dobra. Coś trzeba zrobić, nie?
Zerknęłam na ledwo przytomnego Louisa. Był cały czerwony, nie licząc białej ramówki wokół ust. Jednak kurczowo ściskał rękojeść miecza, tak mocno, że jego knykcie całkowicie pobielały.
Szybkim ruchem wyszarpnęłam mu broń z ręki.
Zatoczyłam się, nie będąc przygotowana na taki ciężar. Niesamowitym wysiłkiem, zdołałam unieść go i powlec za sobą, by zaatakować (chociaż wiedziałam, że efekt będzie marny – jeszcze nigdy nie miałam w dłoni tego żelastwa).
Dysząc jak mops, powlokłam się w stronę burty. Usiłowałam zamachnąć, ale mosiężna broń pociągnęła mnie w przód, przez co rozwaliłam się jak długa. Podniosłam się.
Zaczęłam ryczeć. Moje nerwy były na skraju wyczerpania, a ja sama trzęsłam się ze strachu.
Przez gęstą powłokę łez widziałam tyle, co nic. Niewyraźnie kontury.
A z wydarzeń, które nastąpiły potem, pamiętam tylko ból. Cholerny, rozrywający czaszkę ból. Później przyrównywałam go do petardy; tak, jakby ktoś wrzucił ci ją podpaloną do głowy i zwiał.
Straszne. Znaczy te zakończenie, bo opowiadanie jest super. Bardzo ciekawe i wciągające. Tylko zakończenie dramatyczne
zgadzam się z *Annabelle*! Ciekawe co będzie dalej…
GENIALNE! Ja kocham takie zakończenia… 😛
genialne, przyjemnie się czyta
Super. Bardzo mi się podoba. Zakończenie spoko. Mamy rozumieć, że zginęła, tak? Naprawdę cudne. Mogę prosić o kontynuacje?
super