Przygryzłam spękane wargi i wlepiłam wzrok w wysoką szatynkę, o niezwykle brązowych oczach. Zaraz, jak ona się nazywała? Rose? Rose McRowan. No tak. Nie mogli wybrać gorszego imienia.
Ale to nie moja sprawa. Moją sprawą jest to, że ona ma jechać ze mną na misję. Zastanawiacie się, w czym kłopot? Otóż w tym, że się nie dogadujemy zbyt dobrze.
Przez te parę dni na Obozie już się…hmm, poznałyśmy.
Bo wiecie, od wygłoszenia przepowiedni minęło już trochę czasu.
Wszystko zaczęło się od bitwy o sztandar. Sprzątnęła mi sztandar sprzed nosa. A kiedy po rozgrywce dowiedziałam się, że jest córką Afrodyty, miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
Od tej pory skaczemy sobie do gardła jak Scylla i Charybda.
– Dziewczęta, poznajcie się. Alexandro, to jest Rose, Rose…
– My się już chyba znamy, prawda? – przerwałam ze słodkim uśmiechem, mówiącym „prędzej czy później cię zabiję”.
– Taaak – przeciągnęła Rose – znamy się.
Chejron przyjrzał się nam uważnie, ale kontynuował.
– Świetnie. A to…to jest Louis – powiedział, wskazując chuderlawego blondyna. – Syn Apolla.
Chłopak pomachał nam i uśmiechnął się. Jeżeli jest tak podobny do ojca z charakteru, jak z wyglądu, nie gwarantuję, że będę trzymać nad sobą kontrolę.
A w ogóle to chłopak. Nie powinien jechać na misję ze mną.
– Chejronie, nie pojadę na misję z chłopakiem – burknęłam.
Pokręcił głową. Louis zdawał się niczego nie słyszeć.
– Przyda wam się.
Mruknął, po czym odgalopował w stronę lasu.
Uznałam to za koniec rozmowy.
– Dobra, idę do domku. – powiedziałam przez zęby. – Na razie.
Uśmiechnęłam się drwiąco do Rose, która chyba próbowała ukatrupić mnie wzrokiem i luźnym krokiem powędrowałam do domku numer osiem, zostawiając Louisa na pastwę losu.
Mówiąc delikatnie, byłam bardzo niezadowolona.
Mam cudownych towarzyszy niedoli, jaką jest ta cała misja. Ciągle nie mogę przyzwyczaić się do tego, że to ja będę nią dowodzić…na Styks, po co wtedy lazłam pod tą werandę?
Przekroczyłam próg domku Artemidy. Przeszłam po drewnianej podłodze i runęłam na łóżko, nawet nie zdejmując butów.
Nagle poczułam straszne zmęczenie. Powieki ciążyły jak ołów, świat rozmazywał się przed oczami… chcąc zagłuszyć senność poczłapałam do okna po przeciwnej stronie domku.
Ściemniało się.
Na nocnym niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy, a księżyc przysłaniały chmury-kolosy.
Przetarłam oczy i zerknęłam na zegarek. Za kilkanaście godzin miałam siedzieć wraz z Rose i Louisem w rozpadającej się furgonetce prowadzonej przez stuokiego Argusa.
To mnie przerażało.
Dobra. Nie ma sensu tu siedzieć. I tak nikogo nie ma w domku…pewnie poszły z Artemidą na ognisko, czy coś… Pośpiesznie zrzuciłam ubranie i usnęłam, jak później oznajmiła budząca mnie Rose, pochrapując.
Budzik zadzwonił zdecydowanie za wcześnie. Nie do końca oprzytomniała, wymacałam go na przysadzistej szafce i rzuciłam nim przez cały pokój. Walnął w ścianę i na tym zakończył niedługą karierę.
Nie zastanawiając się, nad powodem tak wczesnej pobudki, nakryłam głowę poduszką i usiłowałam zasnąć. Niestety, przeszkodziła mi w tym najbardziej znienawidzona przeze mnie (tymczasowo) osoba. Nikt inny, jak Rose McRowan.
– Może byś tak łaskawie wstała, co? Czekamy na ciebie piętnaście minut.
Wyszła, pozostawiając mnie z pogrążonymi w kamiennym śnie łowczyniami.
Potrząsnęłam głową.
Kurcze! Przecież dzisiaj jadę na misję!
Wyskoczyłam z łóżka jak poparzona, odrzucając kołdrę na bok, i wyleciałam z domku niczym torpeda w Sylwestra.
Byłam już przy domku Zeusa, kiedy zorientowałam się, że mam na sobie tylko piżamę. Ku uciesze obozowiczów (przeklęte ranne ptaszki!) popędziłam do domku równie szybko, jak wyszłam, niedbale narzuciłam ubranie i niemalże poleciałam na wzgórze.
Wszyscy czekali. Na mnie.
Nie cierpię sytuacji takich jak ta.
Chejron ruszył w moim kierunku, wyciągając ramiona.
– Alexandro! Jaki był powód tego spóźnienia?
– Przepraszam – wymamrotałam. – trochę…
Uciszył mnie ruchem ręki. Przynajmniej oszczędził mi wymyślania usprawiedliwień.
– W porządku. Ważne, że już jesteś. – wcisnął mi do ręki obozowy plecaczek. – idźcie już. Rose i Louis wszystko Ci wytłumaczą.
Skinęłam głową i wpakowałam się na przednie siedzenie i zerknęłam pytająco na Argusa. Ten pokręcił głową i wskazał kciukiem Louisa.
On nigdy nic nie mówi. Podejrzewam, że ma oczy także na języku i wstydzi się tego. Albo najzwyczajniej nie umie mówić.
Zapytałam z niesmakiem Louisa, o co chodzi.
W odpowiedzi pogrzebał w sportowej torbie i wyciągnął z niej nowiutką mapę świata.
– Spójrz – postukał palcem w punkt, w którym rozpoczynała się gruba, czerwona linia narysowana mazakiem – To jest Obóz herosów.
Potaknęłam.
– A teraz jedziemy do głównego portu Nowego Jorku… – przejechał wzdłuż linii i zatrzymał się na wybrzeżach. – Potem popłyniemy jakimś statkiem do Afryki.
– Do Afryki? – zdziwiłam się. – przecież to setki kilometrów stąd. Niby jak…?
– Sam nie wiem – roześmiał się, a ja poczułam, że z nim może się dogadam.
Wzięłam od niego mapy i prześledziłam kierunek naszej podróży. Z Ameryki do Afryki. Jak fajnie się zrymowało.
Wysiądziemy w Maroko. Potem zobaczymy.
Cała podróż do Portu przebiegła właściwie w milczeniu. Czasami Louis rzucał jakieś zabawne uwagi, które Rose złośliwie komentowała.
Zastanawiam się, czy Afrodyta nie pomyliła jej czasem z dzieckiem Aresa.
Rzadko kiedy się zdarza, by córki Milusińskiej miały cięty język, a szczytem wszystkiego jest to, że Rose świetnie włada mieczem i większość czasu spędza właśnie na arenie.
Po kilku godzinach męczącej drogi (mój żołądek zwinął się w supeł i ani myśli się rozplątać) Wysiedliśmy na plaży. Argus wręczył nam trochę nektaru i ambrozji, parę złotych drachm i zwitek zielonych banknotów.
Uśmiechnęłam się, czując zapach morza – świeży, orzeźwiający. Zsunęłam ze stóp sandały i przez chwilę paradowałam na bosaka. Jednak to, co zobaczyłam potem, zmusiło mnie do założenia ich z powrotem.
Okolica białego pomostu była zawalona wszelkiego rodzaju puszkami, sreberkami, butelkami, paczkami po chipsach i bogowie wiedzą czym jeszcze. Oprócz kołyszącego się na powierzchni oceanu statku, w wodzie pływały także jakieś paskudztwa, na których widok Artemida dostałaby zawału.
Niezbyt zachęcające.
Gdybyśmy przyjechali pięć minut później, nie zdążylibyśmy.
Statek huczał, co chwilę wypuszczając ogromne obłoki pary. Wmieszaliśmy się w tłum i po zwodzonym mostku weszliśmy na statek.
– Chejron wszystko załatwił – oznajmił uradowany Louis. – Mamy spokój.
– Taa. Zobaczymy, co załatwili nam bogowie.
Miałam na końcu języka niecenzuralną odpowiedź, ale powstrzymałam się od jej wygłoszenia. Rozeszliśmy się do swoich kajut, ciągnąc za sobą skromny dobytek. Wyrzuciłam ciuchy na łóżko, ale jakiś hałas z zewnątrz przykuł moją uwagę. Wyszłam z kajuty jak ostatnia idiotka.
Zapewniam was, brzydszej gęby od tej, którą właśnie zobaczyłam, nie ma na świecie.
Ciekawe…
Zgadzam się z Nemo.
„skaczemy sobie do gardła jak Scylla i Charybda.”
„że będę trzymać nad sobą kontrolę”
Yyy… Chyba ci się z lekka pokićkały związki wyrazowe.
Ale ogólnie ŚWIETNE, bardzo wciągające itp.
Jak dla mnie świetne.
Będzie ciekawie… Łowczyni Artemidy, Syn Apolla i córka Afrodyty…. Jakby na misji mieli być rodzice Luisa i Rose oraz opiekunka Alex (można tak powiedzieć?), to chyba by się pozabijaali… Już to sobie wyobrażam:
– Hej siostruś, nauczyć cię strzelać z łuku?
– Nie nazywaj mnie tak! I lepiej naucz walczyć Afrodytę, bo wogóle nam się nie przydaje!
– Coo? wypraszam sobie! Przecież Hermes ukradł dla mnie kurs samoobrony dla blondynek! Mówiłam mu, że to nie dla mnie, bo jestem brunetką, ale dyskutuj tu z takim Hermesem… W każdym razie, pewnie walczę lepiej od Was razem wziętych!
I tu pierwszy w historii zgodny wybuch śmiechu Artemidy i Apolla oraz wścieła mina Afrodyty
Ha! Genialne, ale zobaczymy co dalej z tego wyjdzie.
Adminko, co z moim opowiadaniem?
super
Maggie McKinley, może sama napiszesz takie opowiadanko? Było by genialnie 😉
Noo, Maggie, czekamy ;D
super to jest