-Zamawiamy transport?- zapytał Kevin.
-A masz kasę?- zapytałam.
-Nie. Przydałby się teraz Apollo.
-Po tym co powiedziała Alice żaden bóg nam nie pomoże.- zauważył Chris.
-Azyl przestań!- powiedziałam.
Cały czas kręcił się wokół mnie i szczekał. Chciał iść na spacer.
-Idziecie do obozu. Za godzinę wracam.
-Chyba żartujesz.- powiedziała Mea.
-Do zobaczenia!- odparłam tylko i pobiegłam za Azylem.
Dobiegliśmy do starej, nieużywanej hurtowni. Był powoli zachód słońca, więc postanowiłam wracać. Skręcaliśmy już na Gred Street kiedy usłyszałam głosy zza zakrętu.
-Tam są ci herosi? W tej szkole?- zapytał potężny i zimny głos.
-Taaak. Jedzonko.- odpowiedział mu drugi.
-Potwory.- mruknęłam.
Azyl o dziwo siedział cicho. Jakby wiedział co się dzieje. Wyjrzałam na potworów. Nie zauważyli mnie. Byli bardzo, bardzo wielcy. Na całym ciele mieli tatuaże. A w rękach mieli palące się maczugi. A za nimi była szkoła Secondary Preet Klort. Walczyłam z tą placówką o mistrzostwo 3 miast w siatkówce. Przegraliśmy z nimi dwoma punktami. Nigdy nie zapomnę tej porażki.
Ze szkoły wychodzili ostatni uczniowie. Było późno, więc po większości przyjeżdżali rodzice. Tylko jedna osoba została przed szkołą. Miała 12 lat, może mniej. Złote włosy opadały do ramion. Grzywka zasłaniała oczy. Była niższa ode mnie. W rękach trzymała książki.
-Córka Apolla.- mruknęłam.
Potwory chyba ją mieli na myśli jako jedzenie, ponieważ patrzyli wprost na nią. Musiałam coś zrobić. Wyszłam zza zakrętu i ruszyłam w stronę dziewczyny. Azyl za mną. Usłyszałam głos jednego z nich jak obok przechodziłam:
-Tą śmiertelniczkę strasznie czuć herosami.
-Wydaje ci się.- powiedział drugi.
Nie zatrzymywałam się. Od dziewczyny dzieliło mnie kilka metrów.
-Uciekaj.- szepnęłam.
-Co?- zapytała i otrząsnęła się z zadumy.- Kim jesteś?
Obróciłam się. Potwory powoli szykowały się do ataku.
-Nie pamiętasz mnie?- udałam, że ją znam.- Grałyśmy razem na zawodach!
-Tak?
-Oczywiście. Miałyście pierwsze miejsce my drugie. Pamiętasz? Idziemy na herbatę?
W duchu modliłam się by mieć czas. Jeszcze chwila i byłoby po nas. Czyli jednym słowem- nieciekawie. Dziewczyna powoli zaczynała wierzyć. Jednak zbyt wolno.
-Spoko.- powiedziała co przyjęłam z wielką ulgą i szokiem.
Dziwiło mnie, że tak szybko uwierzyła. Ja bym tak nie zrobiła. Z nieznajomą na herbatę. A w tej sytuacji jakiej ogólnie jestem, to znaczy pomocniczka herosów to na pewno NIE.
Poszłyśmy do kawiarni dwie przecznice dalej. Prawda była taka, że nie miałam kasy, więc zaczęłam z nią gadać o wszystkim i o niczym, aby odwrócić jej uwagę.
-Masz bardzo ładnego psa.- zaczęła.
-Azyl.- i podrapałam pupila za uchem.- Muszę ci coś powiedzieć.
-Hmmm?
Jak miałam jej powiedzieć, że jej rodzic jest olimpijczykiem! Zaczęłam się plątać.
-No bo wiesz… Są czasami…Albo… Pamiętasz może…
Nagle za oknem zobaczyłam te same potwory co przed szkołą. Myślałam, że ich zgubiłyśmy!
-Masz boskiego rodzica. A teraz musimy uciekać, bo za oknem są potwory, które chcą cię zjeść. Uwierzyłaś?- powiedziałam to na jednym wdechu i z niedowierzaniem.
-Że co?!- zapytała.
-Pojedziesz ze mną na Obóz Herosów. Musimy uciekać przed tymi kolesiami. Chodź!!!
Pociągnęłam ją za rękę. Lecz za późno. Oni już byli w środku kawiarni.
-Gdzie one są?! Mówiłem ci, że ona jest herosem.
-Ona nie jest herosem! Jest śmiertelnikiem. Najwyraźniej długo przebywała wokół herosów.
-To ją też zjemy?
-Córeczka Apolla jest smaczniejsza. Tamtą zostawimy na deser.
-Uciekamy- szepnęłam do dziewczyny.
-Spo-spoko.- powiedziała wstrząśnięta i popatrzyła na potwory.
Przy tym wszystkim zapomniałam zapytać jej o imię!
-Jak się nazywasz?
-Lisa Orgini Deetch. A ty?
-Alice Cray. Spadamy.
Wstałyśmy. Rękę trzymałam cały czas na breloczku. Stali do nas tyłem, więc zdążyłyśmy dojść do drzwi. Jeden z nich jednak zorientował się, że nie ma nas już przy stoliku i odwrócił swoje ohydne oblicze do nas.
-Uciekają!- krzyknął.
-Biegniemy!- powiedziałam do Lisy i razem i Azylem ruszyłyśmy przez zatłoczone uliczki Manhattanu. Oni bardzo szybko nas doganiali. W końcu byli dwa razy wyżsi ode mnie. Wyciągnęłam miecz.
-To bezpieczne?- zapytała Lisa.
-Na pewno bezpieczniejsze niż te potwory.- mruknęłam.
Inni ludzie przerażeni usuwali się z drogi. Nie wiem co widzieli, ale na pewno nie paczkę cukierków. Uderzyłam z impetem w policjanta.
-Cholera.- mruknęłam i pobiegłam dalej, a za sobą usłyszałam jak mówi do swoich kolegów przez radio, że po Manhattanie goni uzbrojona nastolatka.
-Czemu nam nie pomoże?- zapytała zadyszana córka Apolla.
-Co powiesz? Hej jestem córką jednego z bogów olimpijskich. Gonią nas potwory. Pomożecie nam?
-Chyba nie.
Potwory były coraz bliżej. Słyszałam krzyki jednego z nich. Skręciłyśmy w lewo i znalazłyśmy się w ślepym zaułku. Okna budynków wokół dawały blade światło. Lecz nie na tyle, by zminimalizować mrok.
Usłyszałyśmy za sobą uderzenia maczugi o asfalt.
-Tu jesteście.- powiedział jeden z nich, a my powoli zaczęłyśmy się obracać. Azyl szczekał, a ja myślałam tylko o ucieczce. Popatrzyłam na Lisę. Była śmiertelnie przerażona. Obydwie ledwo oddychałyśmy po tej ucieczce. Potwory stały oparte o mury. Jeden z nich stał po środku całkowicie zasłaniając drogę do ucieczki. Było ich trzech. Pod szkołą wydawało mi się, że było ich czterech, ale to teraz najmniej ważne.
-Przydałaby się teraz pomoc jakiegoś boga.- mruknęłam zła na olimpijczyków.
Właśnie o takich chwilach mówiłam. Heros i człowiek jest w niebezpieczeństwie, a oni grzeją tyłki na Olimpie. Podniosłam miecz.
-Ooo! Śmiertelniczka z bronią! To ci dopiero!- powiedział potwór oparty o ścianę z lewej strony.
-Wolałbyś nie wiedzieć jak ta zwykła śmiertelniczka tą bronią się posługuje.- odparłam.
-Zjedzmy je od razu!
-Nie tak szybko.- powiedział ktoś za nami. Był to męski głos. Gdy się odwróciłam zobaczyłam faceta podobnego do Hermesa, lecz to nie był on. Miał ten sam uśmieszek, układ twarzy, lecz włosy inne.
-Kim jesteś?- zapytał jeden z potworów.
-Nie pamiętasz mnie? Autolikosa? Twojego przyjaciela?- lecz gdy mówił słowo przyjaciel mrugnął
do nas porozumiewawczo.
-Nie podzielimy się jedzeniem!
-Nie musicie. Chciałbym wam jednak pokazać coś ciekawego. Pamiętacie Odyseusza?
Potwory zazgrzytały zębami.
-Słyszałem, że wrócił na Olimp. Kryje się na Manhattanie w pobliżu bogów. Nawet wiem gdzie jest.- powiedział Autolikos i uśmiechnął się złośliwie.
-Mów gdzie jest!- krzyknął potwór.
-Na Turred Street Flouse. Wiecie gdzie to jest?
-Idziemy!
-A jedzenie?
-Później!
I pobiegli. Tak po prostu pobiegli!
-Jak?!- zapytałam z niedowierzaniem.
-Ma się talent.- powiedział.
-Jestem Alice. A ty Autolikos?
-Tak. A to kto ta panienka?
-Lisa Orgini Deetch.- przedstawiłam dziewczynę.
-Heros?
-Tak. Pan jest synem Hermesa?- zapytałam. Może trochę nieuprzejmie, ale mówi się trudno.
-Skąd wiesz?
-Mam przyjaciela, który jest synem Hermesa.
-A wszyscy mówią mi, że z wyglądu w ogóle nie przypominam ojca.- mruknął.
Facet był ubrany w najzwyklejsze dżinsy, szarą bluzkę i bluzę. Lecz czuć od niego było magią.
-Jesteś heroską?- zapytał mnie.
-Nie.- powiedziałam beztrosko.- Pomoże nam pan dostać się na Obóz Herosów?- zapytałam.
-W moich czasach tego nie było- mruknął.- Niestety nie, ponieważ ci Lajstrygonowie zaraz tutaj wrócą, a wtedy… zresztą nie ważne.
-A mogę zapytać dlaczego nam pan pomógł?
-Słyszałem co myślisz o bogach i znalazłem bratnią duszę, więc musiałem jej pomóc.
-Jak słyszał pan moje myśli?
-Długa historia. A teraz idźcie, bo twoja przyjaciółeczka zaraz zemdleje.
-Jeszcze raz wielkie dzięki i do widzenia.- powiedziałam i pociągnęłam Lisę za rękę.- Lisa, to teraz tak będzie. Chodźże.
Poszła leniwym krokiem. Pomachałam Autolikosowi na pożegnanie i odeszłyśmy razem z Azylem u boku.
-Gdzie idziemy?- zapytała dziewczyna.
-Masz telefon?
-Mam. Został w domu.
-A daleko mieszkasz?
-Pięć przecznic stąd.- odpowiedziała.
-To tam idziemy. Jest twoja mama w domu?
-Tak. Mieszka tam. Ale rzadko jest w domu. Tato częściej.
-Aha.- mruknęłam.
Dalej szłyśmy w milczeniu. Aż w końcu stanęłyśmy przed wielkimi drzwiami. Lisa zaczęła czegoś szukać w kieszeniach od spodni. Chwilę potem w ręce miała klucze i męczyła się z zamkiem. Otwarła. W środku było bardzo, bardzo drogo.
-Mamo?! Tato?! Już jestem!- krzyknęła.
-Lisa?- odpowiedział jej głos z piętra i na schodach pojawiła się kobieta.
-Hej mamo, to jest Alice. Moja koleżanka.
-Dzień dobry, proszę pani.- powiedziałam.
-Witaj Alice.
-Y Lisa, mogłabym użyczyć twojego telefonu na moment?- zapytałam.
-Telefon? Proszę. -mama Lisy podała mi komórkę i wskazała palcem pokój obok.
-Dziękuję.
Poszłam we skazanym kierunku. Pokój, w którym teraz byłam był wspaniały. Wielkie okna, drogie meble, ogromne lustro, a na środku czerwony dywan.
-Wow.- tylko na tyle się zdobyłam.
Otrząsnąwszy się z szoku, zaczęłam wybierać numer Kevina. Niestety dopiero za trzecim razem udało mi się bezbłędnie trafić we wszystkie liczby.
-Halo? Kevin?
-Hej Alice. Skąd dzwonisz? Gdzie jesteś?
-U pewnej heroski. Dwunastolatki. Chyba nie wie jeszcze kim jest. Jestem na ulicy King Tross. Będziecie?
-Za piętnaście minut.
I tak zakończyłam rozmowę. Sekundę później do pokoju weszła Lisa z mamą.
-Alice, napijesz się czegoś?- zapytała pani Deetch.
-Tak, poproszę.
Mama Lisy wyszła, a ja postanowiłam dowiedzieć się o dziewczynie jak najwięcej.
-Ty wiesz kim jesteś? Pamiętasz co ci mówiłam?- zapytałam Lisy.
-Z tego co mówiłaś to jestem herosem. Tylko co to znaczy?
-To znaczy, że jesteś pół-człowiekiem i pół-bogiem. To chyba wszystko.
-A ty kim jesteś?
-Ja jestem zwykłym człowiekiem, który widzi przez Mgłę i teraz ma przez to problemy.
-Tak?- zaciekawiła się Lisa.- A twoi rodzice?
-Tata zginął,a mama pracuje w serwisie samochodowym za biurkiem. A twoi?
-Mama- zabiegana pracoholiczka. Tata, zresztą nieważne.- mruknęła.
-A tata?- nalegałam.
-Pełni bardzo ważną role w państwie.
-Jaką?- poczułam nagły napływ nadziei.
-Pomaga prezydentowi. Jego kolega- powiedziała z pogarda.
-To wspaniale!
-Że co? Niby czemu? Jego też nie ma cały czas w domu. Beznadzieja.- mruknęła.
-Słuchaj: bogowie prosili mnie, abym przekonała ludzi do walki ze złymi herosami. Długa historia. I twój tata mógłby mi pomóc. Tylko umówić mnie z prezydentem. Chyba nic trudnego dla niego.- powiedziałam.
-W sumie czemu nie. Mógłby od czasu do czasu coś dla mnie zrobić.- mruknęła Lisa.
Rozległ się dzwonek. Popatrzyłam na Lisę.
-To tylko jakiś gość dobija się do drzwi.- odpowiedziała na moje spojrzenie.
-To chyba moi przyjaciele. Pomogą nam się zabrać na Obóz Herosów.
-To chodź otworzyć.
Otwarłyśmy drzwi, a w nich ukazali nam się Kevin, Chris, Mea i co przyjęłam z wielkim szokiem – Chejron na wózku inwalidzkim.
-Chejron?- zapytałam z zaskoczeniem.- Jak?
-Myślałaś, że będę gonił ze zadem po Manhattanie? Może przedstaw nam twoją koleżankę.
-A no tak. A wiec Lisa, to jest Chejron. Na obozie zobaczysz całą jego okazałość. A to Mea, Kevin i Chris. Wszyscy są herosami tak jak ty.
-Aha- mruknęła tylko.- Wejdźcie.
Weszliśmy z powrotem do salonu.
-Chejronie, na górze jest mama Lisy i nie wiem czy wie kim jest jej córka.- powiedziałam.
-Załatwię to.
Odjechał na tym swoim skrzypiącym wózku, a ja zaczęłam opowiadać, z pomocą Lisy przyjaciołom całą historię, nie pomijając niczego. Nawet pomocy pana Deetcha, o której jeszcze nie wie.
-A gdzie twój tata teraz jest?- zapytała Mea.
-Powinien być za trzy minuty.
Drzwi się otworzyły i do salonu weszła pani Deetch i Chejron.
-Lisa ja cię przepraszam, że ci nie powiedziałam kim jesteś, ale nie mogłam.
-Wiem mamo.- mruknęła Lisa.- Kiedy będzie tato?
Usłyszeliśmy otwieranie zamka. Ktoś wchodził do domu.
-Już.- powiedziała.
Pan Deetch był podobny troszkę do Dionizosa.
Tak samo gruby. Tylko tata Lisy miał przyjazny wyraz twarzy.
-Dzień dobry. Mamy gości kochanie?- zwrócił się do żony.
-To jest pan Chejron, a to koledzy z obozu Lisy. Alice i … przepraszam, ale jak wy macie w ogóle na imię?
-Ja jestem Mea, to jest Kevin,a to Chris.
-Panie Deetch, potrzebujemy pana pomocy.- powiedziałam.
-Tak?- zdziwił się ojciec Lisy.
-Możemy porozmawiać? Na osobności.
-Oczywiście.
Zostałam tylko ja, pan Deetch i Lisa. Powinna przy tym być. Usiedliśmy wszyscy na sofach.
-Musimy porozmawiać z prezydentem.- rzuciłam prosto z mostu.
-Z Peterem? Znaczy z panem Urghnem?- zadziwił się jeszcze bardziej.
-Proszę pana. To jest sprawa życia i śmierci. Musi nam pan pomóc.
-Ale jak to sobie panienko wyobrażasz?
-Tato! To jest Alice.
-A więc Alice. Czemu mam niby wam pomóc?
-A to dlatego, że cała ludzkość może zginąć jak tego pan nie zrobi.
-Co za brednie!
-Tato! To chcę dostać na urodziny. Tylko to abyś pomógł Alice.- powiedziała Lisa, a ja popatrzyłam na nią zaskoczona.
Pan Deetch jednak zaczął się zastanawiać. Po kilku minutach powiedział:
-No dobrze. Zrobię to. Tylko musicie mi powiedzieć kiedy.
-Dziś?- zapytałam.
-Teraz Peter… znaczy prezydent ma spotkanie z przedstawicielami z innych krajów, więc może jutro?
-Dziś- nalegałam.
-Dziś- powtórzyła Lisa, aby przekonać ojca.
-Dobrze. To chodźmy. Pojedziemy razem z Davidem. A ty z nami jedziesz Lisa?
-Tak.- powiedziała dziewczyna.- I Kevin, Mea i Chris także.
Wyszliśmy. Moi przyjaciele czekali pod drzwiami razem z mamą Lisy. Chejron się gdzieś zmył.
-My jedziemy Claro do Petera. Będziemy za dwie godzimy.- zwrócił się do żony pan Deetch.
Pani Deetch podeszła do Lisy przytuliła ją i pocałowała w policzek, a do mnie powiedziała:
-Opiekuj się nią. Nie pozwól jej skrzywdzić.
-Dobrze. Obiecuję.- powiedziałam.
-No jedźmy już- powiedział tata Lisy.
Przed domem stała wielka, czarna limuzyna.
-Wow.- mruknął Kevin.
-To samo pomyślałam.- dodałam.
Z zachwytu wyrwał nas głos Lisy.
-Jedziecie czy nie?
I tak właśnie ruszyliśmy na spotkanie z prezydentem. Fajnie co nie? Co jeszcze może się zdarzyć? Spotkanie z bogiem? Z kolejnym potworem? Miałam nadzieję, że nie i że te najbliższe dwa dni spędzę spokojnie. Nawet nie wiecie jak bardzo się myliłam.
ZAJE*****! To jedno z moich ulubionych opowiadań! Szybko się czyta, ale jest długie. Pisz dalej!!!
CUDOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
dokładnie!!!!!!!! nie ma słów by określić to opowiadanie!!! zachwycasz mnie!!!!!!
super