Gram w kotka i myszkę z drakainami
Byle jak wrzucałam ubrania do walizki.
Szu, czerwony T-shirt wylądował w torbie, szu, dżinsy już spakowane, szu, czarna bluza i tak dalej…
– Musser? Haaaalo – moja mama stanęła w drzwiach do mojego pokoju. Jej brązowe włosy związane były niedbale w kok, niebieskie oczy wpatrywały się w okno, a w ręku trzymała kubek kawy.
– Summer, mamo. Summer. Mam 15 lat, a ty nadal nie pamiętasz mojego imienia?
– Och, daj spokój. Uszanuj moją ciężką pracę. Jestem taka śpiąca! Będę w swoim pokoju, jak coś… Ale nie ma być tego coś! Właśnie piszę strasznie wciągający rozdział i nikt, ale to nikt, nie może mi w tym przeszkadzać, jasne?
– Mamo, ja muszę ci coś powiedzieć…
Usłyszałam swój głos. Za późno! Powinnam ugryźć się w język! Co mam teraz jej powiedzieć?
A tak w ogóle mamo, uciekam z domu wraz z moim najnowszym kumplem. Ach, bym zapomniała! On jest satyrem i zabierze mnie do obozu herosów. Wiesz, że podobno mój ojciec jest bogiem ze starożytnej mitologii? Nie rozumiem, czemu mi nie powiedziałaś. Przecież doskonale wiesz, że przyjęłabym to ze spokojem, bo przecież to wyjaśnia ADHD i dysleksję, nie?
A, ten satyr dziwił się, że jeszcze żyję, skoro mam 15 lat i jeszcze nie byłam w obozie.
Najwyraźniej jakiś zapach mnie ochraniał, zakładam, że to kawa którą tak zapychasz się codziennie.
No nic, miłego pisania, pa!
Nie, to nie wchodzi w rachubę.
– Tak, Ann?
– Jaka Ann? – zdębiałam.
– A, przepraszam Summi, to moja nowa postać w książce. To cześć! – powiedziała mama i wyszła.
Tak, cała mama. Nawet nie zauważyła walizki, ponadto znów przekręciła moje imię.
Nałożyłam plecak na plecy i bez słowa pożegnania wybiegłam z domu.
Satyr, którego imienia zawsze zapominam, czekał już na mnie.
– Ale wiesz, że możesz wracać na rok szkolny do domu, prawda?
– Phi! Akurat tak zrobię. Wyrwanie się z tego miasta to jedyna rzecz o jakiej marzę od kilku lat!
Kozłonóg wzruszył ramionami. Stał o kulach. Wiedziałam, że to sposób na ukrycie kopyt, który stosuje wiele satyrów. Tak przynajmniej mówił mi mój przewodnik.
Na ramiona zarzucił kurtkę wojskową. Pod spodem widniała pomarańczowa bluzeczka.
Jego twarz szpecił paskudny trądzik, zęby miał krzywe, a oczy malutkie.
Odwrócił się do mnie plecami.
– No, już zaraz będę w domu. Pewnie się stęskniłaś! Ja też tęsknie! – szepnął do czegoś co trzymał najwyraźniej w rękach.
– Co to? Pokaż!
– Nieee!- zabeczał stanowczo.
– Dobra, jak chcesz – mruknęłam.
Poczekałam, aż znów zacznie coś szeptać i wyrwałam mu z ręki przedmiot.
To było zdjęcie, które przedstawiało dziewczynę, która stała przy drzewie. Miała śliczną, elfią buzię i włosy w kolorze bursztynu.
– Kto to?
– Driada! Moja dziewczyna! Oddawaj!
Posłusznie oddałam mu zdjęcie. Driada. No ekstra. Witamy na planecie fiu, fiu.
– Lepiej już ruszajmy – stwierdziłam.
Satyr zamówił taksówkę. Wpakowaliśmy się we dwójkę na tylne siedzenie. Jechaliśmy dość długo, przynajmniej mi się tak zdawało.
Wysiedliśmy i ruszyliśmy pod górę. Straciłam poczucie czasu, nie wiedziałam gdzie się znajduję.
– Daleko jeszcze? – sapałam.
– Jesteśmy dość blisko – odpowiadał kozłonóg za każdym razem.
Usłyszałam cichy dźwięk. Jakby syk. Przestraszona spojrzałam w kierunku drzew, ale nic nie zauważyłam.
– Słyszałeś to?
– Ale co?
– Nic… Chyba… Zdawało mi się.
– Okey – mruknął tamten i powrócił do wdzięczenia się do zdjęcia.
W pewnym momencie wskazał ręką na jakieś wzgórze.
– To tam. Zaraz za tą sosną.
Znów usłyszałam syk. Przyśpieszyłam kroku. Zrobiło mi się niedobrze. Zupełnie jak mała dziewczynka zachciałam wrócić do domu, do mamy.
Satyr stanął. Wciąż nie mogłam zapamiętać jego imienia.
– Co jest…Miki?
– Sylen, do diaska! Dziwnie pachnie…
– Dziwnie pachnie? Zwariowałeś?
Sssssss
To był syk, nie miałam do tego co najmniejszych wątpliwości.
Dochodził z każdej strony.
– Szybko!
Zaczęliśmy biec, co i tak nic nie dało.
Wynurzyły się z każdej strony, blokując nam przejście.
– Drakainy! – jęknął Sylen.
Były to kobiety. Przez chwilą poczułam ogromną ulgę, a zaraz potem… cóż, zobaczyłam ich nogi… no, może nie do końca nogi. W miejscu, gdzie powinny się znajdować, widniały dwa wężowe ogony.
– Prosszę, prosszę – syknęła jedna, pokazując mi rozdwojony język.
Mój kumpel satyr był bliski omdlenia.
Nie wiedziałam co robić. Mój oddech przyśpieszył, a serce o mało nie wyrwało się z piersi.
Jedna z drakain podeszła blisko mnie. Poczułam odór godny zapachu tony zgniłych jajek.
Byliśmy naprawdę niedaleko sosny. A to pech! Akurat teraz!
Zastanawiałam się gorączkowo. Wężowe kobiety na razie się z nami bawiły, ale pewnością było, że rzucą się na nas w minimum pięć minut.
– Salen, Sylen, jak ci tam, szybko, rzuć mi swoją kulę!
Spojrzał na mnie dziwnie, ale posłuchał.
– Na mój znak leć i sprowadź pomoc!
Nie wiedząc co robię podbiegłam do drakainy, która stała najbliżej Sylena.
– TERAZ! – ryknęłam i uderzyłam drakainę kulą, co dało Sylenowi szansę do ucieczki.
Ruszył jak strzała w stronę obozu.
Rzeczą prostą było, że moje uderzenie kulą nie zrobiło kobiecie najmniejszej krzywdy.
– Au? – spytała się szyderczo i oblizała wargi.
– Koniec zabawy! Czasss zabić jakiegoś herosssska!
Przełknęłam ślinę.
Kulą tu wiele nie zdziałam – pomyślałam. Już miałam pogodzić się ze śmiercią, gdy w trawie coś błysnęło.
Rzuciłam się w tamtą stronę, błagając w myślach by było to coś ostrego.
W trawie leżał miecz wykonany ze spiżu (choć nie wiedziałam skąd to wiem) zwykły, prosty – moja ostatnia deska ratunku.
Wzięłam go do ręki. Był dobrze wyważony.
– Raz się żyje – szepnęłam i zaszarżowałam.
Machałam mieczem w tą i we w tą, mając zamknięte oczy.
Poczułam, jak ostrze przeszywa jedną z drakain, a następnie usłyszałam cichy szelest. W miejscu gdzie powinno znajdować się ciało leżał złoty piasek.
– Wow – wykrztusiłam.
A potem znów powróciłam do boju.
Skakałam, wyginałam się, toczyłam po trawie i… czułam się z tym świetnie!
Wężowe kobiety, jedna po drugiej rozsypywały się w złoty piasek, aż wreszcie na polu bitwy pozostałam tylko ja.
Podbiegł do mnie zdyszany Sylen.
– Summer ty…- zamarł. Wskazał ręką na coś wiszącego nad moją głową.
Zadarłam głowę do góry. Na de mną błyskał kacadeusz, „firmowy znak” Hermesa.
– Hermes… fajnie – wychrypiałam.
– Łoo… określona – wydyszał satyr. – Idę powiedzieć o tym w obozie.
I pobiegł.
Wzięłam do ręki miecz i pogłaskałam jego rękojeść. Przysięgłam sobie, że od teraz będzie moim mieczem. Nie to żebym wierzyła w cuda, ale na pewno nie znalazł się w trawie przez przypadek.
Skierowałam się w stronę obozu.
– Summer Flowers, córko Hermesa, witaj w domu – powiedziałam i uśmiechnęłam się ironicznie.
Fajne! Już określona???
Wow. Świetnie piszesz. 😉
kacadeusz ? [ muszę sobie to zapamiętać xD ] kaduceusz jak już 😉 interesująco się zaczyna i lekko się czyta. Strasznie podoba mi się kreacja mamy Summer – btw. nazwisko Flowers? ok zabiło mnie to :d znaczy się to zestawienie Summer i Flowers.
nie rozpisuję się dalej, czekam jednak na resztę opowiadania i wtedy będę mogła bez problemu skomentować całość
Jak powyżej. 😉
Przepraszam za tego Kacadeusza. Cała ja. Raz na angielskim zamiast homework napisałam homowork. Summer Flowrs – Letnie Kwiaty. Już nie miałam siły wymyślać nazwiska i tak po prostu wpadło mi to do głowy. ;P
„KACadeusz” jest spoko! Tylko bardziej pasuje mi na atrybut Dionizosa XD
No może… A jego ulubionym filmem jest rzecz jasna KAC vegas. xD
świetne czekam na następne
Super! Napiszmy opowiadanie jak to Dionizos wybrał się z żoną do kina na „Kac Vegas”! Ja nie mogę bo nie oglądałam filmu ;p
super
Swietne, widać że jesteś drugim Riordanem!:)
ciekawe