Wstałam bez większych problemów. Byłam trochę zmęczona, ale nic poza tym. Nawet nic mi się nie śniło. Ludzie trochę dziwnie się na mnie patrzyli, ale to zignorowałam. Umyłam się i poszłam na śniadanie. Dopiero gdy poczułam smakowite zapachy z pawilonu jadalnego uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem głodna. Wzięłam sobie kanapkę z serem, kilka rzodkiewek i parę ciasteczek owsianych. Po namyśle dołożyłam jeszcze jogurt naturalny. Wrzuciłam w płomienie pół kanapki i ciasteczko. „Mamo/Tato, proszę uznaj mnie.”- pomyślałam bez entuzjazmu. Po chwili dodałam jeszcze „Dziękuję, Artemido”.
Dzisiaj miałam łucznictwo. Niezbyt to lubię, bo jestem przeciętna – ani najlepsza, ani najgorsza. Raz w życiu trafiłam w środek, nigdy nikogo nie postrzeliłam (choć czasem mało brakowało) i to tyle, jeśli chodzi o „wielkie wyczyny”. Powlokłam się na strzelnicę.
***
Od kilku dni prawie nic się nie dzieje. W naszym domku była impreza i połamaliśmy jedno z krzeseł. Na razie nikt nie zauważył, ale siedzimy jak na szpilkach. W końcu ktoś się skapnie. Clarisse znowu wysłała kogoś do szpitala. Chyba syna Afrodyty. Percy dostał nowe przezwisko. Jak zwykle najlepsze rozwiązanie wymyśla Annabeth – przezwała go Glonomóżdżkiem i się przyjęło. To by było na tyle. Nawet snów nie miałam. Ale czuję niepokój. Coś się stanie i to już niedługo. Po prostu to wiem i wcale mi się to nie podoba. To będzie coś dużego. Naprawdę dużego. I niebezpiecznego. A im dłużej będziemy to ignorować, tym będzie gorzej.
Zasapany Travis wpadł do domku.
– Wiecie, że Annabeth, Percy i Grover jadą na misję?!
– Gdzie? Jak? Po co?!
– A skąd ja mam to kurka wiedzieć? Wiem, że jadą i tyle! Ale jak się nie wyrobią do przesilenia, to na Olimpie będzie niezła zadyma.
– Do przesilenia? To za dwa tygodnie!
– Mogą nie zdążyć!
– Zdążą! Annabeth da radę! – ludzie zaczęli się nawzajem przekrzykiwać, przerzucać argumentami, wyzwiskami, a w końcu butami, książkami, butelkami i kto co tam jeszcze miał pod ręką. Uznałam za stosowne ewakuować się w tempie ekspresowym. Chwilowo nie miałam nic do roboty, więc poszłam na plażę. Słyszałam już szum fal bijących o brzeg, gdy nagle w krzakach coś się poruszyło. Odskoczyłam gwałtownie i dobyłam miecza. Z pomiędzy chaszczy wyszła… driada. Na widok miecza pisnęła „oj” i zamieniła się w krzew (driady tak mają). Schowałam miecz, a boginka wróciła do (w miarę) ludzkiej postaci. Cichym i drżącym głosem przemówiła:
– Czekałam, aż ktoś przyjdzie. Czy…Czy mogłabyś przekazać to Groverowi? – to mówiąc wcisnęła mi w ręce jabłko z przyczepionym do ogonka bilecikiem i nie czekając na odpowiedź pobiegła między drzewa. Przeczytałam zdanie napisane zielonym atramentem na ozdobnej karteczce: „ Dla Grovera- najdzielniejszego z satyrów, od Kaliny”. Czyli zostanę dziś listonoszem. A raczej jabłkonoszem.
Na kolacji podeszłam cichaczem do Grovera i położyłam obok jego talerza (pełnego oczywiście puszek i naczosów w meksykańskim sosie) prezent od Kaliny.
Gdy po chwili na niego spojrzałam, był właśnie w trakcie przeżuwania jabłka. Włożył je do buzi w całości, wraz z bilecikiem, którego pewnie nawet nie zauważył. Faceci! Mogą mieć coś pod nosem, i nie zauważą tego nawet jak ich walnie w twarz. Totalna ślepota!
***
Pojechali. Za trzy dni przesilenie. Nikt nie ma od nich wieści. Jakby się pod ziemię zapadli.
Martwię się. Miałam sen. Percy stał nad przepaścią. Nie słyszałam co mówi, ale widziałam, że jest przerażony. Wyczuwałam też obecność. Cierpliwą, starożytną i złą istotę. Coś strasznego czaiło się w otchłani. I bardzo chciało się z tamtąd wydostać. Ta istota coś zaplanowała i jej plan zadziałał.
Boję się tego. To coś jest złe, przebiegłe i niewiarygodnie stare. Starsze nawet od bogów.
Jeszcze o mnie nie wie, ale to tylko kwestia czasu. Boję się nocy. Boję się snu. Boję się, że następnym razem on do mnie przemówi…
Stłumiłam ziewnięcie. Cięłam mieczem kamizelkę. Ostrze nie pozostawiło najmniejszego śladu- to był nowy pomysł Travisa. Wykombinował, że skoro mogę zmieniać właściwości wełny, to mogę wyprodukować lżejszą i wygodniejszą wersję zbroi. Zgodziłam się. W zamian za to Hood skosił z kuchni puszkę kawy.
Prawie nie śpię. Boję się. Jestem padnięta, ale muszę wytrzymać jeszcze tylko dwa dni. Potem wszystko się wyjaśni. Albo Annabeth z chłopakami wróci, albo jej się nie uda i zginą, a w zamian będziemy mieć wojnę bogów. Miło, nieprawdaż?
Travis wyglądał strasznie śmiesznie w mojej kamizelce. Była szara, tylko na plecach zrobiłam białe skrzydełka.
– Wyglądam jak debil! – Travis nie był zbyt szczęśliwy.
– Ty to powiedziałeś, nie ja.- Przyznaję, było to trochę złośliwe, ale tylko trochę.
Zaatakowałam. Travis miał miecz, ale nawet nie zdążył się zasłonić. Cięłam w ramię.
– Ał! Miał być mieczoodporny! – Darł się z wyrzutem Hood. Obejrzałam sweter. Nie był przecięty. Odpowiedziałam więc:
– I jest. Nie przetniesz go, ale, niestety nie odbije uderzenia. Zbroi nie zastąpi, ale w walce z kimś niezbyt silnym, lub jeśli umiesz się dobrze zasłaniać mieczem (co mi przed chwilą zademonstrowałeś – dodałam ze złośliwym uśmiechem), to może wystarczyć. A jest lżejszy i nie wzbudza podejrzeń.
– Eee… No nie wiem. Przez te skrzydełka wszyscy będą podejrzewać, że zwiałem z wariatkowa…
– A tak nie jest? – zapytałam z czarującym uśmiechem. W chłopaku się zagotowało. Ale zanim zdążył coś powiedzieć, dodałam:
– Jak ci się nie podoba, to zawsze sam możesz zrobić sobie lepszy – i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. To go ostudziło. 1:0 dla mnie!
Dzisiaj wypiłam trzy kawy. Nie śpię. Boję się. Jeżeli Annabeth, Percy i Grover sobie nie poradzą, to mamy problem. Bo jak tłuką się bogowie/tytani/giganci/inne (niepotrzebne skreślić) to najbardziej cierpimy my – herosi i śmiertelnicy.
Przysypiałam. Oczy same mi się zamykały. I nagle usłyszałam śpiew. Piękny. Tajemniczy. Coś kazało mi wyjść z domku. Nad obozem przelatywał powóz zaprzężony w czarne rumaki. W powozie stała czarnowłosa dziewczyna. To ona śpiewała. Z jej ust wypływały starogreckie słowa. Rozumiałam piąte przez dziesiąte, ale było tam coś o śnie, o gwiazdach, o obowiązku i (nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam) klątwie. Przez chwilę myślałam, że podniebna śpiewaczka patrzy wprost na mnie. A potem zniknęła. Pozostał tylko księżyc w pełni, jasne gwiazdy i świadomość, że tej nocy mogę spać spokojnie.
adminko, chyba błąd w tytule 😉
Opowiadanie bardzo ciekawe
Świetne. Kiedy dowiemy się czyją córką naprawdę jest?
Świetne 😉
superowe!
Thalio G.- nie wiem!
To tak samo jak z Dedalem i Labiryntem- może i ją stworzyłam, ale jej nie kontroluję. Ona rozwija się samodzielnie, w czasie mojego życia i kolejnych doświadczeń. Może to dziwnie zabrzmi, ale ona czasem robi coś, czemu jestem przeciwna. Żyje własnym życiem i nic na to nie poradzę- nie jest już małą dziewczynką.
uwielbiam to opowiadanie, mam nadzieję, że za niedługo ukaże się ciąg dalszy
ekstra 😉
swietne
Genialne!
W pierwszych rozdziałach była walka Arachne z Clarise(jeśli to można nazwać walką) i gdy Arachne weszła jedną nogą do wiadra z wodą wygrała z Clarise. Przez to mi się wydaję, że jest córką Posejdona. Uważnie czytam 😀
świetne
WOW!!!
WOW!!!
WOW!!!
WOW!!!
WOW!!!
WOW!!!
Ta na końcu to byłą Selene? Tak czy siak – nieziemska część. 😀
*była
suuuuuuuper