Od Autora: „Jest to opowiadanie o Percym Jacksonie i jego poszukiwaniach Kuli Ognia – „silnika” słonecznego auta Apolla. Niektóre rozdziały będą napisane z perspektywy potężnego syna Apolla, Willisa Storma, a niektóre z perspektywy Percy’ego.
Pozdrawiam, orfeus11 ;)”
***
Rozdział 1: „Kobieta wąż zaprasza mnie na randkę”
Hej! Nazywam się Willis Storm i jestem herosem, czyli dzieckiem śmiertelnika i boga. Okej, dowiedziałem się o tym niedawno, ale od razu mi się to spodobało. Moja matka miała na imię Sarah i była śmiertelniczką (znacie jakąś boginię o imieniu Sarah?), ale umarła dwa lata temu po przebyciu bardzo poważnej choroby. Od tego czasu mieszkam w mieszkaniu na przedmieściach Nowego Jorku, opłacanego przez bank, z pieniędzy mamy. Gosposia przychodzi codziennie, a facet z banku raz w tygodniu, sprawdzać jak sobie radzę.
Moim ojcem natomiast jest Apollo (szok!), bóg wyroczni, światła, sztuki i… zapomniałem. W każdym razie czasami się zastanawiam, kto wygląda młodziej: on czy ja? No bo wiecie, kto normalny ma ojca, który wygląda jak siedemnastolatek? Widziałem go tylko raz. Ukazał mi się we śnie i powiedział do mnie: Idź za głosem serca. Cokolwiek to znaczyło – sen szybko się skończył. Wszyscy powtarzają mi, że jestem do niego podobny (oczywiście w tej postaci siedemnastolatka). Mam jasne włosy (takie jak on), błękitne oczy (też jego) i jestem przystojny (co za skromność).
To ostatnie wcale nie jest takie fajne, jak myślicie. No bo na przykład: gram sobie w kosza z kumplami, a tu nagle flesz aparatu prosto w oczy i głośne westchnięcia. Jak myślicie: kto to? Oczywiście stado rozchichotanych dziewcząt przykleiło się do siatki odgradzającej boisko od ulicy i patrzą na mnie, raz po raz wzdychając. Czy to nie denerwujące? Nie da się w ogóle skupić na grze. W końcu sobie odpuściłem wycieczki na jakiekolwiek dyskoteki, bo obowiązek zaproszenia którejś z dziewczyn… Koszmar. Ostatnia dyskoteka na której byłem to dyskoteka na zakończenie piątej klasy. Co to się wtedy stało? Ach tak, czekały na mnie przy wejściu do szkoły i osaczyły mnie. W końcu pobiły się o to, którą bardziej lubię, a ja w tym czasie uciekłem do domu.
Ale wracając do tematu bogów, herosów i magii. Jestem w dziewiątej klasie, a właściwie ją skończyłem, więc mam piętnaście lat. Właśnie wtedy, po zakończeniu lekcji w ostatnim dniu szkoły zdarzyło się coś niezwykłego.
Wracałem sobie Sunset Street do mojego domu, gdy usłyszałem strasznie denerwujący, chrapliwy i zimny głos:
– A kogo my tu mamy?
Odwróciłem się, podejrzewając, że ten do kogo należy ten głos nie będzie zbyt piękny, i miałem rację. Zobaczyłem strasznie dziwne zwierzę (o ile można nazwać to zwierzęciem). Była to kobieta z czarnymi, tłustymi włosami, czerwonymi źrenicami i oddechem, który mógłby powalić niejeden mur. Ale głowa ta umieszczona była na szyi nie ludzkiej, ale wężowej. Tak, ta babka miała zamiast ciała ciało węża, tylko z rękami z bardzooo długimi pazurami. Przez chwilę przemknęła mi myśl, że gdybym z nią się umówił, dziewczyny omijałyby mnie szerokim łukiem (no co?! Nie ma to jak żart w obliczu śmierci, no nie?).
– Czy my się znamy? – tylko to zdołałem wydukać.
– Och ty mnie nie, ale ja ciebie tak – jej głos przywodził na myśl tłuczone szkło.
– Okej… – powiedziałem, po czym odsunąłem się od niej, a po chwili zacząłem biec przed siebie. Byle jak najdalej, ale stwierdziłem, że nie tylko ja umiem tutaj biegać. Chociaż nie, ona sunęła po ziemi jak wąż (czyżby to zasługa wężowego ciała?!). Skręciłem w boczną uliczkę, ale ona nadal za mną sunęła. Nagle powietrze przeciął świst, taki jakie wydają te stare miecze. Obróciłem się i zobaczyłem jakiegoś szatyna o zielonych oczach, który stanął między mną a potworem. Koło niego, jakby z nikąd zjawiła się jakaś blondynka w czerwonej czapeczce, a potem ten chłopak z mojej klasy. Chwila, jak on ma na imię…. Grimson? Gary? Rover? Ach tak, Grover, ale on jakby nie miał ludzkich nóg, tylko porośnięte sierścią kozie kopyta. No, to na dzisiaj mam już dosyć dziwnych sytuacji.
Wracając do bitwy, wężo-kobieta wydała zduszony syk:
– Ssssss…. Synu Posejdona – tak, nazwała tego szatyna synem Posejdona, wtedy wydało mi się to trochę dziwne, ale dzisiaj jest zupełnie zrozumiałe. – Odsuń się i przepuśśśśśśśść mnie do niego.
– Niech pomyślę… Chwila… Nie! – powiedział twardo szatyn, cały czas nie spuszczając z niej oczu.
– Nie ruszaj się Willis! – krzyknęła blondynka odwracając się do mnie. Miała szare oczy, takie jak burzowe chmury. „Fajna laska…”, pomyślałem. Tylko skąd zna moje imię? Ale nie miałem czasu na zastanowienie, bo właśnie w tej chwili potwór zaatakował szatyna. Ten odskoczył i ciął go swoim mieczem. Niezły był ten miecz i jarzył się lekką poświatą. W każdym razie, potwór też zrobił unik. Wtedy blondynka skoczyła i uderzyła go swoim mieczem, był nieco krótszy od tamtego, ale zadał ból wężo-kobiecie, bo zawyła i odrzuciła dziewczynę ręką, a ta poleciała prosto na mnie. Nie miałem czasu na myślenie musiałem działać i złapałem ją w ramiona. Otwarła oczy i wymamrotała coś jak: „O bogowie, witaj Apollo…”, po czym straciła przytomność.
– Annabeth! – krzyknął Grover (przynajmniej wiem, jak ma na imię ta dziewczyna), po czym zaczął grać na piszczałce. Znowu zdarzyło się coś niezwykłego, kolejny raz tamtego dnia, pnącze, które obrastało ściany tego zaułka poderwały się, jakby do tańca i oplotły ogon węża. W tym czasie szatyn skoczył na jej kark i wbił w niego miecz. W tej samej chwili, potwór rozsypał się w ciemny pył, który momentalnie wsiąkł w ziemię, a szatyn uderzył tyłkiem o ziemię.
– Nienawidzę jak tak robią… – wymamrotał, podnosząc się z ziemi, po czym zawiesił na mnie wzrok, następnie spojrzał na Annabeth. Zrozumiałem o co mu chodzi…
– Och nie, wybacz, ja nic… Nie, sorry, nie wiedziałem, że to twoja dziewczyna… – wymamrotałem, uświadamiając sobie, że nadal trzymam ją w ramionach. Szatyn się speszył i podbiegł do nas:
– Nie to nie moja dziewczyna – powiedział, strasznie zarumieniony. – Dzięki, że ją złapałeś…
Podniósł ją i razem z Groverem wziął pod pachy, po czym rzekł do mnie:
– Chodź z nami. Tutaj nie jest już bezpiecznie.
– No właśnie, pegazy już czekają i… – wtrącił się Grover.
– Chwila… – przerwałem mu. – Chyba musicie mi coś wyjaśnić. Kim jesteście? Dlaczego to mnie zaatakowało, no i dlaczego mam wam ufać? – zadawałem po kolei pytania, prawie krzycząc. No bo wiecie. Trochę głupio wyszło.
– No bo widzisz… – zaczął zmieszany szatyn. – Wyobraź sobie, że bogowie olimpijscy istnieją i … Olimp też, przemieszcza się on tam, gdzie w tym momencie jest centrum cywilizacji Zachodu, no i… Ci bogowie mogą mieć dzieci ze śmiertelnikami i śmiertelniczkami, i wtedy właśnie rodzą się herosi, czyli półbogowie… i mają oni stać na straży porządku i bronić bogów… czy jakoś tak – zakończył nieco zdekoncentrowany, jakby zastanawiając się, czy to co powiedział to prawda.
– No i właśnie ty, Percy i Annabeth jesteście takimi herosami… – kontynuował Grover. – Potwory takie jak ten… – pokazał miejsce, gdzie wsiąknął potwór. – One wyczuwają potężnych herosów. Dlatego, nie jesteś tu bezpieczny. Musisz z nami jechać do Obozu Herosów.
Byłem zbity z tropu. Ja? Dziecko boga? Oczywiście słyszałem te wszystkie mity o Olimpijczykach, ale nie myślałem, że istnieją.
– Co za Obóz? – zapytałem.
– Tam uczymy się jak przeżyć – odpowiedział Percy. – Ale zresztą, Chejron ci wszystko wyjaśni.
– Dlaczego mam wam wierzyć? – znów zadałem pytanie, bo nie byłem specjalnie przekonany.
– Bo gdybyśmy chcieli, zrobić ci krzywdę, to byśmy cię nie ratowali. – zapewnił Grover.
– Ty też jesteś dzieckiem boga? – zapytałem, patrząc na jego kozie nogi.
– Nie jestem dzieckiem boga – zaśmiał się Grover, a Percy parsknął śmiechem. – Jestem satyrem.
– Tym kolesiem od natury? – przypomniałem sobie lekcje mitologii.
– Ta. Tym kolesiem od natury – powtórzył Grover, trochę urażony, ale szybko się otrząsnął i powiedział.:
– Lećmy już. Chejron na nas czeka.
Rozglądnąłem się wokół. Nie było żadnego samolotu, helikoptera ani nawet paralotni. Na czym mieliśmy lecieć?
Percy gwizdnął i po chwili wylądowały obok nas konie ze skrzydłami. Jeden czarny i dwa białe.
– Wsiadajmy – zakomenderował i usiadł na grzbiecie czarnego pegaza. Grover podał mu Annabeth, która oparła się o łeb konia, cały czas nieprzytomna. Ja wsiadłem na białego, który chyba był klaczą. Grover wsiadł na trzeciego konia. Było to wspaniałe uczucie, pamiętałem jak mama, gdy jeszcze żyła, zapisała mnie na kurs jeździecki, ale to wcale nie przypominało jazdy na zwykłym koniu. Gdy wszyscy byli już gotowi do drogi, pegazy oderwały się od ziemi i poszybowały ponad dachami budynków prosto ku Long Island.
CDN
Fajne
świetne, ciekawe… czekam na kolejną cześć
😀 supcio opowiadanko! trzeciA
kiedy kolejna część?
nie mogę się doczekać!
Interesujące
bardzo wciągające i tak fajnie napisane
fajne
SUper.Czekam na dalszy ciąg.
Super
super 😉
świetne opowiadanko !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Super
Fajowe
=)
uwielbiam takie tekstu